Wampir. Rozdział czwarty

Przysunęli się bliżej aż do wysokiej przenośnej mównicy, na której pod parasolem stał wysoki, czerwony i opasły człowiek i przerzucając ustawicznie rozpięty parasol z ręki do ręki, krzyczał ochrypłym, a wielce namaszczonym głosem coś w rodzaju kazania, gęsto przeplecionego porównaniami biblijnymi i cytatami… Chwilami rzucał się naprzód z namiętnym okrzykiem groźby i pozostawał jakby zawieszony w próżni, z rozłożonymi rękami… Wtedy występowała jakaś kobieta w czarnej sukni, z wielkim, zielonym piórem u kapelusza, blada i chuda, biła w olbrzymi miedziany tam-tam z taką siłą, aż tłum się cofał, a czworo dzieci w białych powłóczystych szatach, przemiękłych i obłoconych, ze skrzydłami u ramion, zaczęło śpiewać hymn piskliwymi głosami i tańczyć dokoła mównicy niby koło arki przymierza…

Kaznodzieja był założycielem nowej sekty, sekty „Trwogi”.

Przepowiadał bliski koniec świata, żądał powszechnej pokuty, rozdania wszelkich dóbr ziemskich, zburzenia miast, zaprzestania pracy i wyjścia w pola i lasy, na te dni ostatnich oczyszczeń.

Kazał (1) dziko, śmiesznie, ale z porywającą siłą, zupełnie nie zważając na drwiących z niego słuchaczy. Ktoś rzucił mu w twarz zapalone cygaro, ktoś znowu chlusnął nań wodą, a reszta brutalnymi kpinami i głupim, zwierzęcym śmiechem wtórowała jego cytatom, ale w końcu pokonał ich mocą swego zapału, zapanował nad nimi i okiełznał ich dusze. Przycichli jakoś, zaczynali się budzić, jakiś pijany padł na kolana przed trybuną i chciał się głośno spowiadać z grzechów, to znowu jakaś wzruszona kobieta okryła własną okrywką (2) przeziębłe, sine dzieci, wielu już słuchało ze skupieniem, a gdy czarna kobieta z zielonym piórem zaczęła obchodzić z talerzem w ręku, dość gęsto posypały się pensy, ona zaś rozdawała w zamian sentencje z Apokalipsy, drukowane na czerwonym papierze, i adresy kościoła, gdzie wierni gromadzą się na wspólne rozmyślania…

Betsy rzuciła całego szylinga, co mimo ekstatycznego stanu dostrzegł błyskawicznie mówca, bo zaczął wołać z całych sił:

– Nawrócona, oto jedna z sodomitek, nawrócona!

– Chodźmy już, chodźmy – prosiła zażenowana spojrzeniami.

– Chodźmy, bo jeszcze jeden dany szyling, a uzna panią za świętą.

Wysunęli się z tłumu i poszli prędko pustym trotuarem (3).

– Na tamtym rogu tak samo zbawiają – zauważył ironicznie.

Jakoż w istocie i tam, nieco w głębi czarnej i wąskiej uliczki, zatopionej prawie w mgłach, coraz niżej spadających, rozlegał się krzykliwy a namaszczony głos ulicznego kaznodziei, i tam skupiło się nieco przechodniów, i tam bito w tam-tam, śpiewano hymny, wyklinano grzech, nawoływano do pokuty, zbawiano, zbierano pensy i rozdawano wyjątki z Pisma Świętego, drukowane na jasnozielonych kartkach, co jak młode liście padały na zabłocony trotuar.

– Zbyt wielu jest tych zbawców świata!

– Pan myśli, że to sami oszuści i obłudnicy?

– Nie wiem, wiem tylko, że do otwarcia szynków trwa ich panowanie, bo później braknie słuchaczy i pensów.

– Dawno pan widział mojego brata? – zagadnęła niespodziewanie.

– Przed trzema dniami byłem u niego na seansie.

– Więc on wciąż zajmuje się spirytyzmem! – wykrzyknęła z oburzeniem.

– Przepraszam, nie wiedziałem, że się z tym ukrywa przed panią…

– Nie, nie, tylko myślałam, że już dawno zaprzestał, bo nic nam nie wspominał, nie… A i pan się tym zajmuje? – zapytała lękliwie.

– Ależ nie, byłem na seansie, nie biorąc w nim żadnego bezpośredniego udziału, bo grałem, a właściwie zacząłem grać i usnąłem przy fisharmonii, obudzili mnie, gdy już było po wszystkim.

– Pan w te rzeczy nie wierzy, prawda? – prosiła prawie.

– Przede wszystkim nie wiem, nic nie widziałem, nic nie twierdzę i niczemu nie zaprzeczam, bo się tym nie zajmuję – przypomniał sobie w tej chwili tę dziwną podwójność Daisy, ale nie wspomniał o tym ani słowa, by jej nie straszyć…

– Joe już przeszło dwa tygodnie nie był w domu, a przecież niedługo kończy mu się urlop i musi wracać do pułku – skarżyła się cicho.

– O ile mówił, nie powraca już do służby.

Betsy stanęła zdumiona.

– Nie powróci! Boże mój, to się ojciec dopiero zmartwi! – jęknęła.

Mister Zenon jął z zapałem tłumaczyć przyjaciela, przedstawiając życie wojskowe w najczarniejszych barwach, jako niegodne człowieka tak bardzo wyjątkowego, jakim był mister Joe, ale Betsy tylko kiwała smutnie głową.

– Co ojciec na to powie, co? Już teraz życie w naszym domu stanie się nie do wytrzymania… Czuję, że ojciec pogniewa się z nim na śmierć… Nie przebaczy mu… Ciotki go wydziedziczą… Co on pocznie… Co ja teraz pocznę…

Nie mogła wstrzymać łez.

– Miss Betsy, a ja się już zupełnie nie liczę?

– Chwilami strasznie się boję, że i tobie, mister Zen, obrzydnie w końcu nasz dom; znudzą cię ciotki, pogniewasz się z ojcem, znienawidzisz mnie, a bo ja wiem zresztą, co się stanie? Dość, że pewnego wieczoru pójdziesz i już cię nigdy nie zobaczę, nigdy!

Trwoga załkała jej w głosie.

– Niepotrzebne przywidzenia, bo jeśli nawet znudzą mnie ciotki i pogniewam się z ojcem, to opuszczę wasz dom, ale razem z tobą, Betsy, razem i na zawsze – powiedział mocno.

– Razem i na zawsze! – wykrzyknęła radośnie, cała w ogniach wzruszenia. – O mister Zen…

– Co, dziecko moje, co? – pytał serdecznie, widząc jej wahanie.

– Jak ja cię strasznie… strasznie… Nie, nie mogę teraz, nie mogę… Później powiem, wieczorem…

Odwróciła zawstydzoną twarz.

Uśmiechnął się dziękczynnie i nie pytał, wiedział bowiem, jakie to słowo zapachniało na jej rozedrganych ustach i promieniało w rozbłysłych nagle oczach.

Szli już w milczeniu, oplątani w słodki rytm tych niewypowiedzianych słów, pełni cichej melodii kochania i głębokiej wiary w siebie.

Zapomnieli o poprzedniej rozmowie, nie czując już zimna, deszczu, mgieł ni posępności tego strasznego dnia, szli jakby przez nagle rozkwitłe łąki, pełne wiośnianych, kwietnych uniesień.

Szli przez zielone, wonne, rozśpiewane gaje miłości, przez oczarowań i zachwytów niepowrotne chwile zupełnego szczęścia.

Milczeli, bo drogą i upragnioną była im ta zewnętrzna cisza; kryli się w niej przed sobą jakby w gąszczu płomienistym, jakby w świetlanej mgle wstydliwego lęku, by mówić spojrzeniami, dotknięciem rąk, westchnieniem, pełniejszych namiętnych brzmień niźli wyznania, uśmiechem pełnym pocałunków, obietnic i pragnień, pełnym palącego waru (4) krwi, i tym czymś zgoła niepochwytnym, świętym i upajającym, co było jakby wonią rozmodlonych dusz.

Betsy często obejmowała jego głowę namiętnie całującym spojrzeniem i choć niepochwycona, odwracała spłoszone oczy, ciężkie przełzawieniem i słodyczą, a on silnie przyciskając jej ramię, pochylał się i drapieżnymi, kradnącymi źrenicami spadał na jej płonące usta.

Czasem jakiś dźwięk, który nie był wyrazem, nie był nawet mową, błąkał się między nimi przyczajonym a tak zrozumiałym drganiem, że przyciskali się jeszcze silniej ramionami, kłonili głowy do siebie, ciężko oddychali, bezwiednie przystając na mgnienie obezsilającej (5) radości czucia się przy sobie.

– Dawno pragnąłem takiej chwili, czekałem na nią… – rzekł głośno.

– A ja marzyłam o niej codziennie – szepnęła tak cicho, że raczej oczami porwał z jej ust te słowa, niż słyszał.

***

Wchodzili na Skwer Trafalgarski (6), gdy mgły wiszące dotąd nieruchomo i jak obłok zastygłe, skłębiły się nagle i niby morze uderzone huraganem, jęły się kołysać, burzyć i rozpadać w bryzgi; lały się kaskadami, płynęły falami rozbitymi na miazgę i spadały szarym, nieprzeniknionym pyłem tak gęsto, iż w parę chwil cały plac był przysłonięty.

Olbrzymia kolumna pomnika Nelsona i te srogie, potworne granitowe lwy zaledwie majaczyły nikłymi, rozpierzchłymi konturami w sypkiej, rozedrganej, zielonawej szarości.

Przepadły wnet domy, przepadły ulice, zginęły drzewa, cały plac utonął w brudnym odmęcie, stęchła wilgoć lepkim, duszącym tumanem zapełniała wszystko.

Czarne, wyniosłe kolumny portyku National Gallery (7), obok których przechodzili, rysowały się słabo, jak przegniłe pnie zatopione w mętnej i skłębionej wodzie.

Na dwa kroki nie było widać, czasami rozlegały się kroki tuż prawie, a człowiek pozostawał niewidzialny lub przesuwał się ledwo dojrzanym cieniem, to przejeżdżał jakiś powóz podobny do potwornego kraba sunącego środkiem niezgłębionej topieli i ginął nie wiadomo gdzie.

Jakieś stępione odgłosy kroków, ogłuchłe słowa, jakieś błędne rozmowy i martwiejące dźwięki, nie wiadomo przez kogo wywołane i skąd płynące, błądziły w mgłach, trzepocząc się bezdźwięcznym i niepokojącym szelestem.

Szli wolniej, by nie błądzić w tej nieprzeniknionej pustce lub nie wpaść pod konie na przejściach ulic, ale oboje dziwnie posmutnieli.

Mgła przenikała ich chłodem i rzucała posępny cień na dusze, czarowne gaje szczęsnych uniesień rozwiały się nagle w szarych i bolesnych ciemnościach, przygasły im oczy i cicha, tęskna żałośliwość owładnęła obojgiem.

Byli już daleko od siebie, daleko, dusze się rozbiegły jak spłoszone ptaki i płynęły samotnie obcymi, zadumanymi dalami, niosły się na skrzydłach nagłej, niewytłumaczonej trwogi, płynęły na skrzydłach tęsknoty.

– Gdyby można dostać konie (8), bo mi tak zimno – szepnęła nieśmiało.

– Na Waterloo będą, tam jest stacja!

– Ale przyjdzie pan wieczorem na obiad, prawda? – prosiła słodko.

Nie zdążył odpowiedzieć, cofając się naraz gwałtownie, bo jakby spod ziemi, tuż przed nimi, twarz w twarz, wychyliła się z mgieł miss Daisy z jakimś wysokim człowiekiem, że nim zdążył się ukłonić, już przeszli.

Obejrzał się trwożnie, ale tylko niewyraźny zarys majaczył i odgłos kroków rozlegał się głucho.

– Pan ją zna? – zapytała ściszonym i nieco drżącym głosem.

Nie zaraz odpowiedział, zapatrzył się w zapaloną właśnie latarnię, w rozedrgane kolisko czerwonawego światła, obrzeżonego zielonawą obręczą i gęstym, ruchomym kołem mgieł, że płomień był zaledwie punktem dla oczu.

– Znam ją nieco – odrzekł z trudem, przypominając sobie jej pytanie. – Mówiłem z nią parę razy, pamiętam, jak wygląda, to wszystko, co wiem o miss Daisy.

– Dziwne, wymyślone imię.

– Nie znam jej nazwiska, tym imieniem wszyscy znajomi ją nazywają.

– A ten człowiek, który z nią szedł?

– To Mahatma Guru, Hindus.

– Hindus!

– Autentyczny, mędrzec niesłychanie ciekawy, przyjechał do Europy, żeby przyjrzeć się ludziom i naszej kulturze.

– Ja gdzieś widziałam jej twarz…

– Prawie nieprawdopodobne, bo zaledwie od kilkunastu dni jest w Europie.

– Tak, dobrze ją sobie przypominam, widziałam ją w muzeum, ciągle przypatrywała się panu, to zwróciło moją uwagę.

– Mnie się przypatrywała?– pytał zdumiony.

– I to ze szczególną jakąś uwagą, często ją pan spotyka?

– Mieszkamy przecież w jednym boarding housie (9).

– Czy i Joe ją zna?

– Właściwie to u niego na seansie widziałem ją nieco bliżej.

– Pewnie służyła mu za medium, bo ma twarz zmory albo wampira.

Nie odpowiedział, dotknięty przykro twardym tonem jej głosu.

– Ma dziwną twarz, przerażającą, choć tak piękną.

– Dlaczego? Nie zauważyłem w niej nic przerażającego.

– Nie chciałabym jej spotykać – wzdrygnęła się trwożnie.

– Betsy! – szepnął tkliwie.

Dziewczyna podniosła na niego przygasłe i wylękłe oczy, ale milczała, wzdychając niekiedy, a on nie wiedział co mówić, nie mogąc ukryć bolesnego niepokoju. Żal mu jej było, kochał ją przecież szczerze i głęboko, przed chwilą czuł się tak szczęśliwym i spokojnym, przed chwilą tak mu dobrze było z nią iść, dobrze mówić, dobrze kołysać się w rozmarzeniu, dobrze spoglądać na jej śliczną twarzyczkę i tak błogo, tak szczęśnie mu było czuć jej miłość, a teraz!

Teraz pilno mu było rozstać się z nią, niecierpliwiła go milczeniem, chciałby ją pożegnać i zostać sam, ale nie śmiał. Chciał się zmusić do dawnego stanu, nie potrafił.

Odpadły go wnet wszystkie chęci, chłodnął, zapomniał prawie o Betsy i rwał się myślami za tamtą, za Daisy, odnajdywał ją w skłębionych, ciężkich mgłach i jak cień przyczajony a nieodstępny wlókł się za nią z bolesnym skurczem serca, ciągnięty jakąś niezwalczoną siłą trwożnego uroku, strachu nieledwie.

Ale wreszcie się przemógł i zaczął mówić prędko i dużo, by zagłuszyć własny niepokój, śmiał się jakoś nienaturalnie, zaglądał jej w oczy zbyt natarczywie, nawiązywał usilnie porwane nici, rozdmuchiwał przygasłe ognie, uciekał wprost do niej całą mocą strwożonej duszy, wszystką siłą rozbłysłego nagle uczucia, aż rozchmurzyła twarz i poczuła się jak dawniej ufną i prawie tak samo

szczęśliwą, prawie tak samo… Zatrzymał jednak skwapliwie pierwszy napotkany pusty powóz, i Betsy wsiadła.

– Wieczorem czekamy na pana z obiadem.

– Przyjdę, cóż bym robił bez tych godzin.

– Mnie one bardziej są potrzebne, bo czymże bym żyła cały, długi tydzień…

– I ja czekam na nie z upragnieniem, i ja! – zawołał szczerze.

– Zen!

– Betsy!

Skrzyżowały się słowa, spojrzenia i gorące, namiętne uściski rąk.

Za chwilę powóz zniknął we mgle, słychać było tylko głuchy tupot konia i miarowe, głośne wołanie: „Hep! Hep! Hep!”…

cdn.

Władysław Reymont

(1) Tu: wygłaszał kazanie.

(2) Dawniej: wierzchnim okryciem; narzutką.

(3) Dawniej: chodnikiem.

(4) Tu: żaru.

(5) Tu: obezwładniającej.

(6) Plac Trafalgarski (Trafalgar Square) – plac w centralnym Londynie położony w dawnym miejscu stajni królewskich, upamiętniający zwycięstwo brytyjskiej Royal Navy w morskiej bitwie pod Trafalgarem (1805). Jego budowę zaczęto w 1829 roku, a w roku 1843 ustawiono na środku pięćdziesięciopięciometrową kolumnę Nelsona – najsłynniejszego brytyjskiego admirała.

(7) Galerii sztuki w Londynie, w północnej części Trafalgar Square, prezentującej kolekcję dwóch tysięcy trzystu dzieł malarstwa, głównie zachodnioeuropejskiego, z lat 1250–1900.

(8) Tu: dorożkę.

(9) (Ang.) pensjonacie.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Władysława Reymonta Wampir.