Wampir. Rozdział drugi

Zenon siadł przed fisharmonią, stojącą w głębokiej niszy na prawo, wprost okien, i zaczął cicho grać.

Światła wtedy raptem pogasły, przez chwilę jeszcze żarzyły się w żyrandolu rozpalone węgle, potem, gdy sczerniały, tylko kryształowa kula błyskała zielonawym, rozedrganym światełkiem.

Usiedli pod ścianą, jeden przy drugim, nie tworząc już łańcucha.

Zenon grał jakiś wzniosły hymn, stłumione dźwięki brzmiały słodkim chorałem, dalekim, płynącym jakby z głębi niebotycznych naw, i rozsypywały się w nieprzeniknionych ciemnościach.

Joe zaś ukląkł i zaczął się modlić półgłosem, przez chwilę słychać było odsuwanie krzeseł i trzeszczenie podłogi, snadź (1) przyklękli wszyscy, bo szept modlitewnych głosów zaszemrał rozpaloną, wrzącą ulewą i wtórował przejmującym falom muzyki…

Zenon grał coraz ciszej, dźwięki zamierały z wolna, głuchły i niby zakrzepłe perły opadały ciężko, że już tylko jakieś błędne akordy jak pogubione westchnienia błąkały się w ciszy, powracały jednak i łkały upiornie, przejmująco.

Po długiej chwili martwego milczenia, zerwały się znowu niby krzyk na pustkowiu, krzyk nagły, przeszywający, okropny!…

I znowu opadała grobowa cisza, z której niekiedy wyrywały się błędne, rozełkane, samotne akordy…

Modlitwa umilkła, ale ten monotonny głos zrywał się co chwila, przycichał… konał… i znowu powracał… znowu jęczał… znowu błąkał się, dreszcz zatrząsł wszystkimi, bo był jak rozpacz, jak krzyk padających w przepaść…

Joe nie mógł już wytrzymać i rozniecił światło.

Zenon siedział martwo, oczy miał przymknięte, głowę pochyloną na poręcz krzesła, prawa ręka leżała bez ruchu na kolanie, a lewą poruszał machinalnie, uderzając raz po raz w klawisze…

– Wpadł w trans! – szepnął znowu przygaszając światła.

W pokoju zrobiło się wprost strasznie, siedzieli w grobowym milczeniu, skurczeni w bolesnym nabrzmieniu trwogi i oczekiwania, błądząc oczami w ciemnościach i czepiając się tego jedynego światełka jak zbawienia.

Dziwny chłód zawiewał od ścian, że mimo rozgorączkowania, trzęśli się z zimna.

Cisza była już nie do wytrzymania, a ten powracający wciąż, monotonny akord przejmował coraz sroższą męką…

Naraz w ciemnościach zaczęło się coś stawać.

Najpierw szyfrowe tabliczki (2), leżące na stole, jęły się podnosić i opadać jakby podrzucane, wreszcie trzasnęły w sufit i rozbitymi kawałkami posypały się na podłogę…

A po chwili w ciemnościach zaczęły się rozsypywać świetliste, niezliczone drgania, ale tak nikłe, tak drobinowe, że wydawały się próchnicową fosforescencją (3), opadały połyskującą rosą, osypywały się po ścianach, gęstniały z wolna i świeciły coraz mocniej, zalewając pokój błyszczącym, rozedrganym tumanem, jakby błękitnawym śniegiem, opadającym bez szelestu sypką i pierzastą falą.

– Om! – zadźwięczał w ciszy jasny, kryształowy głos.

I pochylili głowy, i chórem z trwożną pokorą i wzruszeniem, stłumionymi głosami zajęczeli błagalnie:

– Om! Om! Om!

Świetlista ulewa jeszcze się wzmogła, już teraz pokój był podobny do ciemnobłękitnej otchłani, przez którą przepływał potok gwiezdnych pyłów, tak jaśniejący, iż ściany, drzwi, obrazy, sprzęty i sine, wylękłe twarze widać było dokładnie poprzez to rozedrgane, opadające bezustannie przędziwo błysków.

Mgławy zarys postaci, świetlany majak, widmo utkane ze światła, ukazało się naraz w drzwiach pokoju uśpionej.

– Om! Om! – szeptali coraz ciszej, cofając się pod ścianę i przyparci do niej, zmartwieli w świętej zgrozie zdumienia.

Zjawa jakby kwiatem z rozchwianych płomieni uniosła się w górę, była jakby wytryskiem rozproszonego światła, z którego co chwila urabiał się zarys ludzkiej postaci i rozpryskiwał wybuchem krótkich, rozpylonych błysków.

Ulewa zgasła, pokój pociemniał, tylko zjawa błyszczącym ostro, żółtawym obłokiem unosiła się z wolna, krążyła na parę stóp nad ziemią, stając się chwilami tak wyraźną w ludzkim kształcie, że widać było twarz kobiecą, okoloną długimi włosami, zarysy ramion i kontur całej postaci, a przez mgnienia widniała jakaś niebieskawa, mieniąca się płomieniami suknia, ale niepodobna było dojrzeć rysów, bo to chwilowe skupienie światła, ten rażący brzask, z jakiego się urabiała, te połyskliwe, martwe drgania mieszały się ustawicznie, przelewały bezustannym wirem, że co mgnienie kontury się rozwalały w pył świetlisty i występowały na nowo.

Przez jakąś dłuższą chwilę widmo stało się zupełnym kształtem ludzkim, przysuwając się tak blisko, że obłędny strach runął w nich piorunem, chwiało się tuż przed nimi, zbliżając swoją okropną twarz; twarz ślepą, bez rysów, jakby kulę, z grubsza obrąbaną i przedziurawioną czarnymi otworami, larwę (4) podobną do kłębu mgławiących się drobin świetlistych, larwę dręczącego snu i przerażenia.

Sunęła od jednego do drugiego, zaglądając pustymi oczodołami w ich zamarłe i ostygłe ze strachu oczy, i jakieś ręce śliskie, wilgotnawe, jakby z nagrzanego kauczuku, ręce okropne i trupie, ręce niewypowiedzianej zgrozy dotykały wszystkich twarzy.

Ktoś jęknął ciężko, jakby przez dręczący sen, i widmo rozprysło się w tej chwili w migotliwy, świecący tuman.

Ale nim ochłonęli, zjawiło się znowu w niszy przy Zenonie.

– Daisy! – krzyknął bezwiednie Joe.

Wszyscy również ją poznali; tak, ona tam stała, widać było dokładnie, każdy rys twarzy występował ostro w tej dziwnej jaśni, promieniejącej z niej samej, każdy szczegół postaci, nawet kolor włosów tak dobrze im znany. Byli najgłębiej przekonani, że to ona sama stoi w tym łagodnym brzasku promieniowań, jakby w jasnym obłoku.

Pochyliła się nad śpiącym, jakby mu chciała coś szepnąć do ucha, a on podniósł się i z niewysłowionym uśmiechem podał jej rękę i naraz, niby drzewo rozłupane przez piorun, rozpadł się na dwie osoby… Siedział w dawnej postawie z głową pochyloną na poręcz krzesła i stał równocześnie w drugiej osobie pochylony przed nią…

Krzyk zdumienia wyrwał się ze wszystkich ust i padł zmartwiały, bo oto drzwi od okrągłego pokoju rozwarły się i ujrzano Daisy leżącą na sofie.

Dwa ciała leżały w głębokim śnie, równocześnie dwie zjawy, dwa widma czy dwie dusze przyobleczone w kształt widomy i płomieniejący światłem, dwa jakby zwierciadlane odbicia Daisy i Zenona przesuwały się w ciemnościach tuż przed nimi…

Jak długo to trwało? Mgnienie czy wieki, nikt nie wiedział, nikt nie myślał i nikt nie pojmował.

Dusze wpadły w podziw i klęczały w świętej grozie cudu…

W tej przeświętej chwili łaski Izys (5) odsłoniła rąbek zasłony przed łaknącymi światła, marzenia stawały się czymś więcej niźli rzeczywistością, bo cudem niezrozumiałym, tajemniczym, niezgłębionym, ale cudem widzianym żywymi oczami.

Poczuli się zawieszeni na krawędzi niepoznawalnego, jakby w samych głębiach stawań się i jakichś bytów nawet niemyślanych i rzeczy zgoła niepojętych dla ślepych oczu człowieczych.

Przepadła wszystka pamięć żywota, wszystek pył ziemski opadł z ich dusz, wszystka myśl spłonęła, że pozostali jeno jakoby w samym rdzeniu istności, przed którą odsłaniają się wszelkie tajemnice, boć oto tam, o parę kroków w ciemnościach drążyły się dwie jaśniejące postacie i trwał cud niepojęty… Cienie rysowały kontury, tworzyły ramę, z której tym wyraźniej promieniały świetlane zjawy, niby słupy martwych połysków, przenoszące się z miejsca na miejsce bez szelestu i w takim milczeniu, że słyszeli przyśpieszone bicie własnych serc.

Z wolna, w jakiejś niepochwytnej, niezapamiętanej chwili, widma poczęły blednąć, przygasać, niewidzialnieć i wsączać się w ciemności, tylko głowy pozostały nieco dłużej, chwiejąc się jak świetlane kwiaty na falach cieni, były wciąż przy sobie, poruszając się jakimś wahającym, rozedrganym ruchem, znikały na mgnienia w rozpryskach oślepiających blasków i wynurzały się jeszcze, ale już bledsze, niklejsze, wiotsze, podobne do witrażowych postaci w mrocznych nawach, jeszcze oczy jaśniały dawną mocą i życiem, a już rysy się rozpadały, już marł kształt ludzki, aż i spojrzenia przygasły zmęczone, jakby z nagła zanurzone w mrokach i przepadły, rozsypały się w pyłach białawych, z wolna gasnących.

Skończyło się wszystko, noc ich znowu otoczyła i milczenie, nikt się jednak nie poruszył z miejsca, omdlałe serca ledwie biły, myśli dźwigały się leniwie i niechętnie, podnosiły się jakby z letargu zachwytów i oczarowań.

Ach, znowu życie, znowu głupia rzeczywistość, znowu ten sam dzień powszedni, dzień męki nieskończonej i tęsknot – znowu!…

Głuchy, daleki szum miasta bił monotonnym szmerem w okna, deszcz brzęczał po szybach, a światełko, uwięzione w kryształowej kuli, trzepotało się zielonawą, tajemniczą źrenicą, jak niezgłębiona tęsknota, jak pamięć rzeczy minionych i niepowrotnych…

Dopiero po długiej chwili Joe się przemógł i rozniecił światła.

Drzwi do okrągłego pokoju były zamknięte, Zenon zaś siedział uśpiony na dawnym miejscu, przed fisharmonią.

– Trzeba go zbudzić, wyczerpie się.

Ale nim to uczyniono, sam się przebudził i powstał.

– Zdaje mi się, że spałem? – szepnął, przecierając oczy.

– Zaraz usnąłeś.

– Nie, grałem przecież coś, zdaje mi się, Bacha…

– Grałeś także i później…

– Przez sen?…

– Byłeś w transie.

– I grałem! Prawda, przypomina mi się jakaś melodia… Zaraz… nie mogę jej schwycić… Jakieś rozproszone dźwięki mam w pamięci, ale to dziwne, nigdy nie wpadałem w podobny sen…

– Czy nic więcej sobie nie przypominasz prócz tej melodii?…

– Nie… A Daisy?…

– Śpi jeszcze.

Zenon otworzył drzwi do okrągłego pokoju i stanął zdumiony.

– Ależ to ona… Nie spałem przecież, cóż we mnie wmawiacie, przed chwilą z nią mówiłem… Chodziliśmy razem po jakimś parku… Tak… Pamiętam… Drzewa błękitne… Mówiła… Zaraz… Gdzie to było…

Obejrzał się naraz lękliwie.

Wszyscy stali dokoła, zapatrzeni w niego, ciekawi a milczący.

– Coś się ze mną stało, czego nie mogę sobie przypomnieć… Tak mnie dziwnie boli głowa…

Zachwiał się, aż Joe ujął go wpół i posadził na krześle.

Długo siedział nieruchomo, zapatrzony w siebie, w jakąś nierozpoznaną dal, pełną majaczących widzeń i nieprzypomnianych snów, daremnie usiłując ułożyć choćby jeden obraz, jedną bodaj myśl wyłonić ze strzępów rozpierzchłych i wirujących pod czaszką; zapadał w coraz większy mrok niepamięci; reszta bladych, nikłych majaczeń porwała się, gdy ją chciał pochwycić, ostatnie brzaski przypomnień zgasły, została tylko pusta, bolesna tęsknota za tym, co przepadło w nieznanych głębiach, że jakby się przebudził na nowo, otworzył szeroko oczy, przyjrzał się wszystkim i powstał.

– Tak dziwnie jestem znużony i wyczerpany, że ledwie się trzymam na nogach… – skarżył się żałośnie.

– Idź, połóż się zaraz – szepnął mu Joe.

– Istotnie, to będzie najlepsze.

– Odprowadzę cię do mieszkania.

– Cóż znowu, nie usnę przecież na schodach.

Zaśmiał się wesoło i wyszedł do przedpokoju, ale gdy już miał wychodzić na korytarz, zawrócił i cicho pytał:

– Czy Daisy jeszcze śpi?

– Śpi, ale zaraz pójdę ją zbudzić.

– Seans się udał?

– Nadzwyczajnie, jutro opowiem ci szczegóły.

– Ale dlaczego ja usnąłem? Nie daruję sobie tego…

cdn.

Władysław Reymont

(1) Dawniej: zapewne; prawdopodobnie; widocznie.

(2) Tabliczki szyfrowe, łupkowe – podczas seansu spirytystycznego istoty duchowe pisały po nich rysikiem („szyferkiem”) lub kredą bezpośrednio bez fizycznego pośrednictwa medium. Dziś w użyciu głównie ouija – deski albo plansze z nadrukowanymi literami alfabetu oraz innymi znakami, które kolejno wskazywane (przez ducha lub osobę trzymającą wskaźnik – często odwrócony do góry dnem kieliszek) tworzą wyrazy dające odpowiedź na pytania zadawane przez członków seansu spirytystycznego.

(3) Długotrwałym świeceniem przedmiotów po uprzednim ich naświetleniu.

(4) Larwa astralna – w ezoteryce demon zamieszkujący astral (świat niematerialny niewidzialny, mistyczny), pasożyt z kategorii wampirów emocjonalnych ze względu na swój charakter; żywi się emocjami, z których została stworzona, często negatywnymi, choć zdarza się jej powstać z dość neutralnych emocji, jak smutek czy przygnębienie.

(5) Izyda, Izys – w mitologii egipskiej bogini płodności, opiekunka rodzin; w okresie rzymskim uważana za jedno z wcieleń Bogini Matki (Wielkiej Macierzy, Matki Ziemi, Królowej Niebios); w czasach nowożytnych – za patronkę magii; odgrywa znaczącą rolę we współczesnych kulturach ezoteryczno-okultystyczno-misteryjno-mistycznych.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Władysława Reymonta Wampir.