Uwikłany. Rozdział trzynasty

Obudził mnie tępy ból pod pokrywą czaszki. Ból tak ostry, że aż zbierało mi się na wymioty. Jednocześnie dokuczało nieznośne gorąco i pragnienie. Z wysiłkiem, przemagając własną słabość i dotkliwe fizyczne cierpienie, uniosłem opuchnięte powieki.

Leżałem na plecach, z szeroko rozwartymi ramionami. Pod palcami czułem rozgrzany żarem słonecznym miałki i suchy piasek. Ponad głową rozpościerał się bezkres błękitnego nieba, którego nie mąciła ani jedna chmurka.

Słońce ogromne, złocistobiałe, wisiało nade mną niczym płonąca kula. Wiedziałem, że jeśli nie schronię się do cienia, wyssie ze mnie wszystką wilgoć, a wraz z nią i życie, że zabije mnie. Usiłowałem zatem się podnieść, podpierając na łokciu. Przekroczyło to jednak moje możliwości i z jękiem opadłem z powrotem na piasek.

Ostry, świdrujący ból przenikał na wskroś mój mózg, jakby chciał go rozerwać na strzępy. Delikatnie obmacałem głowę. Na potylicy wyczułem sporych rozmiarów obrzmienie i rozciętą skórę. Włosy były pozlepiane zaschłą już krwią.

Raz jeszcze, zbierając cały zapas sił, jaki ostał się w moich mięśniach, ścięgnach i kościach, spróbowałem się podnieść. Tym razem się udało. Potykając się i zataczając począłem iść, z trudem przestawiając stopy w kierunku rysujących się przede mną zarośli.

Och! byle tam dotrzeć! Byle dotrzeć! Poza sobą słyszałem poszum morza, delikatny plusk fal pieszczotliwie ocierających się o brzeg, lecz nie miałem siły, by się obejrzeć.

Zarośla przede mną, to był cień, życiodajny cień. Pozostanie na plaży – bowiem wędrowałem plażą – oznaczało rychłą śmierć. A ja nie chciałem umierać! Wargi miałem spękane, wyschłe podniebienie i opuchnięty język. Prócz gorąca, nękało mnie jeszcze pragnienie. Za łyk zimnej, czystej wody, gotów byłbym oddać pół życia.

Parłem tedy uparcie – zataczając się i potykając – ku krzakom, mając nadzieję, iż prócz cienia, może znajdę tam jeszcze i wodę. Chociaż pas parzącego piasku nie był w rzeczywistości nazbyt szeroki, sądziłem, iż moja wędrówka nie będzie mieć kresu i że nigdy się nie skończy.

Plaża łagodnie podpełzała do skalistego wzniesienia, które niezbyt stromym skłonem zbiegało ku pasmu piachu. Stanąłem pewniej, poczuwszy twardy grunt pod nogami.

Skała była rudawa z szarawymi plamami i mocno zniszczona przez erozję. Szczeliny i rozpadliny wypełniała ziemia, której nawiał tu wiatrz głębi wyspy, zasiewając w niej jednocześnie pierwsze rośliny.

Krzaki, długimi, mocnymi korzeniami czepiały się kamienia, rozpychając pęknięcia i szpary, zagarniając nowe połacie jałowej płaszczyzny, którą z czasem miała pokryć warstwa gleby powstałej z opadłych liści i spróchniałych, obłamanych gałęzi i pędów. Na razie jednak roślinność nie czuła się tu jeszcze nazbyt pewnie.

Usiadłem pod jednym z silnie rozrośniętych krzewów, kryjąc głowę w cieniu, który rzucał. Ogarnął mnie miły chłód i chociaż ból ciągle dokuczał, to przecież zelżał nieco. Zelżał do tego stopnia, iż mogłem już zebrać myśli.

Tą, która w owym momencie najbardziej mnie pochłaniała i zaprzątała całą uwagę, była myśl o wodzie. Zimnej, czystej, krystalicznej wodzie.

Szczęście wyraźnie mi sprzyjało i widać było, iż los nie chce bynajmniej mojej zagłady, bo oto posłyszałem nikły, ale przecież realny odgłos plusku spadających – chyba do jakowejś sadzawki – kropel. Podpełzłem na kolanach w tamtym kierunku.

To, co ujrzałem, trudno byłoby nazwać sadzawką. Niewielkie zagłębienie w skalistym podłożu, mniej więcej o objętości i powierzchni dużej miednicy, wypełnione były po brzegi tym, czego akurat pożądałem najbardziej – wodą.

Skapywała ona ze stromego nawisu skalnego, znajdującego się tuż ponad zagłębieniem, przesączając się przez ledwie widoczną szczelinę – ot, rysę zaledwie. Nadmiar wody w zagłębieniu przelewał się przez jego brzeg i spływał wąskim strumyczkiem ku plaży, gdzie ginął wsiąkając w piach.

Położyłem się na brzuchu i zanurzywszy całą twarz w zimnej wodzie, piłem ją długimi łykami. Piłem, dokąd nie poczułem ulgi, a ciecz nie wypełniła mi wnętrzności, sięgając gardła.

Ze zdumieniem skonstatowałem, iż znajduję się w zgoła nie znanym sobie miejscu, do którego kiedy i w jaki sposób dotarłem, nie miałem pojęcia. W jeszcze większą konsternację wprawił mnie fakt, iż przez cały ten czas – przez czas kiedy wędrowałem plażą, szukałem wody i gasiłem pragnienie – otóż, iż przez cały ten czas kurczowo zaciskałem jedną dłoń na zwiniętym w rulon pergaminie, przewiązanym kawałkiem jedwabnego sznurka, drugą zaś na srebrnej szkatułce.

Nareszcie pojąłem wszystko i wszystko sobie przypomniałem. Przed oczyma przesunęły mi się obrazy przeszłości – niezwykła fascynacja starodawną mapą, gdy byłem jeszcze dzieckiem, opowieść stryja, zdarzenia w Sandomierzu…

Bez wątpienia znajdowałem się na owej wyspie, którą wyobrażała mapa zdobiąca kiedyś jedną ze ścian ojcowskiego gabinetu, mapa którą teraz kurczowo ściskałem w ręku.

Mimo usilnych starań nie mogłem sobie przypomnieć absolutnie niczego od czasu, gdy w Nadbrzeziu, przedmieściu Sandomierza, wsiadłem do pociągu, aż do momentu odzyskania przytomności na nadmorskiej plaży.

Wszakże zauważyłem coś, co mnie ucieszyło. Oto znów byłem sobą. Zwyczajnym, ludzkim, władającym własnymi zmysłami i duszą Hansem Semberkiem. Siła, Moc, Inteligencja – nie wiem jak owo nazwać – słowem owo COŚ co mnie wypełniało, gdy oczyszczony zupełnie ze swego człowieczeństwa przez zakapturzonego mnicha otworzyłem tajemniczą szkatułkę ze srebra, teraz mnie opuściło. Jego zadaniem widać było przyprowadzenie mnie na tę wyspę i tu zwrócenie wolnej woli.

Dlaczego? Jakąż to misję miałem do spełnienia? Jakie zadanie? Czego ode mnie oczekiwano? Chyba musiały to być rzeczy nader ważkie, skoro wypełnić je mogła jedynie istota absolutnie wolna i świadoma tego, co czyni.

Gdy sobie to uświadomiłem, poczułem lęk.

Nie wiedziałem gdzie się znajdowałem i po co się tu znajdowałem. Samotny, zagubiony, bezbronny.

Ale przecież nie mogłem tak siedzieć w nieskończoność. Umknąłem morderczym promieniom słonecznym, zaspokoiłem pragnienie, odzyskałem siły, wszakże teraz na odmianę począł mnie dręczyć głód.

Rozejrzałem się bacznie dookoła, szukając czegoś, co mogłoby się nadawać do zjedzenia, lecz prócz piasku omywanego morskimi falami, rudawej skały i krzewów pokrytych skórzastymi, ciemnozielonymi liśćmi, nie było tu więcej niczego.

Chcąc żyć, nie mogłem tkwić w nieskończoność w jednym miejscu. Trzeba było podnieść się i ruszać w drogę. Rozłożyłem mapę na ziemi, przyciskając brzegi kamieniami, aby jej nie porwał podmuch wiatru. Wpatrywałem się bacznie w zblakły nieco rysunek.

Chociaż wykonana przed stuleciami i według reguł tamtoczesnej sztuki kartograficznej, mapa była nad wyraz dokładna. Bez większych kłopotów odnalazłem na niej miejsce, w którym się teraz znajdowałem. Na północny zachód od niego wznosił się – nieomal w sercu wyspy – niewielki, podwójny łańcuch górski. Brały z niego początek cztery rzeki, czy może większe strumienie. Dwie z nich po jednej stronie działu wodnego toczyły swe wody na wschód i na południe, dwie zaś po drugiej stronie owego działu, na północ i północny zachód. Ten zdążający na północny zachód przepływał przez niewielkie jeziorko.

Według mapy prawie cała wyspa była gęsto porośnięta lasami i miała strome, skaliste brzegi, ostrymi obrywami opadające ku morskiej toni, uniemożliwiające tym samym lądowanie statków. Jedynym dostępnym miejscem był niewielki i wąziuchny skrawek plaży ścielącej się nad równie niewielką i cichą zatoczką. Cała północna część wyspy, a dokładnie ta jej połać, która rozciągała się od podnóża gór, aż po wybrzeże morskie, była jednym, wielkim grzęzawiskiem.

Zastanawiałem się, czy ów skrawek lądu, rzucony na bezmiar oceanu – nawet nie wiedziałem, w którym punkcie globu ziemskiego – jest zamieszkały, czy też nie. Po namyśle i zastanowieniu doszedłem do przekonania, iż jest to nader mało prawdopodobne, a jeśli nawet, to tubylców należałoby szukać chyba tylko w pobliżu gór.

Był to jedyny logiczny wniosek, nasuwający się po uważnym przestudiowaniu mapy.

Nie miałem jednak pojęcia, jak do owych gór dotrzeć. Bo zdecydowany byłem to uczynić. Nie wyobrażałem sobie spędzenia reszty życia w samotności i chociaż budziły się we mnie obawy, iż mogę trafić na przykład na kanibali, to wolałem nawet zaryzykować życiem, niż skazać się świadomie i dobrowolnie na samotność. Drżałem na myśl, iż mogę się okazać jedyną rozumną istotą na całej wyspie.

Zdecydowałem, iż muszę wyruszyć natychmiast – do czego zresztą przymuszał mnie głód, coraz ostrzej dający znać o sobie – i że obiorę drogę wzdłuż tego ze strumieni, w pobliżu którego według mapy się znajdowałem, a który niechybnie zaprowadzi mnie do gór, gdzie miał źródła.

Napiłem się nieco wody, niejako na zapas, żałując iż nie posiadam żadnego naczynia, do którego mógłbym jej zaczerpnąć na później. Chociaż miałem wędrować cały czas w górę strumienia, nie miałem gwarancji, czy jego woda nadaje się do picia. Płynął bowiem przez gęsty las tropikalny, a zatem mogło się w nim znajdować całe mnóstwo butwiejących szczątków roślinnych.

Ruszając przed siebie, wiedziałem, iż mapę muszę zabrać, bowiem będzie mi niezbędna jeżeli chcę się swobodnie poruszać po wyspie. Co jednak miałem uczynić ze szkatułką? Był to przedmiot dość ciężki i zupełnie w mojej sytuacji nieprzydatny. Już miałem ją wyrzucić, gdy uświadomiłem sobie, że chociaż srebro jest miękkim metalem, to przecież w razie konieczności może uda mi się wykonać zeń jakieś ostrze.

Może to wydawać się dziwne, ale zupełnie – sam nie wiem dlaczego – nie myślałem o tajemniczej zawartości tego przedmiotu, o MOCY zdolnej wpędzić w szaleństwo, o przeznaczeniu, które mnie tutaj przygnało, o wszelkich potwornościach, koszmarach, zjawach i tym wszystkim, czego doświadczyłem od śmierci ojca i stryja.

Teraz mój umysł – chociaż w żaden racjonalny sposób nie był w stanie wytłumaczyć jak trafiłem, jak w ogóle mogłem trafić, na ten okruch lądu, ze wszech stron otoczony falami – zatem, teraz mój umysł nastawiony był raczej sceptycznie do wszelkich nadprzyrodzoności. Zaprzątała go zaś tylko jedna jedyna myśl – co muszę uczynić, aby ocalić życie i wywikłać się z matni, w którą wpadłem.

Wędrowałem powoli, cały czas uważnie rozglądając się dookoła i bacząc czy przypadkiem nie ujrzę gdzieś smużki dymu, wzbijającej się ponad korony drzew tropikalnego lasu. Lecz do momentu, w którym wszedłem pomiędzy pierwsze drzewa, niczego podobnego nie zauważyłem.

Później ogarnął mnie tajemniczy zielonkawy półmrok, a ponad głową zawisło sklepienie utworzone z poskręcanych, splątanych ze sobą gałęzi. Niektóre, na poły zbutwiałe, pnie puszczańskich olbrzymów, potężne konary i załomki grubej kory, porastały kępy rozmaitych roślin. Były tam mchy przedziwne, porosty i paprocie, były całe kępy cudownych storczyków o barwach kwiatów tak urzekających, iż zdawało się, że to sen nie jawa.

Dotarłszy do brzegu dość szerokiego, lecz nader płytkiego strumienia, powędrowałem w górę jego biegu. Droga nie była łatwa. Wilgotne, gorące powietrze z trudem syciło płuca. Nogi ślizgały się po czerwonawej rozmiękłej ziemi, albo na odmianę plątały się w gąszczu roślin, których mocne pędy utrudniały marsz.

Coraz bardziej doskwierał mi głód. W koronach drzew słyszałem głosy ptaków, lecz żadnego z nich nie mogłem nawet dostrzec. Czasem słyszałem też szelest przemykającego kędyś w pobliżu jakiegoś większego zwierzęcia, lecz na próżno natężałem wzrok.

W żołądku czułem pustkę i bolesny ucisk. Coraz bardziej opadałem z sił. Pomyślałem, że jeśli zaraz nie przełknę choćby kilku kęsów jakiejkolwiek strawy, upadnę tu, i być może nie podźwignę się już nigdy.

Jedyne stworzenia, które mogłem widzieć, ba! mieć je na wyciągnięcie ręki, to były ryby pomykające tuż pod powierzchnią krystalicznej, przejrzystej toni strugi. Lecz jakże pochwycić rybę gołymi rękoma?

Przypadek przyszedł mi z pomocą. Oto naraz zobaczyłem, iż w pobliżu strumienia znajduje się dość rozległa kałuża, powstała zapewne w czasie przyboru wody, która opuściwszy swoje łożysko, rozlała się szerzej.

W owej kałuży, na wpół już wyschłej, wystawiając grzbiety ponad powierzchnię, z trudem pływały trzy czy cztery ryby, które uwięzły w pułapce. Gdy po powodzi rzeczułka wracała do swego koryta, one nie wróciły wraz z nią.

Wszedłem na płyciznę rozlewiska i starałem się pochwycić którąś ze znajdujących się w nim ryb. Lecz były one zwinne i śliskie. Wymykały mi się nieustannie. Zezłościło mnie to i jednocześnie jeszcze bardziej wyostrzyło apetyt.

Ułamałem tedy dość solidny kij z krzewu rosnącego tuż nad brzegiem i jąłem nim bić bez opamiętania całą powierzchnię kałuży, aż woda i błoto wielkimi bryzgami chlapały dookoła.

Moje polowanie zakończyło się sukcesem. Oto wszystkie ze znajdujących się tam stworzeń ogłuszone znieruchomiały. Teraz widać było ich boki nie grzbiety, boki pokryte srebrzystozieloną łuską.

Wyciągałem ryby jedną po drugiej i przykucnąwszy opodal bajorka łapczywie i zachłannie zatapiałem ostre zęby w surowym, chłodnym, soczystym mięsie. Rwałem je kawałami, i nawet nie rozgryzając nazbyt dokładnie, połykałem. Gdy prócz płetw i kupki większych ości nie pozostało nic więcej, syty, podniosłem się, by powędrować dalej. Miałem nadzieję, iż być może jeszcze przed nocą wyjdę z dżungli, która nie tylko mnie bardzo męczyła, ale i napawała jakimś dziwnym, nieokreślonym niepokojem i smutkiem.

Postanowiłem więc, że – o ile tylko wystarczy mi sił – będę uparcie podążał naprzód. Bałem się, iżbym nie musiał spędzać nocy w lesie, w którym mogły mieszkać drapieżniki wychodzące po zmroku na łów. A ja byłem nader łatwym łupem dla nich.

Maszerowałem zatem tak śpiesznie jak tylko się dało, z niepokojem obserwując gęstniejący z minuty na minutę półmrok gęstwiny. Wreszcie, ku mojej ogromnej radości, spostrzegłem, że leśne olbrzymy poczynają ustępować miejsca drzewom mniejszym zgoła, że pojawia się coraz więcej krzaków, a ziemia pod stopami nie jest już oślizgła i nie lepi się do butów. Mogło to zwiastować jedno – wychodziłem z dżungli.

Istotnie tak było. Rychło drzewa znikły zupełnie, a ja znalazłem się na kamiennym gruncie porosłym gęsto wielkimi kępami srebrzystozielonkawej trawy, pomiędzy którymi tylko gdzieniegdzie dostrzec można było niewielki, rachityczny krzaczek.

Nic nie świadczyło, iż ziemi tej dotknęła kiedykolwiek ludzka stopa. Czułem się zatem z lekka podniecony, jak chyba każdy odkrywca, gdy po raz pierwszy przemierza dziewiczy ląd. Strumień był tutaj o wiele węższy i płynął dużo szybciej niż w lesie. Nie chcąc pobłądzić, cały czas pilnie trzymałem się jego brzegu. Widziałem, iż wielka słoneczna kula zniżyła się już ku ziemi i lada chwila może zapaść zmrok, a ja do tej pory nie znalazłem jeszcze żadnego, na tyle wygodnego, by nadawało się na nocny spoczynek, miejsca.

Ucieszyłem się ogromnie, gdy nieopodal strumienia, ale nie nad samym jego brzegiem, lecz w pewnym jego oddaleniu, ukazał się moim oczom ogromny płaski głaz. Pomyślałem, iż chyba najlepiej uczynię, jeśli wymoszczę sobie na nim wygodne legowisko z tej trawy, której pełno rosło dookoła.

Zbliżając się zatem do głazu zrywałem ją całymi garściami i z ogromnym naręczem jąłem – dotarłszy już doń – wspinać się jednym z boków łagodnie opadających ku ziemi, a posiadającym coś, co można było nazwać stopniami.

Pomyślałem, że jak na uczynione przez naturę stopnie są nazbyt regularne i nazbyt wygodne, ale cieszyłem się przecież – nie zastanawiając więcej nad ową sprawą – iż zaoszczędziły mi trudu mozolnego wdrapywania się na samotny głaz.

Wymoszczenie na nim posłania nie nastręczyło wielkich trudności. Kilkakroć obracałem – w tę i z powrotem – z pękami trawy wydającej dość miłą, chociaż słabą woń, aż zgromadziłem jej tyle, iż nie tylko mogłem leżeć na niej, lecz nawet się nią przykryć.

Ogarnęło mnie zadowolenie, iż zdążyłem z tym wszystkim uporać się jeszcze przed nocą i ułożywszy się wygodnie na miękkim legowisku, z dłońmi pod głową, oddałem się rozmyślaniom nad tym, czego doświadczyłem do tej pory i nad tym, czego jeszcze mogę doświadczyć.

Naraz, skądś z pobliża, do moich uszu doleciał dziwny odgłos, ni stęknięcie, ni westchnienie, zakończone krótkim piskiem.

Uniosłem się zaniepokojony, podpierając się na łokciu i bacznie rozglądając dookoła. Nie wiedziałem – człowiek to, czy zwierz? Cokolwiek to jednak było, zrozumiałem iż nie mogę tutaj czuć się zupełnie bezpiecznie. Umysł pracował gorączkowo:

„Co czynić? Co czynić?” – kłębiło mi się pod czaszką.

Wszakże cóż mogłem zrobić innego, niż to, co już zrobiłem? Gdzież mogłem szukać pewniejszego schronienia, skoro słońce lada chwila miało się zapaść w głębię oceanu, a świat miał spowić mrok?

Pomyślałem, że co ma się stać, to i tak się stanie i że mój lęk niczego tu nie zmieni. Zacząłem tedy na powrót układać się jak najwygodniej na swoim barłogu i wówczas… wzrok mój padł na coś, czego uprzednio nie spostrzegłem.

Oto na wielkim, płaskim głazie widniały na wpół zatarte, ale jeszcze w miarę czytelne rysunki. W oczy rzucał się motyw odwróconego trójkąta i liści bluszczu. A zatem był to ten sam ornament, który zdobił srebrną szkatułkę z grobowej krypty Semberków!

Chciałem dokładniej zbadać naskalne ryty, ale w tym momencie, tak jak to bywa w tropikach, dzień raptownie – bez pośredniej fazy zmierzchu – przemienił się w noc i ogarnęła mnie smoliścieczarna, gęsta ciemność.

Uczucie strachu, którego od momentu znalezienia się na wyspie nie doświadczyłem raczej nazbyt mocno, teraz wróciło potężną falą. Leżałem zagrzebany w trawie, jednocześnie nasłuchując czy ktoś lub coś nie skrada się w ciemności. Wiedziałem, iż najlepiej byłoby gdybym zasnął, bo wówczas nie tylko przestałbym się bać, lecz również odzyskałbym siły nadwyrężone forsownym marszem i głodem. Bo cóż to za posiłek – cztery niezbyt wielkie ryby zjedzone na surowo w ciągu całego dnia?

Przymknąłem zatem oczy, usiłując pogrążyć się we śnie, ale po kilku chwilach gwałtownie je otworzyłem, próbując przeniknąć ciemność, w której – jak mi się wydawało – coś skradało się ku mnie. Trwało to dość długo, w końcu jednak zmęczenie poczęło brać górę nad lękiem. Jąłem zapadać się w mroczną czeluść bez dna, oddając się bez reszty pod opiekę snu, który tej nocy był dla mnie łaskawy i litościwy, otulił szczelnie swoją opończą niepamięci i nie zesłał żadnych – ani przyjemnych, ani też nieprzyjemnych majaków.

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Uwikłany.