Wampir. Rozdział dziewiąty

Zamilkli, strwożeni jego głosem i postawą, bo pochylony, blady, z rozbłysłymi oczyma, nasłuchiwał jak ten szmer, ledwie pochwytny, przesuwał się przez pokój ku oknom… Słyszał wyraźnie, rozróżniał… Był najgłębiej pewny, iż ktoś przechodzi… że ktoś wszedł ze schodów i teraz przemyka się mimo nich… że skoczył na środek, jakby chcąc ująć niewidzialną…

Nie było jednak nikogo, szmer zgasł jak zdmuchnięty płomień, wszyscy siedzieli w trwożnej ciszy, wpatrzeni w niego; obejrzał cały pokój, otwierał szafy, zajrzał nawet za spuszczone story (1).

– Byłem pewien, że ktoś wszedł i wolno przechodzi przez pokój!

– Dick, przejrzyj jutro książki, musiały się znowu zagnieździć szczury! – wołał wesoło stary, ale ukradkowym spojrzeniem wodził po pokoju.

– Dałbym głowę, że to nie był szmer szczurów, nie, widziałem odsłaniającą się portierę, wyraźnie słyszałem szelest sukni – zapewniał.

– Po prostu zdawało ci się, coś w rodzaju słuchowej halucynacji! Ja sam ulegałem temu dość często, w pierwszym roku mojego pobytu w Indiach, to zwykły wynik upałów, ale wyleczyłem się prędko i zupełnie – objaśniał spokojnie Joe chcąc usilnie zatrzeć niemiłe wrażenie.

– Istotnie, jest tutaj wyjątkowo ciepło, nawet gorąco – zauważył Zenon.

– Dick, zakręć gaz w kominku! – rozkazał stary, odsuwając się od ognia.

– Jeśli głowa boli, to zrobiłabym panu jakiś kompres – proponowała Ellen.

– Ależ doskonale się czuję, dziękuję bardzo.

Lecz rozmowa nie mogła się już nawiązać, mówili monosylabami, jedynie po to, by zgłuszyć jakiś cichy niepokój, wślizgujący się do serc; coraz częściej zalegało kłopotliwe milczenie i coraz trwożniej biegały podejrzliwe oczy po jasno oświetlonym pokoju. Stary przedrwiwał wszystkich, że tak łatwo ulegają sugestii, ale i to nie pomogło, nie przywróciło dawnego nastroju, nie rozwiało jakiejś posępnej mgły… a że już było po jedenastej, zaczęli zbierać się do rozejścia.

Ciotki najpierw poszły do swoich pokojów na drugim piętrze, zabierając Betsy, stary zaś odwiódł syna na stronę i o coś go tam prosił cicho, ale tak długo, że Zenon wyszedł nie chcąc im przeszkadzać.

– Mister Zen! – rozległ się za nim na schodach przyciszony głos Betsy.

– Mój drogi, mój złoty, niech się pan poradzi doktora! – prosiła serdecznie, gdy podszedł do niej nieco bliżej.

– Dobrze, pójdę do lekarza, będę się leczył, połknę całą górę lekarstw, uczynię wszystko, czego żąda tyrańska miss Betsy. Do widzenia! – wolał głośno.

– Do widzenia za tydzień, za strasznie długi tydzień – szepnęła żałośnie, schodząc po ciemnych schodach nieco niżej.

– O tak, czasem jeden tydzień zawiera w sobie parę tysięcy lat tęsknoty…

– I całą nieskończoność trwóg i niepokojów – powtórzyła jak echo.

– I… do widzenia! – Usłyszał cichy skrzyp drzwi.

– Proszę tylko o długie i dobre listy.

– Jak zwykle mały tomik in 16-o (2) – odpowiedział żartobliwie.

– To jest mój kalendarz, na którym obliczam pozostałe do niedzieli dni, bo ja żyję tylko nimi – ozwała się jeszcze ciszej i bliżej, już o parę stopni od niego.

– O Betsy! – drgnęło mu naraz serce miłością, skoczył ku niej, pochwycił ręce i zaczął je gorąco całować.

– Bo ja tak tęsknię za tobą, tak kocham, tak czekam – szeptała wzruszona.

– O Betsy moja, duszo moja serdeczna, jedyna! Gdybyś mogła wiedzieć, co się… – nie skończył, bo dziewczyna wyrwała ręce, dotknęła palcami ust jego i uciekła, gdyż w tej chwili, u szczytu schodów rozległ się surowy głos miss Dolly.

Joe również zaraz wyszedł z jakąś wzruszoną i tajemniczą twarzą, a Dick oczekujący na nich z paltami w sieni jeszcze coś do niego szeptał, gdy wychodzili na świat.

***

Na dworze było ciemno i zimno, mgły opadły, ale natomiast prosto w twarze zacinał skośnie drobny, gęsty i przykry deszcz, miotany przelewającym się w ciemnościach wiatrem.

Ogarnęła ich nieprzenikniona ćma (3), gdy wychodzili na tak zwane „ośle łąki”, jakich jest pełno na krańcach Londynu, zgoła utonęli w nocy, że tylko w dali, przez szklane przędziwo deszczy, świecił się nikłym kręgiem rząd latarń.

Błoto, mimo żwirowych dróg, chlupało pod nogami, ale przyśpieszali kroków, by się jak najrychlej dostać do ulic, już widnych na tle ciemności niby olbrzymie szyby, słabo prześwietlone, bo te milczące, ponure pustki, głuche i rozległe, wzbudzały mimowolną trwogę.

Ulice jednak tak samo były posępne; leżała w nich uśpiona cisza niedzielnego wieczora i smętek ciężkiego, niewolniczego jutra; domy stały martwym szeregiem, ociekające wodą, oślepłe i pełne rozpaczliwej nudy, wiatr hurkotał po niedojrzanych dachach, a często zwalał się na ulice, rozmiatając do dna czarne, połyskliwe kałuże, rynny zaś grały bezustannie bełkotliwym ostrym rytmem spadającej wody; rzadkie, przygaszone nieco latarnie stały jak martwe ze znużenia szyldwachy (4), rozkrążając żółtawe koliska po czarnych, przemiękłych asfaltach.

Nigdzie człowieka ani dorożki, ani ruchu najmniejszego wśród tego morza kamieni, w tej ciszy uśpionego miasta, tylko sypki i boleśnie nużący szmer bezustannego deszczu i to wstrętne, przegniłe powietrze, które niby oddechem pokrywało im twarze śliską i lepką rosą.

Dostali się wreszcie do stacji, wsiadając do pierwszego pociągu, jaki dążył w ich stronę.

W przedziale było pusto i prawie ciemno, bo Joe przyćmił światła, siedzieli naprzeciw siebie w głębokim milczeniu, zapatrzeni w szyby, a dalecy od tych jaw wyzierających z nocy.

Pociąg leciał jak piorun, z hukiem i w błyskawicach, przelatywały jakieś parki, że jak wizje majaczyły bezlistne drzewa i przepadały jakieś puste i czarne równie, migocące tablicami ogłoszeń, to jakimś domem, jawiącym się tak nagle, że nim się go spostrzegło, zapadał w nocy; z krzykiem przelatywał tunele i wypełzał jak waż na wysokie nasypy, zadyszany, spieniony, skąpany w kłębach białej pary. I jak smok zionący strugami krwawych skier. Przystawał na jakichś stacjach poślepłych i śpiących, wyrzucał ludzi na pustych placach i zabierał ich z nierozpoznanych w ciemnościach miejsc i znowu biegł, w gromach cały i błyskach, aż począł zwalniać, wdzierając się na olbrzymie wiadukty, rozpięte nad domami tak wysoko, że spodem w głębi nierozplątanej masy domów, zalanych ciemnością, tylko linie ulic jaśniały nieskończonymi pasami, a dokoła, jak okiem sięgnąć, buchały przemglone, czerwonawe łuny miasta-potwora.

– Powiedz mi, kim jest miss Daisy? – zapytał wreszcie Zenon po długiem, wahającym milczeniu, nie patrząc jednak na niego.

– Nie wiem, a raczej wiem tyle, co i wszyscy, że przyjechała z Kalkuty, oto prawie wszystkie moje wiadomości o niej.

– Dziwna kobieta, nie umiem zdać sobie sprawy z wrażenia, jakie wywiera na mnie, i to mnie często przejmuje niepokojem.

– O tak, roztacza magiczną posępność i lęk, dziwna kobieta, jakiś tajemniczy awatar (5) nieznanego!… – szepnął trwożnie.

– Sądziłem, że ją znasz bliżej, uczestniczyła przecież w seansie?…

– Ale mimo woli, przypuszczam nawet, iż o tym zupełnie nie wie.

– Była i nie wie, nic nie rozumiem.

– Mahatma, gdy rozmawialiśmy o spirytystycznych seansach mister Smitha, zauważył, iż podejrzewa Daisy o wielkie siły mediumiczne; poradził nawet, by jej sugerować nakaz przyjścia na seans, dlatego właśnie zgodziłem się na urządzenie go u siebie.

– No i przyszła!

– Ba, tego nie wiem do dzisiaj, czy była to ona, cielesna Daisy, czy też jej druga, astralna istota!

– Przecież ją dobrze pamiętam, a przypominam sobie, że ją brałeś za rękę, że dotykałeś jej oczu i twarzy, więc musiała być materialna!

– Pamiętam, ale i to pamiętam, co mi opowiadałeś, gdy jechaliśmy na obiad, o jej spotkaniu na schodach, w parę sekund po wyjściu z seansu… w chwili, w której wszyscy zebrani widzieli ją uśpioną…

– Musiałeś ją przecież budzić i widzieć wychodzącą?

– Przyszła do nas w kilka chwil po twoim wyjściu, widzieliśmy ją dokładnie w pełnym świetle żyrandola, mówiłem z nią…

– A potem? – pytał z nagłą i bolesną trwogą.

– Później zabroniła ruszać się z miejsc, światła same pogasły i wyszła.

– Nie, tysiąc razy niemożebne! Bajka czy obłęd! Jakże, spotkałem ją na korytarzu, idąc z przeciwnej strony, a ona równocześnie miałaby być pomiędzy wami, była tu i tam w tym samym czasie! A przecież daję głowę, że ją spotkałem, szedłem za nią, schodziłem aż na dół do odźwiernego; więc to wasze widzenie jej było tylko halucynacją, omamem! – wołał.

– Było takim samym rzeczywistym faktem jak i twoje spotkanie się z nią, i ty ją widziałeś, i pomiędzy nami była.

– Więc się rozdwoiła na dwie bliźniaczo podobne tożsamości? Nie żartuj ze mnie, nie przekonuj nawet, bo to przeczyłoby wszystkiemu, co wiemy, i bluźniło przeciw rozumowi – wolał rozdrażniony.

– Czemu przeczy? Naszej wiedzy i rozumowi? A cóż wiemy? Nic. Utonęliśmy w głupich, nic nietłumaczących faktach, których się trzymamy, jak poręczy nad przepaściami, nie śmiejąc poruszyć się z miejsca, ba, pomyśleć nawet, że można się rzucić w otchłań i nie zginąć… nie przepaść… a właśnie tam znaleźć tę jedyną prawdę, duszę własną!

– Nie mów, bo nie mogę dzisiaj z tobą dysputować, tak jestem dziwnie znużony i wyczerpany, że padłbym jak kamień przez egzotyczne mgławice twoich hipotez. Jestem tylko człowiekiem, jedynie ufającym rzeczywistości, dostępnej dla moich zmysłów.

– Jest jedna tylko rzeczywistość: dusza; wszystko poza tym to tylko cień, jaki od niej pada w nieskończoność, majaki i złudzenia.

– Echa nauk Mahatmy Guru! – szepnął niechętnie.

– Wszak jestem jego uczniem i czcicielem…

– Boże, że to nigdy człowiek się nie obejdzie bez przewodników.

– Bo musi mieć zbawców, jeśli nie jest tylko Tschandalą (6), mierzwą ludzką, na której dopiero kiedyś może zakiełkują święte kwiaty ducha. Guru mnie zbawił, urodziłem się na nowo z jego mądrości; byłem ślepy – przejrzałem; byłem jeno trupem ludzkim – wywiódł mnie z martwych na rozwonione lotosem brzegi prawdy wiecznej, jedynej, więc do niego wszystek należę i z pokorą i szczęśliwością, i dumą mówię ci o tym.

– Pójdziesz za nim? – zapytał, ze drżeniem czekając odpowiedzi.

– Tak, nie opuszczę go już, aż do dnia, w którym się „stanę i będę”.

– Więc mógłbyś wyrzec się ojczyzny i swoich?

– Ojczyzną duszy jest „On”, a jej pragnieniem i celem spocząć w „Nim”.

Zenon się nie odezwał, z podziwem i lękiem spoglądając na niego.

Wysiedli z pociągu i w zupełnym milczeniu przeszli kilka pustych ulic; dopiero na schodach hotelu Joe, podając rękę na pożegnanie, przytrzymał mu dłoń i nachylając się, szepnął z naciskiem:

– Radzę ci: strzeż się miss Daisy! – I odszedł śpiesznie.

– Dlaczego? – zawołał, wstrząśnięty do głębi jego złowrogim głosem, ale Joe bez odpowiedzi zniknął w ciemnych już i długich korytarzach.

cdn.

Władysław Reymont

(1) Zasłony w oknie dające się podnosić i opuszczać lub rozsuwać na boki.

(2) W formie arkusza papieru złożonego na szesnaście części; w małym formacie.

(3) Dawniej: ciemność.

(4) Dawniej, tu: straże; warty.

(5) Tu: wcielenie.

(6) Członkiem najniższej klasy społecznej w indyjskim systemie kastowym.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Władysława Reymonta Wampir.