Wampir. Rozdział dziesiąty

Zostali sami w reading roomie.

Zenon czekał tej chwili z upragnieniem, nie wiedząc zupełnie dlaczego, a gdy przyszła, kiedy się drzwi zawarły za ostatnim wychodzącym, ogarnął go lęk i niepokój; podniósł się i zaczął gorączkowo chodzić. Czuł się niesłychanie zdenerwowany, nie był zdolny wyrzec ani jednego słowa i nie miał w tej dręczącej chwili nic do powiedzenia, poczuł tylko i miał nawet tę bolesną pewność, że oto stoi przed czymś, co się mogło za mgnienie wyłonić z milczenia, a przecież na nic określonego nie czekał!

Zaledwie przed pół godziną, wśród gwarnej i dosyć banalnej rozmowy, gdy się podnosił do wyjścia, ujrzał w jej źrenicach wyraźny nakaz pozostania, więc mimo natarczywych nalegań Joego pozostał, oczekując i drżąc w sobie tym bolesnym dygotem trwożliwej niepewności, co jak wąż zimnymi skrętami owija serce, dusi z wolna i wypija wszystką krew i każdą myśl.

Miss Daisy grała jakąś ściszoną i zagmatwaną w rysunku piosenkę, jakby nie zwracając na niego uwagi, a on chodził wciąż, kołując błędnie wśród porozstawianych mebli, czasem spoglądał w szyby na szary i smutny dzień, ale patrzył nie spostrzegając niczego, daleki od wszystkiego, zasłuchany jedynie w ten rosisty opad dźwięków coraz cichszych, to wyrywając się spod ich dziwnego czaru, patrzył na jej rude włosy, jakby z miedzi wykute, i na jej białe, długie ręce, które snuły się po klawiaturze jak słodki sen.

Grała bez przerwy, odwracając niekiedy bladą, zadumaną twarz i wtedy ich oczy spotykały się na chwilę, na płochliwe i nieugięte mgnienie; z twardego i zimnego szafiru kute groty spojrzeń przebijały mu na wskroś duszę, że zatrzymywał się z drżeniem, bo mu się wydawało, iż oto nadchodzi ta chwila, w której się to coś oczekiwane ziści, że tajemnica przemówi… ale ona grała dalej.

Czuł się coraz bardziej rozdrażniony i zaniepokojony, okrążał znowu pokój, czyhając na każde poruszenie jej głowy i na każde spojrzenie, ale było tak samo zimne, przeszywające i nieme.

Już kilka razy powstawał w nim nagły bunt, że zbliżył się do drzwi stanowczym krokiem, lecz nie potrafił odejść.

I tak płynęły długie, długie chwile milczących oczekiwań.

Z wolna, niepostrzeżenie, mrok zaczął przesypywać światłości dzienne swoim popielnym pyłem, osnuwał wszystko we mgłę sennego zadumania, przygaszał barwy i lśnienia i zalegał puszystą, drgającą, ciężką mgłą.

Zenon, zmęczony i wyczerpany, upadł w fotel i siedział nieruchomo, ta niepokojąca cisza i milczenie, rozdzwonione zaledwie dosłyszanymi dźwiękami biły w niego jak młotem, obezwładniały niepojętym smutkiem.

Nie, nie mógł odejść; siedział jakby przykuty niewidzialnymi a potężnymi więzami do tej postaci, ledwie już dojrzanej w coraz gęstszym mroku, sam z wolna zapadając w senną martwotę milczenia, pełną smutku i dziwnych majaczeń rozpadających się w mroku kształtów.

Pokój stawał się jakby dnem, gdzie przez posępnozielonawe i wzburzone zwały morza zaledwie się prześlizgują widma nierozpoznanych rzeczy, nikłe połyski struchlałych barw, wiotkie wrzenia kształtów, zastygające i głuche wiry cieni i zmartwiałe a rozchwiane ciemnice w otokach płynnych, szarych fal wieczora, a skądś, niby z dalekiej i zgiełkliwej powierzchni, rozsącza się smuga przygasłych dźwięków i spada ciężkimi kroplami na jego znużoną duszę, spada kropla po kropli, bije zwolna i nieubłaganie, a każda jest grotem ostrym i warem, a każda zalewa go smutkiem i łka w nim nieukojoną, żrącą tęsknotą.

Ocknął się po pewnym czasie i spojrzał dokoła: mrok stawał się już nocą, pokój był prawie niewidzialny, tylko zwierciadła patrzyły na niego jak puste, zasypiające oczy, a wielka palma, stojąca na środkowym stole, majaczyła nikłym, tlejącym zarysem na sinym brzasku okien, zasnuwających się z wolna martwymi rzęsami cieni.

Miss Daisy nie było już widać w ciemności, wciąż jednak grała, ale jakoś sennie i apatycznie. Podniósł się nagle z niezachwianym zamiarem przemówienia do niej, ale nim się odezwał, przyszła mu naraz brutalna myśl, trzeźwiąca jak smagnięcie biczem, że może jej nakazujące spojrzenie mówiło tylko to, czego pragnął w skrytości, może to się nie miało stać dzisiaj ani nigdy, a on jak głupiec czekał z drżeniem ciekawości i lęku…

Bardzo często bowiem przychodziła grać do reading roomu i grywała po parę godzin z rzędu, więc i dzisiaj robiła to samo, nie zważając na niego, nawet może gniewna, że jej przeszkadza swoją obecnością.

Poczuł gorzki smak rozczarowania i głębokie niezadowolenie z samego siebie, więc jak mógł najciszej, z pewną wstydliwością wysunął się z pokoju.

Mieszkał na tym samym korytarzu pierwszego piętra i właśnie otwierał drzwi, gdy rozległo się stłumione i przeciągłe wycie Bagh, a po chwili miss Daisy przeszła obok niego, ale jakby go zgoła nie spostrzegając, chociaż stał w pełnym świetle, twarzą zwrócony do niej.

To niewidzące spojrzenie dotknęło go tak niemiło i tak zabolało, że wszedł do mieszkania, zatrzaskując ze złością drzwi, rozniecił zaraz światło, bo nie cierpiał ciemności w mieszkaniu, i zaczął drżącymi rękoma rozrywać kopertę jakiegoś listu, który już od śniadania czekał nań na biurku.

List był od Betsy, ale mimo to nic z niego nie rozumiał, nie mógł powiązać słów ni wydobyć jakiej bądź treści, że zdenerwowany jeszcze bardziej, rzucił go z niechęcią i poszedł wyjrzeć na korytarz, pusty już i cichy.

Był już teraz zupełnie pewny swojej omyłki, a to sprawiło mu taką głęboką przykrość, że długo nie mógł się uspokoić.

„Bo i cóż mogła mi powiedzieć? Dlaczegóż miałaby chcieć, abym z nią pozostał sam na sam? Złudzenie i nic więcej! W tym domu wariackim i ja już zaczynam halucynować!” – rozmyślał spostrzegając znowu list Betsy, ale zupełnie nie wzruszył się tym serdecznym, tkliwym szczebiotem narzeczonej, czytając jeno oczyma kartkę po kartce, bo całą duszę miał wypełnioną wspomnieniami tamtej; skończył czytać i chciał w pierwszym, poczciwym odruchu odpisać, już nakreślił nagłówek, ale zabrakło mu wprost treści, nie miał w tej chwili nic do powiedzenia i poczuł naraz nieprzepartą chęć wyjścia na miasto, powłóczenia się po zatłoczonych i szumiących wrzawą ulicach, zagubienia siebie, lecz nim zdążył wyjść, służący zameldował mister Smitha.

***

Wszedł chudy i żółty pan z oczyma ugotowanej ryby, pochylony nieco, ostrożny, niezmiernie uprzejmy i przesadnie skromny.

Zenon dość niechętnie wskazał mu krzesło.

– Przychodzę aż z dwiema prośbami do pana, a jeśli przeszkadzam, to wyjdę, chociaż, mówiąc szczerze, sprawiłoby mi to niewymowną przykrość, gdybym nie mógł wyłuszczyć ich zaraz, więc…

– O, proszę pana, słucham z przyjemnością – zdziwił się jednak tym wstępem, bo znał go jedynie z sali jadalnej.

– Przepraszam – powstał naraz przygiętym, cichym ruchem i zbliżywszy się do brązowej Psyche (1), stojącej obok biurka, nałożył binokle i jął pieszczotliwie gładzić jej cudnie wysmukłe lędźwie (2).

– Przepiękna, najwyższy wyraz uduchowienia! – szeptał prowadząc z lubością dłoń po jej przeczystych, dziewczęcych kształtach.

– Sprawa pierwsza: proszę mister Zenona o uczestniczenie w naszym jutrzejszym seansie – przeczytał w notesie, siadając na dawnym miejscu.

– Jestem niezmiernie ciekawy i drugiej sprawy! – silił się na uprzejmość.

– Przepraszam. – Znowu się przesunął przyczajonym, kocim ruchem do miedzianego posążku Antinousa, stojącego w rogu na tle jedwabnej, jasnofiołkowej draperii (3). Pogładził go również po biodrach, pstryknął paznokciem w kolano, aż miedź zadzwoniła, i siadłszy z powrotem, przeczytał: – Proszę mister Zenona, aby skłonił mister Joego do wzięcia udziału w tymże seansie – skłonił głowę wlepiając swoje rybie, w czerwonych obwódkach oczy w porcelanowe figurki stojące na kominku.

– Żałuję bardzo, ale muszę panu zrobić zawód, bardzo przepraszam, ale na seansach nie bywam i spirytyzmem się nie zajmuję; byłem wtedy jedynie na prośbę Joego.

– Będzie i miss Daisy – wtrącił niby od niechcenia, uciekając z oczyma.

– Będzie! – zawahał się przez chwilę. – Co zaś do Joego, to zupełnie nie obiecuję wpływać na niego w tej sprawie, sądzę nawet, że i tak już jest za bardzo pochłonięty spirytyzmem.

– Niestety, ale to dawniej, bo, od przyjazdu Mahatmy porzucił dawne święte zasady i braci… O, z mister Joem jest obecnie bardzo źle, bardzo… Pan wie?…

– O niczym i zupełnie!

– Nie jest to tajemnica mówić o tym, choć z boleścią mogę, ale jeśliby pan słuchać nie chciał, jeśliby… – i jąkał się lękliwie.

– Przeciwnie, Joe bardzo mnie obchodzi – zaniepokoił się jego trwożnym głosem.

– Oto wdał się w fakirskie eksperymenty, sposobi się po prostu pod przewodnictwem Mahatmy na joga (4). Dawno się pan z nim widział?

– Trzy dni temu. Myślałem, że wyjechał, bo nie ma go w domu.

– Z pewnością jest! Od dwóch dni siedzi zamknięty, siedzi na jednym miejscu bez ruchu, bez wody, bez pożywienia i siedzieć ma dotąd, dopóki samego siebie nie zobaczy, dopóki się nie rozdwoi… Niebezpieczny eksperyment.

– Z przerażeniem to słyszę, nic mi nie wspominał o takich praktykach.

– Myśmy dowiedzieli się o tym dopiero wczoraj, na seansie. Miss Daisy nam zakomunikowała.

– Ależ, choćby mi przyszło drzwi wyłamać, a dostanę się do niego, muszę go wyrwać z obłędu. Bardzo dziękuję panu za wiadomość.

– Strwożeni jesteśmy o niego, nikogo z braci nie przyjmuje, zerwał już z nami wszystkie więzy, a przy tym, jeśli wpadnie w moc miss Daisy…

– To co? – porwał się nagle strwożony.

– To może być zgubiony na wieki! – szepnął posępnie mister Smith, oglądając porcelanowe figurki na kominku.

– Więc kimże jest, na Boga, miss Daisy?

– Tajemnica… Nikt o tym nie wie… I nie należy pytać… – prawie zakrzyczał zatykając sobie uszy, by nie słuchać pytań.

– Dlaczegóż tajemnica? Mnie się już po prostu jakimś szalbierstwem zaczyna wydawać taka sztucznie robiona tajemnica!

– Strzeż się jej odkrywać! Są pewne rzeczy, których nie można dotykać zwykłą ciekawością, bo mszczą się! Jesteś „niewiernym”, więc jak dziecko bawisz się płomieniem, nic wiedząc, że w każdej chwili może cię pochłonąć… O, bardzo ostrzegam: trzymaj się z dala od miss Daisy! To ogień złowrogi. My sami się jej obawiamy… Zjawia się na seansach i robi cuda, o jakich nikt nie marzył, odkrywa rzeczy wstrząsające i głosi takie prawdy, że… że mamy powody do obaw. Mamy powody lękać się jej mocy i podejrzewać, że nie jest to wysłanniczka Pana, ale Jego… może nawet wcielenie…

– Kogo? – zapytał cicho, wstrząsając się bezwiednie.

– Bafometa!… (5) – szepnął trwożnie i wyjąwszy z kieszonki w kamizelce szczyptę soli, zabobonnie siał nią dokoła.

– Bafometa? – powtórzył Zenon nic nie rozumiejąc.

– Cicho, nie wymawiajmy tego imienia więcej! Boże! – krzyknął naraz głośno, padając na krzesło, bo rozległ się bliski, wstrząsający ryk pantery.

Zenon wybiegł na korytarz, bo wydawało mu się, że to tuż pod jego drzwiami zawyła Bagh, ale korytarz był zupełnie pusty.

– Musi ryczeć w klatce, może głodna! – tłumaczył usiłując zachować spokój.

– Nie, nie, w tym być musi jakiś znak porozumienia, bo zresztą ja nie wiem, czy Bagh jest tylko zwierzęciem, nie wiem…

– A czymże jest? Chyba nie samym Bafometem? – zawołał urągliwie.

– Cicho… cicho… nieszczęsny, ani wiesz, że tak wymówione imię może w tej chwili stało się dla kogoś śmiercią, nieszczęściem lub chorobą.

– Cóż to? Porywa na rogi i ponosi na Blankenberg? – drwił złośliwie.

– Wszystko jest straszną zagadką. Dokoła nas leży mrok, w którym czyha lęk i śmierć wieczna! Są słowa zabijające, są imiona, od których dźwięku rozpadają się światy, są życzenia, które się stają bez naszej woli, są takie myśli, od których zależy ruch gwiazd! Błądzimy po omacku w wiecznym mroku, jak ślepi od urodzenia, aż po dzień wyzwalającej śmierci, jak ślepi czepiający się z rozpaczliwą wiarą kurzawy i wołający wielkim głosem: „Nie ma nic poza naszą ślepą głupotą!”. Ale świat przejrzy, boleśnie przejrzy! Niech kamienuje proroków, niech się pastwi nad własną duszą; i tak musi być zbawiony całą siłą naszej wiary i pragnień, bo my go wyprowadzimy z odmętów, wywiedzieni z niewoli grzechów, nasza prawda zbawi świat! Ale tymczasem jeszcze Tamten panuje i rządzi światem, jest we wszystkich sercach, czyha i toczy śmiertelny bój z Bogiem – szeptał gorąco powstając z miejsca.

– Stare, rozwiane podania, pomarłe dawno mumie symboli, zmartwychwstające w najtrzeźwiejszym wieku i wśród najtrzeźwiejszego z narodów, odwieczna tęsknota dusz za istnieniem, odwieczny strach przed śmiercią…

– Czytał pan Izys odsłoniętą? (6) – zapytał niespodzianie mister Smith.

– Czytałem, a raczej Joe mi ją wykładał i doszedłem do wniosku, że Bławatska (7) jest najzwyklejszą, ordynarną nawet szalbierką, a ta jej książka stekiem bredni i kłamstw świadomych, spekulujących na dobrej wierze i naiwności ludzkiej!

– Największa kobieta, jaką ród ludzki wydał, pierwsza święta naszego kościoła, a pan ją sądzi niby jakąś uliczną szarlatankę – jęknął.

– Bardzo przepraszam. Takie wrażenie wyniosłem z opowiadania o niej.

– Ręczę, że wielbiłby pan ją, jak i my wszyscy. Przyjechała parę dni temu do Londynu. Jutro przyjdzie do loży wraz z pułkownikiem Olcottem (8). Chętnie pana wprowadzę, seans będzie nadzwyczajny, mają być aporty (9) od samego dalajlamy (10) z Tybetu… Ona jest największym medium na świecie!

– Dziękuję, jestem już syty cudów.

– Boże, co za bluźnierstwo.

– Tak, bo cóż, że ujrzę cud, kiedy nie wiem, cóż mi cud tłumaczy?

– Tak, pan bardzo nie wie, bardzo. Przepraszam, pomińmy tę kwestię. Muszę iść, ale może pan zechce powiedzieć Joemu, że ona pragnie go jak najprędzej ujrzeć.

– Nie wiedziałem, że znają się osobiście.

– O, dawny kult Joego, jeszcze z Bengalu – szepnął mister Smith, powlókł lubieżnymi oczami (11) po Antinousie i wyszedł.

cdn.

Władysław Reymont

(1) Psyche – w mitologii greckiej, bogini i uosobienie duszy ludzkiej; przedstawiana jako młoda dziewczyna ze skrzydłami motyla, razem ze swoim mężem Erosem miała córkę Hedone.

(2) Dawniej: biodra i uda.

(3) Tu: tkaniny ułożonej w dekoracyjne fałdy.

(4) Jogina, joga – hinduskiego ascetę uprawiającego jogę.

(5) Bafomet – synkretyczne bóstwo przedstawiane jako kozioł z wielkimi rogami, z kobiecymi piersiami, ze skrzyżowanymi kopytami, siedzący na ujarzmionym globie. Na łbie ma pentagram, na plecach zaś skrzydła. Jego prawa ręka z napisem „Solve” (rozwiąż) i złożonymi na krzyż palcami jest wyciągnięta ku znajdującemu się u góry półksiężycowi. Lewa ręka z napisem „Coagula” (zwiąż), również ze skrzyżowanymi palcami, wyciągnięta natomiast do półksiężyca na dole. Na pokrytym łuską brzuchu ma kaduceusz, mitologiczne narzędzie uśmierzania sporów, tutaj będący symbolem drzewa poznania dobra i zła wyrażającego dualizm wszystkich rzeczy.

(6) Ezoteryczna książka Heleny Bławatskiej z 1877 roku.

(7) Helena Pietrowna Bławatska (1831–1891) – rosyjska pisarka i współzałożycielka Towarzystwa Teozoficznego, stworzyła podstawy teozofii, okultystka, medium spirytystyczne, wydawczyni Magazynu Teozoficznego „Lucifer”. Podobno demonstrowała także zdolności parapsychiczne takie jak lewitacja, materializacja przedmiotów, jasnowidzenie, jasnosłyszenie i telepatia.

(8) Henry Steel Olcott (1832–1907) – amerykański oficer, publicysta, prawnik i współzałożyciel i pierwszy prezes Towarzystwa Teozoficznego, konwertyta na buddyzm, spirytysta.

(9) Przedmioty przenoszone przez siły nadprzyrodzone na seansach spirytystycznych.

(10) Dalajlama – głowa Kościoła lamaickiego i zwierzchnik polityczny w Tybecie. Buddyści tybetańscy uważają go za manifestację bodhisattwy współczucia Awalokiteśwary, który odradza się, aby udostępniać wyzwalające z cierpienia nauki innym czującym istotom. Według nich dalajlama jest jednym z tulku – istot, które po śmierci świadomie wybierają swoje kolejne wcielenie. Dalajlamowie wielokrotnie przepowiadali za życia, gdzie narodzi się ich następna inkarnacja. W czasie akcji książki XIII dalajlamą był Thubten Gjaco (1876–1933).

(11) Tu: wzrokiem pełnym pożądania.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Władysława Reymonta Wampir.