Uwikłany. Rozdział szesnasty

Skoro zostałem sam, udałem się natychmiast do pokazanej mi uprzednio sadzawki i rozebrawszy się, zanurzyłem w ciepłej kąpieli. Odczuwałem cudowną błogość. Zmywałem z siebie brud, jednocześnie odczuwając napływ nowych sił i wyostrzenie jasności umysłu.

Ciecz, w której się zanurzyłem opalizowała z lekka, powoli zmieniając barwę z mlecznobiałej na szafranowożółtą, później na ostro pomarańczową i wreszcie na szkarłatnoczerwoną, momentami przechodzącą w purpurową. Wyszedłem z kąpieli odświeżony i rześki. Było mi ciepło, bardzo ciepło, a kropelki wilgoci perlące się na skórze, błyskawicznie znikały, wysychając w suchym powietrzu.

Postanowiłem, iż winienem również uprać swe odzienie. A ono, gdy to uczyniłem, uległo jakiejś dziwnej przemianie – nie tylko, że znikły zeń wszelkie ślady uszkodzeń, ale stało się mocne i na powrót nowe.

Gdy ukończyłem ablucję i pranie, ciecz w sadzawce wzburzyła się nagle, na jej powierzchni jęły się tworzyć ogromne bąble, które z sykiem pękały, uwalniając gaz, jaki je wypełniał. Potem zdało mi się, iż cała zawartość sadzawki jęła wrzeć. Temperatura w pomieszczeniu gwałtownie wzrosła, gorąco stało się wprost nie do zniesienia. Lecz wszystko to trwało ledwie kilka chwil. Jak owe dziwy gwałtownie się zaczęły, tak też gwałtownie ustały. Powierzchnia cieczy uspokoiła się i odzyskała swą pierwotną, mlecznobiałą, z lekka opalizującą barwę.

Wróciłem do pieczary, przeznaczonej mi na mieszkanie. Widok potraw, którymi zastawiony był stół, natarczywie przypomniał o głodzie, coraz mocniej ściskającym mi bolesnym skurczem wnętrzności. Lustrowałem z zaciekawieniem widok półmisków i talerzy. Były na nich jakieś mięsa, przyrządzone, przyprawione i przyozdobione w nieznany mi sposób. Dalej – białawożółte bulwy, egzotyczne owoce, wreszcie też coś, co odrobinę przypominało galaretkę, ale było nazbyt rzadkie, żeby w całej pełni na jej miano zasługiwać. Od jedzenia smużył się miły dla nozdrzy i podniecający dla podniebienia zapach.

Nie namyślałem się już dłużej i rozsiadłszy wygodnie na miękkim legowisku, jąłem się posilać. Wszystko czegokolwiek kosztowałem, miało wyborny smak, dostarczający niewysłowionej wprost rozkoszy podniebieniu. Nie sądzę, iżby najwięksi bogacze, najpotężniejsi z monarchów mieli możność jeść, choćby tylko raz w życiu, równe tym wspaniałości.

Flasze i amfory napełnione były alkoholizowanymi napojami, doskonałymi w smaku, o cudownym aromacie i barwach. Napojami przyprawiającymi o lekkuchny zawrót głowy, ale nie działającymi tak oszołamiająco, jak trunki, które pijałem wprzódy, w swoim świecie.

Najadłszy się i napiwszy – aż do przesytu – spojrzałem na leżącą, na skraju malachitowego blatu, księgę. Mimo iż wiedziałem, że jestem tutaj bezpieczny, bowiem sposób w jaki ze mną postępowano zdawał się na to wskazywać jednoznacznie, na jej widok poczułem się jednak nieswojo. Stanęły mi bowiem w pamięci wszystkie dotychczasowe niemiłe, budzące dreszcz grozy zdarzenia, których owa księga była niejako symbolem.

Ale przecież jakaś siła, coś, czego nie sposób opisać, jeśli samemu się tego nie doświadczyło, jakiś wewnętrzny przymus, popychały moją dłoń ku woluminowi oprawnemu w safian. Dłoń sunęła wolno, cal po calu, aż wreszcie dotknęła złoconego brzegu, a palce zwarły się na nim w mocnym uchwycie.

Ująłem księgę w obie dłonie i – nie wiedzieć czemu drżąc – patrzyłem na nią. I oto raptem, skądś z najdalszych pokładów umysłu, z mrocznych głębin niepamięci, wypełzł do wierzchu znajomy mi syczący głos koszmarnego mnicha w kapturze nasuniętym na wężową głowę:

„Złam pieczęcie… Złam pieczęcie…”.

Nie, nie słyszałem żadnego realnego głosu, to była tylko myśl, nic nadto. A jednak… jednak podziałała na mnie hipnotycznie. Bezwolnie poddałem się wewnętrznemu przymusowi.

Spoglądałem na własne palce jakby z pewnego oddalenia, z jakiegoś dystansu, tak jakbym tkwiąc w ciele, jednocześnie nie miał nad nim żadnej władzy. Szeroko otwartymi oczyma śledziłem ruch kciuka i palca wskazującego. Nacisnęły na wosk, a ów pękł. Rozkruszyły go i odrzuciły na bok.

A potem, potem pieczęcie jedna po drugiej pękały, aż złamana została ostatnia. Dostęp do wnętrza księgi był wolny…

Serce łomotało mi w szalonym rytmie, omal nie rozsadzając klatki piersiowej. W ustach poczułem suchość i dłonie mi drżały. Powoli, bardzo powoli, odchylałem na bok okładkę, pełen lęku, iż może ujrzę coś groźnego, coś przerażającego, a jednocześnie ciekawość przymuszała mnie, bym zajrzał do wnętrza. Zerknąłem na pierwszą stronę otwartej już księgi i ogarnęło mnie ogromne rozczarowanie. Oto bowiem patrzyłem na pożółkły ze starości pergamin, szeleszczący i szorstki, na którym nie wypisano ani jednej litery, nie skreślono ni jednego znaku. Przerzucałem kartkę za kartką, lecz wszystkie były jednakie – przeraźliwie puste.

„Oto jedna z owych tajemnic, która po bliższym przyjrzeniu się im, miast się odkrywać, stają się jeszcze bardziej tajemnicze. A może?… a może to wszystko nicość? Pustka i nicość?” – pomyślałem.

Już z niechęcią i czymś w rodzaju psychicznego niesmaku miałem księgę odsunąć od siebie, gdy oto naraz, spośród jej kart, kart czystych i niezapisanych, rozległ się zrazu szept, który nasilił się, aż wreszcie przemienił w głos, całkiem wyraźny głos, o łagodnym brzmieniu, wypowiadający słowa, których pojedynczych dźwięków nie pojmowałem, lecz ich sens i sens zdań, które budowały, był dla mnie całkiem zrozumiały. Zadrżałem, gdy dotarło do mojej świadomości:

– A zatem przekroczyłeś próg, przestąpiłeś granicę, spoza której nie ma już powrotu. Nie musiałeś, lecz wybrałeś. A skoro wybrałeś, już musisz poznać. Poznać wszystko. Do końca. Aż do samego jądra tajemnicy…

Siedziałem nieruchomo, zapatrzony w mówiącą księgę, mimo woli powstrzymując oddech i z całej mocy zaciskając dłonie w pięści, aż pobielały mi knykcie. Przed szeroko rozwartymi oczyma jęły pojawiać się koncentryczne, srebrzystoszare kręgi, obracające się z szaloną prędkością, coraz szybciej i szybciej, aż wreszcie zlały się w tuman mgielny, z którego zaczęły wyłaniać się obrazy. Zrazu nieostre i rozmyte, ale w miarę jak natężałem wzrok, bardziej i bardziej wyraźne, aż nareszcie stały się doskonale czytelne.

Oto przesuwały się przede mną widoki miast, których bez wątpienia ludzka ręka nie wzniosła. Miast monstrualnych i mrocznych, o dwu dominujących barwach: czerni i szarości, poprzecinanych gdzieniegdzie tylko rozbłyskami czerwieni granatu. Ulicami tych miast, stojących wzdłuż morskiego wybrzeża, którego piasek ustawicznie lizały długie jęzory ołowianosinych fal, przesuwali się w nigdy niekończącym się korowodzie, jakowiś ludzie – nie ludzie, zwierzokształtne istoty, od których emanował smutek i ból. I ów smutek i ból był tak silny, iż docierał do mnie. Oni cierpieli i ja cierpiałem wraz z nimi. Ale o dziwo, owo cierpienie, w miarę jak trwało coraz dłużej i dłużej, stając się wprost niemożliwe do zniesienia, jednocześnie poczynało dostarczać rozkoszy. I to rozkoszy tak wielkiej, tak głębokiej, że aż nieporównywalnej z żadnym ludzkim doznaniem.

Nie wiem skąd, ale wiedziałem to, iż owe miasta, wielkie miasta, potężne miasta – jedyne w swoim rodzaju w całej niezmierzonej przestrzeni Kosmosu – skazane są na powolne konanie i w końcu na unicestwienie.

Czułem nienawiść ich mieszkańców, nienawiść tak mocną, że aż wdzierającą się dominującym bólem w samą głębię mózgu, nienawiść ku jakowymś innym istotom, których sylwetki w rozmytej perspektywie, rozświetlonej błyskami promieni słonecznych, rysowały się kędyś na jasnobłękitnym tle firmamentu.

Zapragnąłem przyjrzeć się im bliżej i… spostrzegłem ludzi. Zwykłych ludzi. Członków mojego gatunku. Zrozumiałem, że nie wiedzą oni niczego zgoła o owych miastach mrocznych i o przepełnionych bólem rozpaczy zwierzokształtnych istotach.

Dwa światy – świat czerni i świat blasku, przenikające się wzajemnie, a jednak tak od siebie odległe. I pojąłem, iż mój świat może się obejść bez tego drugiego świata, lecz ów bez mojego skazany jest na zapomnienie, gorsze może nawet od unicestwienia.

Chwile skapywały powoli i długo, zanim spostrzegłem – nie, nie jest to odpowiednie słowo, lecz niestety nie potrafię znaleźć innego, trafniejszego – że śród mych pobratymców znajdują się osobnicy mający pewną wiedzę o świecie mroku, czerni i szarzyzny, i że gdy oni czynią coś, czego znaczenia pojąć nie mogłem, lecz domyślałem się, iż ma to związek z oddawaniem kultu istotom z mroku, te ostatnie rosną w siłę, stając się potężniejsze, narasta ich nienawiść, a wraz z nią odczuwanie rozkoszy, której kulminacją jest rozpacz tak potężna, że aż popychająca ku czynom pełnym ohydy.

Zafascynowany spoglądałem nadal na obrazy przesuwające się powoli przed moimi oczyma, nie chcąc, nie mogąc, nie potrafiąc odwrócić się od nich. I wówczas w mózgu zakiełkowała myśl, że ów zapomniany świat smutku i rozpaczy niegdyś był inny, przepełniający sobą całą przestrzeń, ogarniający wszystkich nas ludzi i że mógłbym – być może – znowu stać się taki, gdyby ktoś z mojego gatunku sprawił, iżbyśmy stali się czcicielami tych, których kiedyś porzuciliśmy dla innych istot i innego świata.

I zrozumiałem jeszcze jedno, że odwrócenie biegu dziejów, odwrócenie czegoś, czego pozornie odwrócić się nie da, leży w MOJEJ mocy. JA jeden, jednym aktem SWOJEJ woli, jednym gestem, zdolny jestem zawrócić strumień czasu od ujścia do oceanu Wieczności, ku źródłom Prapoczątków, gdy czerń dopiero oddzieliła się od bieli.

Poczułem się silny. Potężny. I ważny. Pojąłem na czym polega rozkosz czerpana ze świadomości własnej mocy. Zachłysnąłem się sobą i sam sobą zadziwiłem. Oddałem się samouwielbieniu.

Naraz czar prysnął. Obrazy znikły. Znów znalazłem się w urządzonej z przepychem pieczarze. Uniosłem głowę sponad otwartej księgi i dostrzegłem stojącą obok wejścia postać karła.

Ów ujrzawszy, iż odzyskałem panowanie nad zmysłami, podszedł ku mnie i ująwszy za rękę, bez słowa poprowadził korytarzami drążonymi w twardej skale, prawdziwym ich labiryntem, siecią, w której raz ugrzązłszy, można było się błąkać do końca swych dni, nie odnalazłszy drogi ku dziennemu światłu, ku powietrzu, słonecznym promieniom, zapachom rozgrzanej ziemi, ziół, traw, kwiatów, ku pieszczocie delikatnego wietrzyku.

Idąc, początkowo usiłowałem zapamiętać drogę, którą wiódł mnie stwór, wszakże rychło dałem temu spokój. Zagubiłem się w plątaninie mrocznych korytarzy, rozświetlanych jedynie fosforyzującym poblaskiem sączącym się ze ścian. Dałem za wygraną, biernie i ulegle trzymając się przewodnika.

Nasza wędrówka musiała trwać długo, nader długo, bowiem po jakimś czasie jąłem odczuwać dominujący ból w stopach i ucisk w piersi. Zatrzymałem się i oparłszy o chłodną kamienną ścianę, odpoczywałem.

Karzeł wyraźnie się niecierpliwił, co i raz szarpiąc mnie za rękaw, ale nie zwracałem na niego uwagi. W dalszą drogę ruszyłem dopiero wówczas, gdy rytm serca na nowo stał się normalny i przestałem szybko i płytko oddychać.

Ale teraz wędrówka nie trwała już długo. Oto skręciliśmy w niski korytarzyk, który zaprowadził nas do owalnej groty. Była pusta. Nagie kamienne ściany i czarny, smoliścieczarny piasek zaścielający jej dno, sprawiały przygnębiające wrażenie. Błądziłem wzrokiem po pomieszczeniu i naraz… Naraz zauważyłem bardziej zdziwiony niż przestraszony: Oto z kąta spowitego nieprzeniknionym mrokiem, wysunęła się znajoma mi już sylwetka tajemniczego mnicha.

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Uwikłany.