Wampir. Rozdział jedenasty

Zenon zaś pobiegł śpiesznie na drugie piętro do mieszkania Joego, wielce zaniepokojony o niego słowami mister Smitha; ale długo się dobijał, nim w końcu otworzył mu drzwi wysoki, cynamonowy Malajczyk, piękny jak Antinous, z włosami po kobiecemu zaplecionymi w warkocze i upiętymi na głowie, w których błyszczał wysoki, zloty grzebień, wysadzany szmaragdami.

– Mister Joego nie ma w domu – twierdził stanowczo, nie wpuszczając go do środka.

– Musi być, ponieważ dzisiaj mieliśmy się zejść tutaj, a od dwóch dni przecież nie wychodził z domu. – Używał podstępu, by się tylko dostać do mieszkania.

– Nie wiem, ale tutaj pana nie ma wypisanego, a są wszyscy, jakich miałem wpuścić. – Pokazał kartkę poznaczoną hieroglifami.

– Widocznie zapomniał wpisać, wszak znasz mnie i wiesz, że zawsze przychodzę bez meldowania.

– Kiedy ofiara już się rozpoczęła…

– Spóźniłem się… – zupełnie nie rozumiał znaczenia jego słów.

– Nie można… Nie… – bronił się coraz słabiej, nie wiedząc, co począć, bo dobrze wiedział o jego przyjaźni z Joem, ale mister Zenon, nie zważając już na jego opór, prawie siłą wszedł do przedpokoju.

Malajczyk podrapał się frasobliwie za uchem, zamknął drzwi na cały system zatrzasków i wprowadził go do bocznego pokoju, gdzie na niskim stole, w siedmioramiennym, miedzianym świeczniku, paliło się siedem wysokich, woskowych i żółtych świec, dokoła pod ścianami stały szerokie sofy pokryte żółtym jedwabiem, ściany również złociły się gorącym tonem chińskich jedwabiów wyhaftowanych złotymi smokami.

Malajczyk podał mu długi, cienki jak pajęczyna, przejrzysty jak woda woal barwy fiołkowej i otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju.

Zenon miął w dłoniach szeleszczącą, przedziwnie miękką materię, nie śmiejąc zapytać o nic, aby się nie zdradzić, że do wtajemniczonych nie należy, dopiero gdy służący wyszedł, poruszył się z miejsca.

„Co to wszystko znaczy? Co za ofiara rozpoczęta?” – myślał, rozglądając się ze zdumieniem, nigdy bowiem nie był w tej części mieszkania, nawet się nie domyślał jej istnienia… Zajrzał przez uchylone drzwi do sąsiedniego pokoju, ale się cofnął, było tam zupełnie ciemno, cały był jakby poprzegradzany parawanikami. Wziął świecę i poszedł w głąb mieszkania, przechodził pokój za pokojem: wszędzie panowała ciemność, pustka i cisza, nigdzie ani śladu ludzi, dopiero w pokoju, w którym odbywał się seans, dosłyszał jakieś przyduszone, niewyraźne szmery, jakieś jęki, jakby wychodzące spod ziemi… Czasem jakby krzyk rozlegał się mdlejącym echem i głucho zapadało wszystko. Zatrzymał się strwożony, nie mogąc pojąć, skąd te głosy się dobywają, w pokoju było bowiem pusto jak wszędzie, tylko przez szyby zaglądały cienie drzew i brzaski dalekich świateł złotymi pajęczynami pełzały po szkle.

Po chwili te niewytłumaczone głosy znowu zadrgały i jakoś bliżej, wyraźniej, prawie tuż przy nim, że odskoczył przerażony, świeca mu zgasła, otoczyła go ciemność, ale dopiero wtedy rozpoznał, że to od okrągłego pokoju płynie ta stłumiona, dziwna wrzawa; odszukał drzwi i otworzył je bez szmeru, ale jeszcze za nimi wisiała gruba i ciężka zasłona, głosy splątane z dźwiękami muzyki, zabrzmiały tak blisko, że odchylił nieco zasłony, popatrzył nagle osłupiałymi oczyma – i cofnął się przerażony…

Prawie uciekł z powrotem do seansowego pokoju, zapalił papierosa i przytknąwszy czoło do szyby, trzeźwił się jej chłodem i rozróżnianiem drzew w ogrodzie.

„Dobrze widzę, to tu ja… Czuję chłód… Wiem, gdzie jestem… Muszę być przytomny…” – myślał wolno, bo to, co tam ujrzał, runęło na niego obłędnym strachem.

„Widziałem, ale to niemożebne… Musiało mi się zdawać… Jakieś uderzenie na mózg…” – rozmyślał trwożnie, z trudem wydobywając się jakby z szaleńczego snu. Dopiero po dłuższej chwili, zupełnie uspokojony, utwierdziwszy się, że jest przytomnym, poszedł tam znowu i zajrzał trwożnie.

Okrągły, wielki pokój tonął cały w łagodnej, błękitnawej światłości, błękitny dywan zaścielał posadzkę, i błękitne były głuche, bez okien, ściany, pokryte gdzieniegdzie świętymi zgłoskami, malowanymi złotem; z brązowej, greckiej lampy, zwieszającej się od sufitu, rozlewały się przyciszone, mgławe brzaski, a w tym księżycowym lśnieniu, jakby gdzieś, w nieskończonościach, prześwietlonych drgnieniem gwiazd, wśród upajającej woni orchidei, zwieszających się ze złotych koszy, stojących pod ścianami, wśród słodkich dźwięków jakichś nieznanych instrumentów, poruszały się jakieś widmowe postacie bose i prawie nagie, bo zaledwie owiane barwnymi muślinami przejrzystymi jak woda; tylko twarze i głowy mieli szczelnie osłonięte, jakiś potępieńczy korowód mar tańczących rozchwianym, bezładnym i dzikim kręgiem i smagających się długimi wiciami zielonych bambusów.

Joe siedział w pośrodku na dywanie, nagi cały, zgięty we czworo, nieruchomy, zapatrzony tępym, jakby zmarzłym wzrokiem, był jak trup głuchy na wszystko; ślepy zgoła i nieczuły na ten wir wzburzony, toczący się coraz szybciej dokoła tęczą rozwianych barw i schrypniętych głosów, bolesnych świstów i tęczą białych ciał, falujących spod osłon tak nikłych, że zdały się tylko pajęczynami oroszonymi światłem.

Siedem kobiet i mężczyzn krążyło dokoła w obłędnym, mistycznym tańcu, smagając się zaciekle wśród nieprzytomnych krzyków i spazmatycznych płaczów; biczowali się z upojeniem męki, ze świętą żądzą ran i bólów, z ofiarnym szałem męczeństwa, biczowali się nawzajem, gdzie kto kogo dosięgnął, zwarci we wrzącą ciżbę, w szaleńcze koła toczące się z krzykiem, oślepłe, pijane szałem, miotające się konwulsyjnie, bezprzytomnie… Rózgi świstały coraz szybciej, ruchy stawały się już niepochwytne, czerwone pręgi jak węże wiły się coraz gęściej po białych ciałach, krew tryskała… a chwilami ktoś padał ze strasznym krzykiem i pełzał do nóg Joego, całował jego nagie stopy, nie bacząc, że cały ten wir przewala się po nim, tratuje, rozgniata i leci dalej; to znowu ktoś wyrywał się z szaleńczego koła, bił głową o ścianę, krzyczał nieludzko, okropnie, obłąkanie i padał jak martwy na ziemię.

Naraz wszyscy padli na twarze i zerwał się wstrząsający chór śmiertelnie zmęczonych głosów, chór modlitewnych błagań i żałosnych łzawych jęków.

– „Za grzechy świata weź mękę naszą!”

– „Za grzechy świata weź krew naszą!”

A potem rzucili się do biczowań w jeszcze sroższym, bardziej ekstatycznym szale; groza przepełniła pokój, nastał tylko bezprzytomny chaos krzyków, zapachów, dźwięków niewidzialnej muzyki, bolesnych smagań, splątany w wir ciał ociekających krwią; ślepa furia, straszny sabat dusz opętanych, wstrząsanych dreszczem obłędu i śmierci.

Zenon stał przy zasłonie, jakby wgrążony w dręczący i nieprawdopodobny sen, błądził oczyma, słuchał, a uwierzyć jeszcze nie mógł… Przymykał oczy, szczypał się w ręce, sprawdzał swój stan, ale ta krwawa, szaleńcza wizja nie znikała.

Dopiero po tym hymnie, zrywającym się kilkakrotnie, zrozumiał, że to, co się działo przed jego oczyma, było najrealniejszą rzeczywistością.

Próbował kogoś rozpoznać, ale żadnej twarzy nie można było wyrwać spod zasłony, tylko po wysmukłych kształtach, po stromych piersiach i długiej, łabędziej szyi i po rudych kosmykach na olśniewająco białym karku, domyślał się miss Daisy.

Nie wierzył, ale przeczuwał, że to ona, chwilami nawet zdawało mu się, że rozróżnia jej głos, wtedy zamierał w sobie w jakimś dzikim, wprost nieludzkim bólu i owładało nim takie szaleństwo, że chciał się do niej rzucić, wyrwać ją, unieść daleko, całować jej rany i zbierać gorącymi ustami strugi krwi spływające po nogach.

Opanował się jeszcze w porę, ale czuł, że ogarnia go gorączka i krwawy szał biczowania i ran, że dzika i lubieżna (1) żądza krwi rozpręża się w nim do skoku jak głodna pantera, że chwila jeszcze, a nie powstrzyma się od rzucenia… Więc całą, nadludzką siłą woli wyrwał się i uciekał, gnany furiami zgrozy i strachu.

***

Ani wiedział, jak i kiedy znalazł się w środku miasta, na jakiejś szerokiej ulicy, wśród rozkrzyczanych tłumów i gorączkowego zamętu.

Oślepiające światła słońc elektrycznych, transparenty (2) na balkonach, wstrząsające krzyki tłumów, szalony ruch i zgiełk, bezładne śpiewy tworzyły z ulicy jakby potężną i wzburzoną rzekę, w którą wpadł całą siłą bezwładu, na samo dno, nie rozumiejąc zgoła, co się dzieje dokoła i gdzie go niesie ta rozkołysana fala ludzka…

A tłumy wciąż się zwiększały, płynęły zewsząd jak lawina, parły zgiełkliwymi potokami z bocznych ulic, zalewając całą Oxford Street (3) nieprzeliczoną ciżbą falującą i rozkrzyczaną; tysiące gazet powiewały nad głowami, setki wstrzymanych cabów (4) i omnibusów (5) chwiały się nad gąszczem głów, a prawie z każdego krzyczał jakiś człowiek, usiłując zapanować nad nieustannym wrzaskiem, tysiące kapeluszy podnosiły się w górę i tysiące gardzieli ryczały z całej mocy, bez przestanku, a chaos się jeszcze wzmagał, bo huczące, potężne głosy trąb zbliżały się z góry ulicy; ale Zenon nie słyszał tego wszystkiego, bo mu przed oczyma wciąż tańczyły nagie, okrwawione ciała, i słyszał świst bambusów nad sobą, że kurczył się bezwiednie, jakby chcąc uniknąć ciosów, i wciąż przyczajonymi trwożnie oczyma śledził jej długą szyję i wymykające się spod zasłony kędziory rudych włosów.

„A może to nie ona? – pomyślał naraz, odrywając się z trudem od wizji. – Przecież nie mam żadnej pewności, zdawało mi się tylko, przeczuwałem ją po włosach rudych i po figurze… Głupstwo, tysiące musi być podobnych do niej w tym tłumie… Więc i tam mogła być podobna… Ale mogła to być i ona sama?…”

Zaczął się w nim głuchy bój, bój srogi, zły i podstępny, bo całą mocą serca bronił się od przypuszczeń, ale już sama myśl, że ona mogła być wśród tej opętanej, biczującej się gromady, napawała go dziką męką, nieopowiedzianym udręczeniem… a głos podejrzeń, głos zawistny i zły, wzmagał się w nim i syczał jak węże.

„Któż wie, kim ona jest? Któż wie? – rzucił sam sobie urągliwie i z pogardą. – Awanturnica, medium, używane do różnych eksperymentów” – dodawał smagając się coraz okrutniejszymi przypuszczeniami. – „A zresztą, cóż mnie to obchodzi, może się biczować, kiedy chce, może się nawet zatłuc. Mam tego dosyć…” – I naraz zapomniał o wszystkim, bo o parę kroków wychyliła się z tłumu głowa tak podobna do Daisy, że rzucił się do niej, ale przepadła w tłoku; bo właśnie w tej chwili tłum się gwałtownie zakołysał, orkiestra bowiem nadchodziła, trąby zabrzmiały przeraźliwie i „hymn królowej” runął z wszystkich piersi i huczał jak orkan.

Oprzytomniał zupełnie, przyparty do ściany, że omal mu żebra nie popękały, dowiadując się równocześnie, iż to zwycięstwo nad Arabim baszą (6) tak entuzjazmowało tłumy, że cały Londyn jakby upił się radością.

– A niech was diabli z waszymi zwycięstwami! – zaklął z wściekłością, ledwie trzymając się na nogach, popychany zewsząd, gnieciony i wałkowany po ścianach jak kloc, bo tłum pchał się bezmyślnym pędem za orkiestrą.

Wreszcie udało mu się przedostać do poprzecznej uliczki, gdzie mógł odetchnąć i zebrać nieco myśli, ale nie wiedząc, co zrobić ze sobą, śmiertelnie znużony powlókł się jakimiś pustymi zaułkami; szedł, aby iść, aby dalej, aby głębiej zanurzyć się w miasto i uciec od tych strasznych wspomnień, od samego siebie i od łudzi; ale długo jeszcze jak odgłosy burzy szły za nim rozhukane głosy tłumów i wrzaskliwe dźwięki trąb…

I nie zapomniał o niczym, przyszło mu na myśl, że jakoś niedawno mówiono mu w klubie o istnieniu sekty spirytystycznych biczowników. Śmiał się wtedy i nie wierzył. A teraz! Sprawdził własnymi oczyma.

Wszak Joe był tam wśród nich i ona! Wzdrygnął się i znowu ujrzał go przed sobą, nagim, skulonym, znowu ujrzał okrwawione ciało Daisy i te jej cudne strome piersi, pocięte krwawymi pręgami… Ach, każda z tych ran miała swój głos, krzyczała mu w sercu boleścią i żalem, czuł je w sobie, paliły go i zalewały żywą, ciepłą krwią, smagały szaleństwem.

Z wściekłością roztrącał przechodniów i zaczął biec jak wariat, aż ludzie przystawali, a jakiś policjant popędził za nim; ale on biegł coraz prędzej, gnany tym świstem bambusów i jawą jej okrwawionego ciała, że tylko wyciągnąć ręce i schwytać.

Dopiero Tamiza zagrodziła mu drogę, a obezwładniła ciemność i cisza panujące na wybrzeżu, siadł bezwiednie na jakichś schodkach wiodących do rzeki, pod nim pluskała woda obryzgując mu rozgorączkowaną twarz, a niekiedy, w ciemności, powstawały z sykiem fale, chwiejne i długie jak węże i szły cicho obejmować mu stopy; nie czuł tego zapatrzony w ciemności.

Czarne, ruchome masy wód przewalały się w nieprzeniknionych mrokach, z posępnym szumem, bełkotały głucho i trwożnie i płynęły wciąż, bezustannie, jakby w wiecznej pogoni i w wiecznej skardze na trud nieustanny, na trud nieśmiertelny.

Nie było nieba ni gwiazd, tylko przyblakłe łuny tliły się rdzawym, wilgotnawym pyłem nad miastem; woda była pusta i cicha, po zgubionych, niedojrzanych wybrzeżach błyskały latarnie, chwiejąc się jak czerwone i złote kwiaty, a dalekie mosty huczały sennie i połyskiwały łukami kolorowych świateł na rozdrganej, zasępionej rzece.

Czasem jakiś statek przesunął się wskroś ciemności, zamajaczył rozgorzałymi oknami i przepadł jak to, czego nigdy nie było.

A niekiedy z miasta napływały osłabłe echa zgiełków i wionęły sypkimi drganiami i martwe padały na wodę; to wiatr jakiś hukliwy, niesforny, przejęty zgnilizną i błotem, wydzierał się z ulic, zatoczył jak pijany i pełzał po wybrzeżu, do nagich drzew stulonych w ciemność… i potem, długo, długo słychać było ich bolesny i cichy dygot, łkający płacz…

Zenon siedział jak martwy z wyczerpania i tak zagubiony w sobie, a daleki od rzeczy zewnętrznych, że choć dość często rozlegały się jakieś kroki po granitowych wybrzeżach, zupełnie ich nie słuchał, nie wiedział i o tym, że już parę razy wyłaniała się za nim jakaś postać i przyczajone, zbójeckie oczy błyskały w ciemnościach…

W tej chwili nie wiedział o niczym i nie pamiętał, dusza mu omdlała i padła w mrok, była jak ta łódź kołysząca się na fali pod jego stopami, martwa i pusta… Słyszał tylko ciche i trwożne szmery wód, jakby senne szepty własnego serca, czuł w sobie rozpościeranie się nocy przeniknionej, nocy kojącej i pełnej cichego płaczu zziębniętych drzew, bolesnych szamotań wody i dziwnej, nieopowiedzianej tęsknoty.

Zdało mu się, że leży wpośród fal i płynie w nieskończoność zatraty i zapomnienia, że jest już tylko tym nieutulonym, żałosnym płaczem, a noc obejmuje mu rozpaloną i ciężką głowę chłodnymi, matczynymi rękoma i kołysze pieściwie, kołysze upajającym, słodkim ruchem i śpiewa jakąś pieśń zapomnianą, pieśń dzieciństwa i umarłej tajemnicy…

Byłby tak może przesiedział całą noc w tej radosnej zagubie siebie, gdyby nie rozległ się nad nim surowy i grzmiący głos:

– Radzę stąd iść, zimno tutaj i niebezpiecznie.

– Ale cicho i dobrze! – odrzekł niechętnie, powstając, bo policjant wziął go pod rękę i odprowadzał daleko od rzeki.

– Czy i utopić się nie pozwalacie nikomu? – zapytał ironicznie.

Ale policjant odprowadził go do oświetlonych ulic, obejrzał i oddalił się bez słowa.

„Gdyby mnie aresztował, nie potrzebowałbym wracać do domu” – myślał wahając się przez chwilę, czy nie iść za nim i nie prosić go o to jak o łaskę największą, ale policjant już zniknął. Pozostał sam bezradnie rozglądając się po pustej uliczce, nie chciało mu się iść do domu, nie chciało mu się iść nigdzie: ot, chętnie siadłby pod pierwszą lepszą ścianą i tak pozostał, i gdyby nie pisk szczurów przebiegających rynsztokami, który go przejął obrzydzeniem, byłby to z pewnością zrobił.

Powlókł się dalej, poczuwszy naraz, że jest mu niezmiernie zimno i że mu się chce jeść.

Na Strandzie było już prawie pusto, tylko niekiedy z szynków lub bocznych ulic wytaczały się gromady pijanych i zaczynały śpiewać chrapliwie, większość sklepów była zamknięta, było już dość późno; stały tylko otworem niezliczone bary, a po trotuarach spacerowało pełno wymalowanych kobiet, zaczepiały go ustawicznie spojrzeniami, a śmielsze brały wprost pod ramię, odciągając w ciemne uliczki; odsuwał je bez słowa, ale łagodnie, szukając, gdzie by wejść, aby się nieco posilić.

Zaglądał do wielu szynków, ale straszyły go te wnętrza buchające alkoholem i pijacką wrzawą, że cofał się i znowu szukał.

Ulicą snuło się dość podejrzanych i dziwnych postaci, latały jakieś słowa rzucane z cieni, to zbierały się w bocznych, ciemnych zaułkach tajemnicze gromadki, a pomiędzy nimi uwijał się jakiś stary, siwy człowiek i roznosił czerwone i zielone kartki, ze świętymi sentencjami, głoszącymi o hańbie kalania ciała rozpustą, uśmiechał się smutnie i śpiesznie znikał, by jakaś pięść nie spadła na jego garb.

Przeszedł na drugą stronę ulicy, bo tam, w ciemnych zagłębieniach domów, pod licznymi teatrami, przed oświetlonymi jeszcze kantorami (7) pism, gdzie się tylko gromadziło więcej ludzi, skąd tylko wyzierały czatujące sylwetki dziewczyn i rozlegały się wabiące psykania, ukazywała się wysoka, czarno ubrana kobieta, odważnie rozdająca wszystkim święte sentencje, a nieraz czaiła się wprost w jakimś cieniu i nagle zastępowała drogę parom, chwilowo skojarzonym, nie bacząc na obelgi, szturchańce i plugawe, okropne wymyślania, jakimi ją co chwila obrzucały rozwścieklone dziewczyny; przyjmowała je z pokorą, pochylała głowę i niestrudzenie szła dalej, czyniąc święte dzieło miłosierdzia i litości.

Zenon zatrzymał się przed nią, wyciągając rękę, podniosła na niego bladą, piękną twarz, podając mu całą garść kartek. Przemówił nieśmiało:

– Sieje pani niestrudzenie dobre słowo.

– Grzeszna byłam. Pan mnie oświecił i podniósł z dna hańby, przeto żywotem swoim pokutę czynię… – odparła z surowym namaszczeniem.

– Należy pani do Armii Zbawienia?

– Jestem z kościoła Pogromców Grzechu.

– Z kościoła, chcącego zwyciężać zło sentencjami!… – ironia zadźwięczała mu w głosie.

– Jeśli one nie nakarmią duszy i podany chleb stanie się im kamieniem.

– A któż je wybawi z nędzy?…

– My, panie, nasz kościół, niszczący zło aż do dna i walczący dobrem… Oto szczegóły i wykazy naszej działalności. – Podała mu wąską broszurkę.

– Nie obawia się pani obelg ni niebezpieczeństwa?

– A ze mną jest Pan!…

– Być może, ale jest pani tak młoda, piękna i bezbronna – szepnął mimo woli.

Zmierzyła go posępnie czarnymi, ogromnymi oczyma.

– „Piękność twoja to pozór, którym szatan przywodzi cię do grzechu, to maska, kryjąca cuchnącego trupa, więc ją znienawidź i daj w pogardę samemu sobie” – powiedziała fanatycznie i odeszła.

Wzruszył ramionami i nie wahając się już, wszedł do pierwszego z brzegu szynku.

cdn.

Władysław Reymont

(1) Tu: namiętna.

(2) Tu: obrazy na materiale przepuszczającym światło, podświetlonym od tyłu lub rzutowanym na ekran; reklamy; szyldy.

(3) Oxford Street – ulica w centrum Londynu skupiająca około trzystu sklepów; najbardziej ruchliwa ulica handlowa w Europie.

(4) (Z ang.) dawnych konnych pojazdów dwukołowych używanych często jako dorożka.

(5) Dużych, krytych pojazdów konnych używanych dawniej jako środek komunikacji.

(6) Ahmad Urabi Pasza (1842–1911) – egipski polityk i oficer; w latach 1881–1882 stał na czele powstania antybrytyjskiego i antyfrancuskiego w Egipcie, po jego upadku został skazany na karę śmierci zamienioną na dożywotnie zesłanie na Cejlon.

(7) Dawniej, tu: biurami; siedzibami.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Władysława Reymonta Wampir.