Uwikłany. Rozdział piętnasty

Wracałem do przytomności. Zdawało mi się – było to nader szczególne uczucie, jakiego czasem można doświadczyć we śnie – iż przypływam skądś i odpływam w jednakowym powolnym rytmie. Odzyskałem już świadomość, już doskonale przypomniałem sobie wszystko, co mi się przytrafiło na łączce porosłej cudownymi kwiatami, lecz ciągle nie czułem swego ciała. Istniałem niczym sama, czysta, nieskażona materią świadomość.

Później zaś – nie wiem ile czasu minęło od momentu, w którym się ocknąłem do owej chwili – później zaś, począłem odczuwać mrowienie w nogach i rękach. Od rąk i nóg czucie rozszerzało się na całe ciało, aż wreszcie odzyskałem nad nim zupełną kontrolę. Usiłowałem podnieść się, ale chyba byłem jeszcze nazbyt słaby, iżby tego dokonać. Otwarłem zatem tylko oczy i zdumiałem się.

Oto bowiem odzyskując zmysły, byłem przekonany, iż nadal znajduję się na łączce, gdzie trujący opar, jadowita woń kwiatu, pozbawiła mnie przytomności; tymczasem ponad swoją głową miast nieba ujrzałem nierówny, kamienny strop jaskini, po którym pełgały krwistoczerwone rozbłyski.

A zatem?… Zatem wniosek mogłem wysunąć tylko jeden. Ktoś mnie znalazł i przyniósł tutaj. Ktoś nade mną czuwał. Chyba nie był to wróg, lecz osoba życzliwa, bowiem wróg zapewne nie zatroszczyłby się o mnie, o ile w ogóle nie pozbawiłby mnie życia.

Tymczasem żyłem. Tak, żyłem. I z każdą chwilą umysł stawał się jaśniejszy, a ciało nabierało mocy. W zasadzie było mi dobrze. Leżałem wygodnie i odczuwałem spokój. Powiadam w zasadzie, ponieważ coś jednak mi doskwierało. Był to gniotący ucisk, jaki odczuwałem na piersi, ucisk na tyle mocny, aby utrudnić oddychanie. Prócz tego był jeszcze smród. Smród tak obrzydliwy i tak gęsty, iż zdawało mi się, że wręcz można go dotknąć. Pomyślałem, że jeśli nie przestanie cuchnąć, chwycą mnie mdłości i zwymiotuję.

Podniosłem ręce, aby rozpiąć koszulę na piersiach i tym samym ułatwić sobie oddychanie, ale natrafiły na coś dziwnego. Czy to, iż nie oczekiwałem niczego nadzwyczajnego, czy może na tyle odzyskałem już siły; jakkolwiek by nie było, usiadłem gwałtownie.

Ciężar do tej pory przygniatający mi piersi ustąpił. Coś upadło z łoskotem na ziemię. Spojrzałem w tym kierunku i… zamarłem. Nie wiem czy bardziej ze zdziwienia, czy raczej z przerażenia.

Oto obok mnie, na miałkim piasku wyścielającym dno pieczary, w której się znajdowałem, leżała duża, oprawna w zieloną skórę zdobną rozmaitymi ornamentami, księga. Z jej boku na niezbyt długich, uniemożliwiających otwarcie woluminu, jedwabnych sznurkach, zwieszało się siedem woskowych pieczęci, a na każdej z nich odciśnięty był jakiś, nieznany mi, kabalistyczny znak. A zatem ów KTOŚ lub owo COŚ wiodło mnie konsekwentnie ku wytkniętemu uprzednio celowi.

Przypomniał mi się łaciński napis widniejący u dołu mapy wyspy:

ET VIDI LIBRUM SIGNATUM SIGILLIS SEPTEM.
I UJRZAŁEM KSIĘGĘ ZAPIECZĘTOWANĄ SIEDMIOMA PIECZĘCIAMI.

Tak! Przybyłem na wyspę i dokładnie jak przepowiedział to napis, ujrzałem ową księgę! Boże! Strach zdławił mi gardło. Zimny pot jął spływać cieniuchną strużką wzdłuż kręgosłupa.

Chociaż sama księga – prócz tego, iż na okładce nie wytłoczono żadnego tytułu – niewiele różniła się od innych starych ksiąg, sprawiła, iż począłem odczuwać grozę. Byłem igraszką w rękach jakowychś sił nieznanych a potężnych, sił zdolnych dokonać ze mną wszystkiego, czego tylko zapragną, ja zaś nie byłem w stanie im się przeciwstawić.

A może byłem?… Może byłem, tylko nie wiedziałem jak?…

Ostrożnie ująłem leżącą księgę i przyjrzałem się jej z bliska. Na okładce dostrzegłem odciśnięte i wyzłocone ornamenty, ornamenty dokładnie te same, które widniały na szkatułce i na owym głazie, na którym spędziłem poprzednią noc. Znów dominował motyw odwróconego trójkąta i liści bluszczu.

Delikatnie odłożyłem księgę na bok i podźwignąwszy się na nogi, rozejrzałem bacznie dookoła.

I wówczas mój umysł nie zniósł już następnej porcji niesamowitości i grozy. Zobaczyłem otaczające mnie postaci – szkaradne, ohydne, bluźniercze postaci, które do bytu powołać mógł jedynie jakiś demiurg schorzały w swojej wyobraźni.

Jąłem krzyczeć. Mój wrzask narastał, stając się coraz wyższy i wyższy, aż osiągnąwszy pewien pułap, jął opadać, by na koniec przejść w charczenie. Wszystko to powtarzało echo, odsyłając z powrotem krzyk z pustki rozległych kamiennych korytarzy, które wiodły kędyś hen, daleko w głąb ziemi.

Znalazłem się na granicy szaleństwa i tylko cud mógł mnie uratować, tylko cud sprawić, bym zachował zdrowe zmysły. I wówczas ów cud się zdarzył. Oto bowiem pokraczne stwory, które rozpoznałem bez trudu, bowiem ich podobizny ozdabiały starożytną mapę wyspy, jeden po drugim jęły przybliżać się ku mnie, a ustawiwszy w szeregu, padały na twarze, oddając mi hołd i pokłon.

Jak raptem począłem krzyczeć, tak i raptem zamilkłem. Przyglądałem się temu pełen zdumienia i zaskoczenia. A zatem nie musiałem się ich lękać. Oto bowiem pokazały mi dowodnie, iż uznają moją zwierzchność nad sobą i moją nad nimi władzę.

Stałem naprzeciw potworków milczący, czekając, co też dalej będą czyniły, a one raz po raz, siedmiokroć, powstawały na nogi, by ponownie padać przede mną na twarze.

Gdy skończyły ceremonię, wszystkie prócz jednego, tego o najszkaradniejszej gębie, cofnęły się pod przeciwległą ścianę. Ów, który pozostał, dość długo, nie poruszając się wcale, wpatrywał się tylko w moją twarz, a potem ułożywszy szpetne wargi w długi, wąski ryjek, zasyczał.

I o dziwo – wraz z owym sykiem w moim umyśle jęła formować się myśl. Myśl, którą – czego byłem pewny – przesłał wprost do mego mózgu ów pokraczny stwór.

To było niesamowite. Rozumieć obcą sobie gatunkową istotę, nie znając jej języka. Widać iż możemy się bez najmniejszego nawet trudu porozumieć.

Stwór zasyczał raz jeszcze i wtedy pojąłem wagę informacji, którą chciał mi przekazać. Wsłuchałem się zatem uważnie w myśl wdzierającą się mi pod sklepienie czaszki.

– Nie przybyłeś tu przypadkiem, człowiecze! Nie przypadkiem! Czekaliśmy na ciebie od dawna. Przez dnie i noce i tygodnie. Przez miesiące i pory roku. Przez lata wlokące się w nieskończoność… W nieskończoność…

Po chwili milczenia stwór ciągnął dalej:

– Twój naddziad przed wiekami był już na tej wyspie. Zatem nie gościmy pierwszej osoby z rodziny Semberków. Twój naddziad poprzysiągł na wszystko w co wierzył i szanował, iż powróci tu, by dokonać pewnego obrzędu…

– Jakiego obrzędu? – przerwałem stworowi zaintrygowany, a i zaniepokojony jednocześnie.

– Nie przerywaj, panie – odrzekł na to. – O obrzędzie dowiesz się aż nadto, tyle iż w stosownym po temu czasie. A zatem twój naddziad poprzysiągł, iż powróci tu, by dokonać pewnego obrzędu, a gdyby mu cokolwiek przeszkodziło owo uczynić, nam, których tu oglądasz, przekazuje władzę nad jego potomstwem, aż do siódmego pokolenia. Ażeby ktoś z jego krwi, ktoś z jego kości, dopełnił tego, czego on dopełnić nie mógł.

W zamian za przysięgę, wziął od nas ogromne skarby, lecz aby móc pozostać ich właścicielem, aby ich nie utracić, iżbyśmy ich posiadaną, a obcą ludziom mocą, nie unicestwili przypadkiem, zobligowany był podtrzymać ciągłość swego rodu, przekazując zarówno życie jak i swój dług potomstwu. A twój przodek był zachłanny, panie! O! Bardzo zachłanny!

Teraz zrozumiałem nareszcie dlaczego w podeszłym wieku uciekł z Krzykos do N. i czemu poślubił tam młodą dziewczynę, która dała mu syna. Uciekł, bo nie miał zamiaru dochowywać obietnicy i powracać na wyspę. Naiwny, jakby stwory, które tu ujrzałem, nie były zdolne odszukać go i przymusić do tego, jak owo uczyniły ze mną. A żona i dziecko potrzebni mu byli wyłącznie, by nie utracił bogactw uwiezionych z wyspy do dalekiej ojczyzny.

– Chociaż sporo już wiesz, mój panie, nadal to, co najistotniejsze, co stanowi jądro tajemnicy, skryte jest przed twoimi oczyma i twoim umysłem. Mniemam, iż dostąpiwszy wtajemniczenia, nie postąpisz tak, jak przed stuleciami postąpił twój przodek – podle i haniebnie: cedując swój dług na potomstwo – stwór kontynuował swą przemowę. – Mniemam, iż gdy twój rozum dostąpi oświecenia, gdy – jedną po drugiej – skruszysz pieczęcie tajemnicy, świadomie i dobrowolnie zapragniesz nam pomóc… Wiedzieć musisz o dwu rzeczach: iż chociaż podstępnie i pozbawiając możności o decydowaniu o sobie – sprowadziliśmy cię na wyspę, to owa pomoc, iżby mogła być skuteczna, musi wypływać z nieprzymuszonej woli, zrozumienia i chęci pomocy.

– Ale czego, czego właściwie oczekujecie ode mnie? Przemawiasz już tak długo, a wciąż nie wiem, kim jesteście, ani po co się tu – ja, konkretnie ja – znalazłem, ani też cóż takowego mam uczynić? – zapytałem poirytowany z lekka.

– Wszystko we właściwym czasie – odparł stwór. – Teraz co najwyżej odpowiem na jedno z twych pytań. Jesteś Semberkiem w siódmym pokoleniu… Po twej śmierci – choćbyś i miał potomstwo – umowa między nami, a twoim naddziadem wygasa, a gdyby to się stało… Cóż, powiem szczerze: jest to kwestia życia bądź śmierci – a właściwie nie tak, bowiem z natury swojej jesteśmy nieśmiertelni – jest to kwestia dalszej walki o należne nam prawa, bądź też przymusowej kapitulacji, przed wrogą i wstrętną nam mocą. Pojmujesz teraz, iż jako jeden jedyny, ten który może uchronić od najgorszego, jesteś dla naszej rasy szczególnie cenny? Ale skończmy na razie rozmowę.

Stwór syknął jakoś inaczej, tak iż znaczenia tego syku mój umysł nie zdołał rozszyfrować, a wtedy podeszło ku mnie dwu szpetnych karłów i chociaż delikatnie, to jednak stanowczo ująwszy mnie za ręce, powiodło wąskim korytarzem prowadzącym z pieczary, w której się znajdowałem, kędyś w głąb wyspy.

Ściany skalnego tunelu nierówne i chropowate, jarzyły się jakąś niesamowitą fiołkowobłękitną poświatą, dostarczając tyle blasku, iż marsz i to nader szparkim krokiem, po wysypanym żwirem podłożu, nie sprawiał mi najmniejszych nawet trudności.

Wszystko to było nader niesamowite i tak różne od tego, czego tylko zaznałem w swoim dotychczasowym życiu, iż mimo pewnego oswojenia się z dziwacznością i nierealnością zdarzeń doświadczanych od pewnego już czasu, znów – mimo iż wpierw przyćmiony – powrócił lęk, drążący moją duszę niczym robak przegryzający się przez drewno.

Korytarz czas jakiś łagodnie opadał, aby raptem unieść się ku górze, jednocześnie skręcając pod kątem prawie prostym i ukazać poza swym wylotem niezbyt wielką pieczarę, której ściany i dno wyścielone były cudownymi dywanami, jedwabistymi i miękkuchnymi w dotyku, a utkanymi z piór jakichś egzotycznych ptaków.

Pod jedną ze ścian widniało niezbyt wysokie podwyższenie, całe wymoszczone stertą czegoś, co przypominało wyglądem puchowe kołdry. Tuż obok podwyższenia znajdował się sześcioboczny blok wyrobiony z jednej bryły malachitu, doskonale wypolerowany i zdobny wymyślnym płaskorzeźbionym ornamentem.

Na blacie owego bloku ustawione były pozłociste, sadzone kamieniami szlifowanymi kunsztownie i siejącymi ogniste błyski naczynia z rozmaitymi potrawami, których nawet nie umiałem nazwać. Pomiędzy nimi zauważyłem flasze i amfory z napojami, oraz ręką nie byle jakiego mistrza wyrzezany z kryształu górskiego niewielki pucharek.

– Oto twoje mieszkanie. Tu będziesz, panie, sypiał i jadał – ozwało się w mym mózgu, chociaż żaden z karzełków nie wydał z siebie głosu.

Pociągnęli mnie do sąsiedniego pomieszczenia. Prawie całe zajmowała spora sadzawka napełniona ciepłą – sprawdziłem to dotykiem dłoni – mlecznobiałą cieczą o mocnym zapachu hiacyntów.

– Tu możesz oczyścić się z brudu – nowa myśl odezwała się w mózgu. – Tu będziesz mógł odpocząć i odzyskać siły, jeżeli poczujesz się wyczerpany.

I znów kilkanaście kroków dalej i nowe pomieszczenie.

Poza otworem w dnie jaskini – zda się sięgającym dość głęboko, bo aż powierzchni podziemnego strumienia, którego szum, szum silnego i wartkiego nurtu, dobiegał uszu – nie było nic zgoła.

– Tutaj będziesz mógł załatwić swoje ludzkie potrzeby – rozległo się pod sklepieniem czaszki.

Później wróciliśmy do pierwszej z pieczar. Karły podprowadziwszy mnie do miękko wysłanego leża, skłoniły się w milczeniu i oddaliły w kierunku wyjścia. Jeden z nich mijając malachitowy stół (używam określenia stół, bowiem ów sześcian taką właśnie rolę spełniał, chociaż w niczym zwyczajnego stołu nie przypominał) położył na nim oprawną w safian, opieczętowaną siedmioma pieczęciami księgę. Nie miałem pojęcia skąd ją wziął, bo wcześniej nie widziałem jej w jego ręku.

Jeszcze jedna zagadka…

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Uwikłany.