Uwikłany. Rozdział siódmy

Gdy z bocznej uliczki, przy której znajdował się klasztor, wyszedłem na jedną z głównych ulic mojego miasta, wmieszałem się w gwarny i ruchliwy tłum. Twarze ludzi, głosy ich rozmów, domy rozświetlone słońcem, którego refleksy odbijały się w szybach okiennych, oraz świeżość powietrza, jakże różnego od stęchlizny klasztoru, poprawiły mi nieco humor.

Tak jak zapowiedziałem służbie, obiad spożyłem na mieście. Zaszyłem się w przytulnej salce maleńkiej restauracyjki, którą znalazłem całkiem przypadkiem w jednym z zaułków, wciśniętych pomiędzy szare, brudne i odrapane mury czynszowych kamienic. Aż dziw, iż coś tak miłego znajdować się mogło w owej odpychającej swym wyglądem okolicy.

Restauracyjka była cicha, nastrojowa, obsługa uprzedzająco grzeczna, a jedzenie wyborne. Toteż, zaspokoiwszy głód i pragnienie, odprężyłem się zupełnie. Oczyściłem swoją głowę z wszelkich myśli i odpoczywałem, naprawdę odpoczywałem, powolutku sądząc doskonały koniak. Ogrzewałem szkło kieliszka w dłoniach i wąchałem z lubością wspaniały aromat alkoholu, albo też, unosiłem kieliszek nieco ku górze, zachwycając się bursztynowozłotą barwą trunku. Delikatnie smakowałem go, rozprowadzając po kilka kropel na języku i podniebieniu.

I oto naraz spokój mego ducha został zachwiany. Raptem spostrzegłem siedzącego o kilka stolików dalej, pod przeciwległą ścianą – znajomą mi już postać – dziwnego mnicha, o twarzy ukrytej pod kapturem, opadającym mu aż na oczy.

Zdziwiłem się ujrzawszy go, bowiem nie widziałem, aby ktokolwiek wchodził do restauracyjki w czasie, kiedy się tu znajdowałem. Chociaż, zresztą… mogłem nie zauważyć.

Mimo, iż pierwszym moim odruchem na widok tajemniczej postaci był strach, potem – przemyślawszy rzecz całą – doszedłem do wniosku, że moje obawy są chyba bezpodstawne, a wcześniejsze podejrzenia w stosunku do tego człowieka dziecinne i bynajmniej nieuzasadnione.

Skoro pokazuje się w miejscach publicznych, to chyba nie jest kimś niezwykłym? Pomyślałem jeszcze, iż najlepiej uczynię, jeśli teraz, korzystając z okazji, porozmawiam z nim i tym samym rozwieję wszelkie swoje wątpliwości. Cóż, pewnie to jakiś dość ekscentryczny staruszek i tyle, a że nikt go nie zna w klasztorze franciszkanów? I to również niczego jeszcze nie dowodzi. Być może zjawił się tam przez pomyłkę, a cała reszta była jakimś zwykłym nieporozumieniem i niczym ponadto?

Skinąłem zatem na kelnera, który natychmiast stanął przy mnie i z uniżonością, która drażniła mnie nieco, zapytał:

– Czym jeszcze mogę jaśnie panu służyć? A może podać rachunek?

– Nie, jeszcze nie. Proszę zapytać siedzącego przy tamtym oto stoliku zakonnika, czy nie zechciałby poświęcić mi kilku chwil na rozmowę w osobistej sprawie, i czy ewentualnie mogę przysiąść się do niego.

Kelner zmieszał się z lekka, z dziwnym zakłopotaniem spoglądając to na mnie, to w kierunku, który mu wskazałem.

– Hm, tak… Oczywiście… – jąkał się. – Tylko… tylko, proszę jaśnie pana… – Wyraźnie nie mógł z siebie wykrztusić nic więcej.

– Co tylko?! – zirytowany podniosłem głos, może o ton za wysoko, niż usprawiedliwiała to sytuacja.

– Cóż, będę szczery, jaśnie panie. Ja… ja tam absolutnie nikogo nie widzę… Stolik, który łaskawy pan raczył mi wskazać, jest… wolny.

Na chwilę zaniemówiłem.

– Jak to wolny?! – wyrzuciłem z siebie wreszcie. – Jak to wolny? Przecież nie jestem ślepy! Przecież wyraźnie widzę! Siedzi tam sędziwy mnich, z twarzą zakrytą kapturem.

– Hm, tak… – jąkał się kelner. – Zapewne ma pan rację… Być może, iż łaskawy pan widzi tam mnicha… Wszakże ja go tam NIE widzę.

Mówiąc to, jednocześnie delikatnym ruchem odsuwał ode mnie kieliszek z koniakiem. Zauważyłem to natychmiast i schwyciłem go za nadgarstek.

– Proszę to zostawić! Nie jestem pijany!

– Ależ!… – sumitował się kelner. – Gdzież bym śmiał sugerować coś podobnego!… Może tylko… Może alkohol po prostu panu nieco zaszkodził?

Puścił kieliszek, który natychmiast przysunąłem na powrót do siebie, a potem ująwszy go dwoma palcami, wychyliłem do dna. Poczułem pieczenie wędrującego przełykiem alkoholu, a potem ciepło rozlewające się po żołądku. Przymknąłem na chwilę oczy, później zaś otworzyłem je i popatrzyłem w stronę stolika, przy którym dostrzegłem mnicha.

Był tam nadal. Tyle, że teraz wstał i lawirując między stolikami, kierował się idąc na ukos przez salkę, ku wyjściu. Nie mogłem pozwolić by mi umknął. Podałem kelnerowi zapłatę za obiad, zda się o wiele za dużo, niż wszystko to razem było warte i nie czekając aż wyda mi resztę, rzuciłem się w pogoń za wychodzącym. W chwili gdy dopadłem drzwi, on akurat wysunął się już na ulicę.

W wejściu zderzyłem się z wchodzącym otyłym jegomościem, który jął mnie besztać jak uczniaka, zupełnie nie przebierając w słowach.

– Najmocniej pana przepraszam. Zupełnie niechcący potrąciłem łaskawego pana. Bardzo mi śpieszno. Byłbym nad wyraz wdzięczny, gdyby mi pan zechciał powiedzieć, w którą stronę się udał, wychodzący przed chwilą z tej restauracji, stary zakonnik?

– Jaki zakonnik? Panie! Chyba się panu przyśniło?! Stałem opodal wejścia do tej restauracji dobry kwadrans, czekając na znajomego, z którym miałem zjeść tutaj obiad i przy okazji załatwić kilka interesów. Bądź pan pewny, rozglądałem się bacznie i na prawo, i na lewo, i w tył, i w przód, czy nie nadchodzi. Zatem kogoś tak charakterystycznego jak zakonnik, żadną miarą nie mógłbym przegapić, czy nie zauważyć!

– I co?

– I nic! Jak rzekłem musiało się panu coś przyśnić! Żaden zakonnik w ciągu minionego kwadransa ani tu nie wchodził, ani też stąd nie wychodził.

– Mógłby pan dać słowo?

– Aleś pan nudny! Mógłbym i przysięgę złożyć. A w jakimż to niby celu miałbym pana oszukiwać, mój panie?! Ale odczep się pan wreszcie ode mnie, bom głodny.

Bezceremonialnie odsunął mnie na bok.

Kelner widząc, iż jeszcze nie opuściłem na dobre restauracyjki, podszedł do mnie, chcąc wydać resztę. Ale machnąłem tylko na to ręką i wybiegłem na ulicę.

***

Wędrowałem przed siebie, nie bardzo wiedząc dokąd idę.

„Mój Boże! – myślałem. – Czyżby ogarniało mnie szaleństwo? Czyżby mącił mi się rozum? Czyżbym tracił zmysły?”.

Tak jak ów grubas gotów był przysięgać, iż nikogo nie widział, tak ja gotów byłem uczynić to samo, upierając się jednak, iż w restauracji widziałem tego samego mnicha, który wyprowadził mnie z klasztoru i że na moment przede mną wyszedł na ulicę.

Cała sprawa jęła coraz bardziej dręczyć mój umysł, rozpalać wyobraźnię. Ileż bym dał za to, ażeby rozwikłać ową tajemnicę. Nie, z całą pewnością nie były to ani przywidzenia, ani przypadki. To, co od kilku dni działo się wokół mnie, mimo iż dziwaczne i trącące niesamowitością, jednakże z całą pewnością było realne.

Pomyślałem, że bez ochyby jestem osaczony. Owo coś lub ktoś działało zgodnie z wcześniej ustalonym planem. Działało z żelazną konsekwencją, realizowało swój zamiar krok po kroku. Tak, o tym wszystkim byłem już przekonany. Tylko… tylko nie wiedziałem najważniejszego, czego owo coś lub ktoś chce ode mnie. Do czego pragnie użyć mojej osoby, albo-li też mną się posłużyć. Zacząłem się bać. Nie, nie bałem się, iż mogę stracić życie, jak tracili je moi przodkowie w zetknięciu z ową potworną tajemnicą. Bałem się czegoś zgoła innego – tego mianowicie, iż utracę wolę, iż coś zapanuje nad moją jaźnią, zniewoli mój umysł. Kim wówczas będę? Kukłą? Manekinem? Gliną? Gliną, z której NIEZNANE uformuje, ulepi kształt jemu potrzebny?

***

Do domu wróciłem późnym wieczorem, bardzo zmęczony i bardzo głodny. Ten ostatni fakt niezmiernie ucieszył kucharkę i natychmiast, skoro tylko umyłem się i przebrałem, kazała nakrywać do kolacji. Od śmierci ojca panoszyła się w domu, jakby była jego panią, ale zupełnie nie zwracałem na to uwagi. Było mi to całkowicie obojętne.

Siedziałem sam u szczytu ogromnego stołu, który oświetlał świecznik z jarzącymi się woskowymi świecami. Jadłem powoli, powoli popijając kęsy strawy starym reńskim winem. Później zaś, otarłszy usta śnieżnobiałą serwetą, przeszedłem do gabinetu ojca.

Zdecydowanie zbliżyłem się do ściany i zdjąwszy z niej tajemniczą mapę, rozłożyłem ją na blacie biurka, z którego wszystkie papiery i przedmioty po prostu zmiotłem jednym ruchem dłoni, wprost na podłogę. Oglądałem mapę bardzo dokładnie, cal po calu, mniemając, iż uda mi się na niej odkryć coś, co choćby w nieznacznym stopniu ułatwi przeniknięcie tajemnicy coraz mocniej jątrzącej mój umysł.

Ach! Jakże żałowałem, iż nie trafiły w moje ręce papiery naddziada Stanisława i wyjaśnienie mojego ojca. W umyśle odzywał się odległym echem głos stryja Sebastiana, mówiący, iż czasu nie ma już wiele, iż koniecznie musimy uczynić coś, aby zapobiec złu, aby unieszkodliwić TO, co z czeluści NIEZNANEGO wywołał nasz daleki przodek. Raptem wzrok mój padł na dół mapy, gdzie widziałem łaciński napis:

ET VIDI LIBRUM SIGNATUM SIGILLIS SEPTEM…

I UJRZAŁEM KSIĘGĘ ZAPIECZĘTOWANĄ SIEDMIOMA PIECZĘCIAMI…

Ach!… Ten szept, dziwaczny, syczący szept, przejmujący grozą i obrzydzeniem… Wtedy, w przeszłości, gdy byłem jeszcze dzieckiem i ostatniej nocy:

– Złam pieczęcie… Złam pieczęcie…

Siedem pieczęci… Tajemnicza księga… Dług zaciągnięty przez Stanisława von Semberka, o którym opowiadał stryj… Dług zaciągnięty wobec KOGO lub CZEGO? Wobec nieznanej mocy, która prześladuje nasz ród? Dług, który musi być spłacony jeśli nie przez Stanisława, to przez jego potomka.

„Choćby był potomkiem i w siódmym pokoleniu”.

Tak, właśnie tak powiedział stryj.

O Boże! Nic z tego nie pojmuję! Nic zgoła! Dług, tajemnica, siedem pieczęci – siedem pokoleń. A może?… A może jedna pieczęć, to jedno pokolenie?…

A ja? Którymż to ja jestem pokoleniem? Stanisław Semberk żył około 1650 roku, teraz mamy rok 1857… A zatem? Zatem to ja jestem owym siódmym pokoleniem! To ja jestem ową siódmą pieczęcią!

Dokumenty przepadły. Niestety. Nigdy nie dowiem się o ohydzie popełnionej przez mojego przodka. Nigdy nie pojmę tego, co mnie będzie spotykać. Nigdy. Będę płacił za coś, nie wiedząc za co. Doświadczę czegoś, czego nie będę rozumiał.

Nie! Cała moja wola buntowała się na myśl o tym. Dlaczego ja mam płacić za grzechy kogoś, kto żył dwieście lat temu. Dlaczego? Każdy odpowiada sam za siebie. Nie przyjmę potulnie cudzych win na własne barki. Jeśli zgrzeszył Stanisław, Stanisław winien zostać ukarany!

Tak, ale przecież stryj mówił o jakiejś monstrualnej, nieludzkiej mocy wywołanej z czeluści nieznanego.

Mocy, która – jeśli się jej nie unicestwi – wprawi świat w przerażenie. A zatem? Zatem można ją unicestwić, lub przynajmniej pokonać!

Przecież by tego dokonać, należy poznać TO, z czym się będzie mieć do czynienia. Mam mapę, ale to zbyt mało… Zapiski zginęły… Właśnie! Czyż to nie potwierdzenie, iż można z owym czymś lub kimś wygrać, skoro owo coś lub ktoś stara się, bym go nie rozpoznał? Nie zrozumiał? Nie znalazł sposobu?

I znów pojawiły się w mózgu słowa stryja:

„…prócz manuskryptu… i mapy tajemniczej wyspy – niezbędnych pospołu do zrozumienia pewnych rzeczy – w przypadku gdy one zaginęły, wskazówek rozwikłania rodzinnej tajemnicy, można ponoć poszukać w krypcie grobowej Semberków pod kaplicą Błogosławionych Męczenników w Sandomierzu”.

Tak. Dokładnie tak powiedział. Czyż zatem – skoro wiem aż tyle – wolno mi zostawić całą sprawę własnemu biegowi? Przecież groźba wisi nie tylko nade mną, lecz i nad innymi, nad wszystkimi ludźmi, nad światem!

Nie mam wyboru. A zresztą… Cała owa tajemnicza – chociaż nadzwyczaj niebezpieczna zagadka – mocno mnie zaintrygowała!

Wiedziałem już, że to uczynię. Sięgnąłem na jedną z półek i zdjąwszy z niej mapę Europy, gorączkowo obrzuciłem ją wzrokiem. Gdzież ten Sandomierz, mój Boże, gdzież Sandomierz? Polski już nie ma. Od dawna jej nie ma. Gdzież go zatem szukać? W Prusach, Rosji, czy Austro-Węgrach?

Palec wędrował od miejscowości do miejscowości. Aż nareszcie znalazłem. Był w Rosji, przy samej granicy austriackiej. Poczułem się dość dziwnie. Ogarnęło mnie pewne wzruszenie. Do tej pory pusto brzmiąca nazwa – Sandomierz, przestała być dla mnie czystą abstrakcją.

Wszak stamtąd wywodziła się odnoga rodu von Semberków, do której należałem.

Mimo, iż nadal nie widziałem miasta, to już sam fakt, że umiejscowiłem ów drobny punkt na mapie sprawił, iż stało się dla mnie bliższe, bardziej realne i namacalne.

Zastanawiałem się jak wygląda, jacy są mieszkający tam ludzie? Ze wzruszeniem pomyślałem, że już wkrótce będę przemierzał te same ulice, którymi kiedyś chadzali moi przodkowie. Pomyślałem też, że ojciec chyba przeczuł – wiedziony jakimś przedziwnym instynktem – to, co miało rychło nastąpić. Bo przecież nie darmo kazał mnie uczyć polskiego.

Odłożyłem mapę, zdmuchnąłem świecę i po omacku ruszyłem do swojej sypialni. Nie miałem z tym najmniejszych problemów. Dom znałem doskonale i mogłem zupełnie swobodnie poruszać się po nim w całkowitej nawet ciemności.

Gdy znalazłem się w pokoju sypialnym, nie zapalałem już świecy. Ułożyłem się w pościeli jak najwygodniej. Teraz, skoro wreszcie podjąłem jakieś konkretne postanowienie, wytknąłem sobie ściśle określony cel, poczułem się zdecydowanie lepiej. Lęk i jakiś nieokreślony smutek opuścił mnie zupełnie.

Zapadłem w bezdenną czeluść niepamięci. Bez marzeń sennych, bez majaków. Po prostu spałem i odpoczywałem. Tak jak niegdyś, jak w czasach, gdy mojego spokoju nie zakłóciło jeszcze żadne bolesne przeżycie, gdy nie poznałem śmierci i nie zrozumiałem jej, i gdy nie zetknąłem się z żadnym tajemniczym, budzącym dreszcz grozy wydarzeniem.

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Uwikłany.