Wampir. Rozdział dwunasty

Przed bufetem, okutym błyszczącą miedzią, stały dwie jaskrawo wystrojone dziewczyny; nie zwracając uwagi na ich zaczepne słowa, poszedł na wielką, niską salę poprzegradzaną niskimi przepierzeniami, że tworzyła szereg odosobnionych lóż, przeciętych wąskim korytarzem, i kazał dać sobie jeść.

Wkrótce w sąsiedniej przegrodzie zasiadły dziewczyny, często zaglądając do niego przez wierzch, ale nie zauważył tego, jedząc pośpiesznie i gęsto zapijając.

Prawie nigdy nie pijał, więc teraz odczuwał dziwnie bolesną i drażniącą rozkosz, opróżniając kieliszek po kieliszku: wódka go uspokajała, znużenie ustępowało, bez władna myśl rozjaśniała się z wolna jak zarzewie, a całego przejmowało kojące ciepło.

Upijał się prędko, dolewając sobie bez pamięci, ogarniała go cicha rzewliwość i błoga, rozkoszna ociężałość, uśmiechał się sam do siebie głupim, pijanym śmiechem…

A szynk porykiwał chwilami pijanym gwarem, przez cienkie przegrody rwały się szczęki butelek, pijane mamroty, schrypnięte krzyki dziewczyn i buchały niekiedy brutalne, ohydne wrzaski, dymy z fajek i cygar przysłaniały światła gryzącym tumanem, a obrzydły zapach dymu rozwłóczył się po sali; ale Zenon nic już z tego nie czuł, nie słyszał, objęło go bowiem takie pijackie rozrzewnienie, że chciało mu się płakać nad samym sobą, poczuł nagle niezmierny ciężar samotności i opuszczenia, niezmierne oddalenie od jakiegoś życia, którego nie mógł sobie teraz przypomnieć, a przy tym był już tak pijany, że nie mógł się poruszać, położył głowę na stole i usiłując sobie coś przypomnieć zapadał w gorączkową drzemkę, budził się z niej niekiedy, próbował wstać i znowu spał.

– Panie, pójdziemy razem! – szeptała jedna z dziewczyn wchodząc do zagrody.

– Czego, co? – wybełkotał po polsku, nie rozumiejąc, skąd się wzięła.

– Pan Polak? Rózia! Chodź tutaj! Mister jest Polak! – nawoływała zdumiona.

– Tak, czego chcecie? Prędko… prędko…

– No, nic… niczego… Myśmy już sześć lat nie słyszały po naszemu… My tu zaraz… na Dorham Street… Tam byśmy pogadali po naszemu… Niech i pan pójdzie…

Obsiadły go, ale umilkły, onieśmielone jego wyniosłą, dumną twarzą i milczeniem, a może i jakimś utajonym w głębi serca wzruszeniem, dziwnie radosnym, jakie owładnęło nimi na dźwięk prawie zapomnianego języka, na dźwięk słów, co wskrzeszały nagle dawno pomarłe wspomnienia…

Otrzeźwiał nieco, wstrząśnięty tym nieoczekiwanym spotkaniem, kazał dla nich podać jeść i pić, zmuszając je prawie do jedzenia, bo się usilnie wymawiały, nie śmiejąc się przyznać do głodu i wzruszone niezmiernie jego dobrocią, lecz wreszcie dały się namówić, zabierając się dość łapczywie do krwawej baraniny, ale co chwila przestawały, podnosząc trwożliwe, badające a wdzięczne oczy, bo troskliwie podsuwał im talerze i nalewał kieliszki, rozmyślając na pół przytomnie, o czym by z nimi mówić. Dziewczyny zaś odzywały się niekiedy zawstydzonym, pokornym głosem, mieszając bezwiednie słowa angielskie z polskimi, o przykrym żargonowym (1) akcencie.

Obie były jeszcze dość młode i przystojne, ale tak wymalowane, wyróżowane, obwieszone fałszywymi kosztownościami, zautomatyzowane w bezczelnych ruchach i pozach, zmartwiałe w rysach, że sprawiały wrażenie figur woskowych jakiegoś podwórzowego panopticum (2), wyszarzanych poniewierką i śmiertelnie znużonych pod maską bielidła, bo w oczach podczernionych i wyzywających taił się wyraz wiecznego lęku i długich lat głodu i hańby. Zrzuciły okrywki, prezentując z pewną bezwiedną dumą swoje śmieszne stroje, pełne świecideł; jedna z nich, wyższa, była dość głęboko dekoltowana.

Drgnął naraz, dojrzawszy na jej plecach czerwoną pręgę jakby od bata.

– Skąd jesteście? – zapytał, przypatrując się nieznacznie.

– My obie z Kutna, może mister zna?

– Znam, znam! – odpowiadał, myśląc o tej dziwnej prędze.

– Pan zna Kutno? Rózia! Mister zna nasze miasto! – wykrzyknęła zdumiona.

– Cicho, Salcia, bo może mister jest sam dziedzic? – uspokajała ją przezornie.

– Mister jest sam dziedzic? Prawda?

Skinął potakująco, nie rozumiejąc pytania, nie mogąc oderwać oczu od tej czerwonej pręgi, przeniesiony rozbłysłym nagle wspomnieniem tam, w szaleńcze koło biczowników; a one, rozradowane, wzruszone do głębi, ośmielone już, zaczęły opowiadać na przemian o tym mieście rodzinnym, wyrywały sobie z ust przeróżne szczegóły, rozbudzały wspomnienia, stając w olśnieniu szczęśliwości wobec jakichś dni nagle wyłonionych z pamięci, wobec lat przepadłych w kurzu poniewierki, a zmartwychwstających teraz samą radością i szczęściem. Przestały jeść, wrzeszczały coraz głośniej, śmiały się jak dzieci, upijając się wspomnieniami i wódką, której już sobie nie żałowały, zrywały się z miejsc i zmęczone, rozgorzałe, nabrzmiałe łzami, zapominając o nim, o sobie, o całym świecie, oszalałe zgoła, przycichły naraz, wybuchając długim, żałosnym płaczem, ale i wtedy nie przestając snuć przełzawionych wspomnień.

– Ty, Salcia, pamiętasz dziedzica? Pamiętasz: on miał cztery konie czarne jak smoki, karetą jeździł, co się świeciła, jak lustro? Pamiętasz?

– A ty pamiętasz, Róziu, dom pana burmistrza?…

– Ja bym nie pamiętała! To nie dom, to pałac! Pokaż mi taki pałac w Londynie! Na całym świecie nie ma takiego drugiego!

– A ty pamiętasz tę górę za miastem? A za nią wieś?

Nic z tego nie rozumiał ani nie słyszał, ale naraz, budząc się z zapatrzenia, dotknął tej pręgi palcem i zapytał cicho:

– Od czego masz ten znak?

– To… Zadrapałam się, to mój narzeczony – dodała śpiesznie pod jego rozkazującym wzrokiem, przyginając się z trwogi.

– Nieprawda… Musiałaś być tam – syknął, nachylając się do niej.

– Gdzie? Gdzie ja miałam być? – wołała przestraszona jego nieprzytomnymi oczyma.

– Byłaś… Cała ociekasz krwią… Cała jesteś w ranach… Cała w pręgach… Pokaż… – szeptał urywanie, wyciągając chciwe, rozedrgane ręce; a gdy dziewczyna chciała uciekać, pochwycił ją jak w szpony i z błyskawiczną szybkością podarł jej stanik i wyłupał z niego jej nagie, sinawe plecy…

Naraz bezwładnie opadły mu ręce i zatoczył się na ścianę.

Dziewczyny zaś, zaskoczone błyskawicznością tego, co się stało, wpadły w osłupienie, nie śmiejąc się ruszyć ni podnieść głosu, patrzyły zamarłym wzrokiem, obłąkane prawie ze strachu i grozy.

– Nie bójcie się, nie, ja krzywdy wam nie chciałem zrobić, darujcie, nie – szeptał, sam przerażony tym, co się stało, i oddawszy im, co tylko miał pieniędzy, uciekł z szynku…

***

W hotelu już wszyscy spali, światła były pogaszone, dom objęła ciemność i cisza, ledwie rozwidnione korytarze ciągnęły się ponurymi tunelami, w których, jak przyczajone oczy pantery, migały gdzieniegdzie przyćmione światełka.

Położył się zaraz, ale nie zasnął, leżał z otwartymi oczyma, daleki od snu, daleki od wszystkiego, jakby na dnie ostatecznego zamętu duszy; a na krawędziach lękliwej i rozchwianej świadomości czaiły się posępne, złowrogie zjawy nadchodzącego jutra-mary, pełne lęku, przepływały mu przez mózg, zatapiając w nim ostre, drapieżne szpony bolesnych majaczeń.

„Coś strasznego dzieje się ze mną!” – To jedno teraz czuł tylko i wiedział.

Drzwi wejściowe trzasnęły tak silnie, że wyrwał się z odrętwienia, jakby ktoś szedł przez pokój, zatrzeszczała posadzka i meble zadrgały dość głośno.

– Kto tam? – pytał donośnie.

Nie było odpowiedzi, kroki przycichły, ale jakieś ręce przebiegły po klawiszach, ciche, przebudzone dźwięki zadrgały na mgnienie; wyskoczył z łóżka i chwycił rewolwer.

– Kto tam? – zawołał znowu i znowu żadnej odpowiedzi, usłyszał natomiast ostry i szybki skrzyp pióra po papierze i szelest przewracanych kartek…

Rozniecił światło i rzucił się do pierwszego pokoju, skąd szły te odgłosy, ale tam nikogo nie było, przeszukał wszystkie kąty, zaglądał nawet do szaf i pod łóżko, ani śladu. Próbował drzwi: były zamknięte, klucz tkwił w zamku… Powrócił do biurka, nie wiedząc już, co o tym myśleć, gdy wpadł mu w oczy arkusz nutowego papieru, porzucony na rozłożoną książkę, a na nim czerniały jakieś słowa, napisane jeszcze niezaschłym atramentem: „Szukaj… Idź za spotkanym… O nic nie pytaj… Milcz… Bądź bez trwogi… S-O-F (3) otwiera tajemnice…”.

Przeczytał kilkakrotnie, pismo było wyraźne, sztrychy (4) energiczne i widocznie jakby dla zwrócenia uwagi szło w poprzek papieru; jeszcze mokre pióro leżało obok.

– Cóż u diabła za żarty rebusowe, kto mi to nabazgrał! – wybuchnął, ani na chwilę nie przypuszczając czego innego; rzucił papier na biurko i poszedł z powrotem do łóżka, był pewny, że uległ złudzeniu, zgasił światło, okręcił się w kołdrę i próbował zasnąć…

Znowu cichy, ledwie dosłyszany dźwięk fortepianu wionął z drugiego pokoju, ta tajemnicza, dziwna melodia, którą słyszał wtedy na seansie.

– Kto?… – ale zamilkł, zdławiony śmiertelnym przerażeniem.

cdn.

Władysław Reymont

(1) Tu: żydowskim.

(2) Panoptikum – zbiór osobliwości lub wystawa rzeczy osobliwych.

(3) Prawdopodobnie odniesienie do kabalistycznego określenia nieskończoności, nieskończonego światła Mistrza Wszechświata, czy też oświecenia przez tego, który nie ma końca, nieskończonego.

(4) Dawniej: linie; kreski; rysy; pociągnięcia piórem, pędzlem.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Władysława Reymonta Wampir.