Uwikłany. Rozdział piąty

Po wyjściu z klasztoru cały dzień włóczyłem się po mieście. Zrezygnowałem z pierwotnego zamiaru natychmiastowego powrotu do domu. Bo i do czego miałbym się śpieszyć?

Z chwilą gdy odszedł ojciec, dom nie był już tym samym domem, co przez tyle lat. Zdało mi się, iż raptem stał się dziwnie obcy, chociaż jednocześnie każdy sprzęt, każdy przedmiot, każda rysa na posadzce, wszystko to przywodziło na pamięć wspomnienia minionych chwil, wspomnienia dzieciństwa.

Wędrowałem więc ulicami bez celu i planu. Czas jakiś posiedziałem w cieniu rozłożystego klonu, u którego stóp znajdowała się kamienna ławka.

Raptem poczułem głód, bo od poprzedniego wieczoru, prócz kilku łyków wody z dzbana w celi stryja, niczego więcej nie miałem w ustach. Podźwignąłem się zatem, chociaż niechętnie, bowiem miejsce odosobnione od tłoku i gwaru ulic, działało na mnie kojąco i powędrowałem w poszukiwaniu jakiejś przyzwoitej restauracji.

Skoro pokrzepiłem się dość smacznym obiadem, do którego wychyliłem kilka kieliszków wybornego, choć taniego i mało znanej marki wina, zachwalanego przez restauratora, humor wyraźnie mi się poprawił. Zastanawiałem się nawet, czy by nie wrócić do klasztoru i nie poprosić o widzenie ze stryjem, który do tej pory mógł już był dysponować wolną chwilą. Ale przemyślawszy sprawę raz jeszcze, doszedłem do wniosku, iż najlepiej uczynię, jeśli – tak jak postanowiłem wcześniej – pójdę do niego następnego ranka.

Udałem się zatem wprost do domu. Tutaj wprawiłem kucharkę w rozpacz, odmawiając zarówno zjedzenia odgrzewanego (bo spodziewano się mojego powrotu o wiele wcześniej) obiadu, jak i kolacji. Wiedziałem, że kobiecina, która władała kuchnią jeszcze za czasów młodości mojego ojca, chciałaby mi nieba przychylić, że traktowała mnie niczym własnego syna i że odmawiając zdecydowanie choćby pokosztowania przyrządzonych przez nią z całym kunsztem, na jaki tylko było ją stać, potraw, czynię jej wyraźną przykrość. Nie potrafiłem jednakże się przemóc i po powrocie natychmiast udałem się do gabinetu mojego zmarłego ojca.

Od czasu pogrzebu nie miałem ani chęci, ani okazji przejrzenia pozostałych po nim papierów i chciałem uczynić to teraz. Przestąpiwszy próg gabinetu rozejrzałem się ciekawie po tym, do niedawna jeszcze zgoła niedostępnym dla mnie przybytku, a później jąłem systematycznie przeglądać półki i szuflady.

Przecież niczego interesującego poza papierami wartościowymi, jakimiś zapiskami dotyczącymi prowadzonych przez ojca interesów i rachunkami bieżących wydatków, nie znalazłem.

Rozsiadłem się więc wygodnie przy ciężkim mahoniowym biurku i spojrzawszy na przeciwległą ścianę, dostrzegłem rozwieszoną na niej mapę, o której dzisiejszego ranka wspominał stryj.

Im dłużej wpatrywałem się w kontury wyrysowanego na niej nieznanego lądu, tym silniejszą falą nawracały ku mnie wspomnienia z dzieciństwa. Oto znów jestem małym chłopcem, który potajemnie, pod nieobecność ojca wślizgnął się do jego gabinetu.

I znów ogarnęła mnie dawna – zda się – zapomniana i przebrzmiała fascynacja ową mapą. Wpatrywałem się w nią szeroko rozwartymi oczyma, usiłując odgadnąć kim lub czym są potworkowaci, zwierzęcokształtni ludzie, czy stwory nieznane?… Czy rzeczywistością, dziwną i niesamowitą, czy raczej tworem jakiejś chorej wyobraźni?…

Wzrok znów najpierw prześlizgnął się, a potem wrócił i zatrzymał na wyobrażeniu okropnej głowy, człowieczą głowę przypominającej. Jej obraz przykuwał, wabił, zdawał się przyzywać, a jednocześnie… jednocześnie poczułem jak w mojej piersi wzbiera lęk. Poczułem w sercu chłód, chłód tak dotkliwy, jakby do jego wnętrza wpłynął strumyk lodowatej wody, miast ciepłej krwi.

Usiłowałem popatrzeć w inną stronę, czy choćby zamknąć oczy, lecz mi się to nie udawało. Spróbowałem wstać, aby jak najrychlej opuścić pokój, ale wówczas, z przerażeniem spostrzegłem, iż nie panuję nad swoimi mięśniami. Mięśnie rąk i nóg miałem jak z waty. Ścięgna utraciły sprawność. Ciało nie chciało słuchać rozkazów płynących z mózgu.

– Boże… Boże… – szeptałem. – Co się ze mną dzieje?…

Naraz obraz rzeczywistości rejestrowany przez źrenice jął mętnieć, rozmywać się, niknąć. Poczułem, iż spadam w jakąś czeluść bez dna, coraz szybciej, coraz szybciej i szybciej, wokół mnie migoczą miriady skier złocistych, purpurowych, jaskrawozielonych i skądś z oddali – wszakże całkiem wyraźnie – do moich uszu, a może raczej wprost do mózgu, dobiega powtarzająca się fraza dziwacznej, niby spokojnej, a jednocześnie budzącej dreszcz lęku muzyki.

W pewnym momencie zawisłem w próżni. Zawisłem pomiędzy materialnym i niematerialnym światłem, pomiędzy realnym, a nierealnym. Do mojego umysłu jęła przesączać się pewna myśl, myśl bluźniercza, którą zaraz odtrąciłem z trwogą. Lecz ona natrętnie wracała, aż pozwoliłem jej zawładnąć sobą i wówczas doznałem czegoś nieokreślonego, czegoś co było i bólem i rozkoszą jednocześnie.

Skry różnobarwne przestały wirować i muzyka ucichła. Oczy zakrył mi tuman purpurowej mgły, z której poczęły się wyłaniać kształty fantastyczne jakieś, nieziemskie, nierealne, a przecież – gdybym mógł wyciągnąć rękę i dotknąć ich – bez ochyby bym ich dotknął. Tyle, że ręki nie mogłem wyciągnąć…

Purpurowa mgła pociemniała naraz, przybierając barwę ciemnofiołkową. Od czasu do czasu rozświetlały je pozłociste refleksy, przypominające może nieco – chociaż było to dalekie podobieństwo – błyskawice przecinające niebo podczas burzy. A później z owej mgły do moich uszu doleciał syczący szept:

– Złam pieczęcie… Złam pieczęcie…

***

Rankiem obudziłem się zmęczony. Bolały mnie wszystkie mięśnie i pod czaszką czułem tępy ucisk. Rozejrzałem się dookoła, nie mogąc sobie zrazu uświadomić, gdzie się znajduję. Byłem w gabinecie ojca.

I oto naraz przypomniały mi się wszystkie koszmary, jakich doświadczyłem wczorajszego wieczora. Tyle, że teraz, w świetle dnia, nie byłem już taki pewny czy to była rzeczywistość, czy też może koszmarny sen, który mnie nawiedził, gdy się zdrzemnąłem oparty o biurko.

Ale jeśli to nawet był sen, to nader nieprzyjemny, po którym pozostał pewien niesmak i strzępy niepokoju. Wolałbym już nigdy nie śnić podobnego koszmaru.

Umyłem się, przebrałem i zjadłszy śniadanie, począłem zastanawiać, co czynić dalej. Doszedłem do wniosku, iż gabinet ojca nie kryje niczego ciekawego, pomyślałem że najlepiej zrobię, nie zwlekając i natychmiast udając się do klasztoru franciszkanów, aby dokończyć rozmowę rozpoczętą wczoraj ze stryjem.

Ponieważ dzień był piękny, słoneczny, a do klasztoru dość blisko, postanowiłem nie korzystać – podobnie jak poprzedniego dnia – z żadnego pojazdu, tylko udać się tam na piechotę, zażywając przy okazji spaceru.

Przed wyjściem zadysponowałem, aby nie przygotowywano dla mnie obiadu, bo nie wiem, kiedy wrócę i najprawdopodobniej zjem na mieście. Wprawiłem tym kucharkę w zły humor, nazbyt mnie jednak bolała głowa, abym miał się przejmować humorami służby.

Jak już wspomniałem, dzień był pogodny. Czystego błękitu nieba nie mąciła ani jedna chmurka. Słońce majestatycznie wspinało się na firmament, opromieniając całą ziemię swoim blaskiem.

Była jesień, październikowy ranek. Toteż mimo cudownej pogody w powietrzu czuć było ziąb nadciągającej zimy. Wzdłuż ulicy, którą zmierzałem ku klasztorowi drzewa stały nieruchome. Jedne już prawie zupełnie ogołocone z liści, wyciągały czarniawe ręce konarów w błagalnym – zda się – geście ku niebu. Inne, płonęły szkarłatem i purpurą, jeszcze inne, ozłocone, syciły oczy wspaniałą żółcienią liści, które powoli, od czasu do czasu, pojedynczo lub po kilka, osypywały się do ich stóp.

Brama klasztoru była zamknięta. Z boku sterczała drewniana rączka, przytwierdzona do dość grubego drutu, który niknął w otworze uczynionym w murze. Szarpnąłem za ową rączkę raz i drugi. Do moich uszu dobiegło klaskanie mniszych sandałów i po chwili okienko w bramie otwarło się z trzaskiem.

Na mój widok pucołowata i jowialna twarz mnicha, przyjęła wyraz smutku i powagi. Zamknął okienko, a otworzył bramę. Wpuszczając mnie do środka, rzekł:

– Bardzo rychło przybywacie, panie.

– No, nie jest już tak wcześnie, jak sugerujesz ojcze furtianie. Słońce zdążyło od świtu przewędrować kawał drogi – odparłem na tę jego uwagę.

Zakonnik nie powiedziawszy nic więcej, pośpieszył przodem, jednocześnie pokazując gestem, bym udał się za nim. Mniemałem, iż wiedząc, że mam odwiedzić stryja, prowadzi mnie wprost do niego, ale się omyliłem. Powiódł mnie całkiem inną drogą niźli ta, którą przemierzałem wczoraj. Po jakimś czasie zatrzymał się u drzwi na końcu dość szerokiego, ale mrocznego korytarza. Zapukał do nich, a później uchyliwszy je nieco, mnie wpuścił przodem, a sam pozostał na zewnątrz.

– Ojcze gwardianie, przybył młody pan von Semberk.

Drzwi zamknęły się za mną bezszelestnie.

Gwardian podźwignął się z klęcznika i zbliżywszy ku mnie, wyciągnął dłoń w geście powitania. Uścisnąłem ją mocno. Mnich był mężczyzną w sile wieku, o jasnych oczach, pełnych ciepła i życzliwości. Widocznie lubił się często uśmiechać, bo w kącikach warg i oczu widać było rozległą sieć drobniuchnych zmarszczek.

– Bardzo mi przykro, niewymownie mi przykro, mój synu…

Spojrzałem nań szeroko rozwartymi ze zdumienia oczyma:

– O czym ojciec powiada? Dlaczego ojcu przykro?

– To ty o niczym nie wiesz, młodzieńcze? – tym razem zdziwił się gwardian. – Nie powiadomiono cię?

– Ależ o czym, na Boga, miałem być powiadomiony?

– Cóż… – gwardian zawiesił głos, jakby zbierał myśli, jakby zastanawiał się w jakie ubrać je słowa. – Cóż… nie będę kluczył. Ojciec Sebastian, twój stryj, nie żyje.

– Przecież to niemożliwe! – krzyknąłem. – Nie dalej niż wczoraj widziałem go w pełni sił! Nie był młody, to prawda, ale przecież nie aż tak zgrzybiały, by można się było spodziewać, iż dzisiaj nie będzie go już pomiędzy żywymi! Cóż się właściwie stało? Choroba nagła? Wypadek?

– Przykro mi młodzieńcze. Sami nie bardzo wiemy, co było przyczyną zgonu naszego współbrata… Co najwyżej możemy się domyślać…

– Jak to nie wiecie? Mówisz zagadkami, ojcze! – zawołałem.

– Sądzę, iż najlepiej uczynisz, jeśli zajdziesz do celi nieboszczyka stryja – Panie, świeć nad jego duszą! – i zobaczysz zwłoki, zanim przeniesiemy trumnę do kościoła.

Podszedł do drzwi i otwarłszy je energicznie, pierwszy wyszedł na korytarz, mnie nakazując gestem, abym podążył za nim. Szedł prędko, tak prędko, że ledwo mogłem nadążyć. Zapuściliśmy się w labirynt korytarzy, po których echem niósł się odgłos naszych kroków, mącąc niczym poza tym nieskalaną ciszę. W powietrzu czuć było zapach wosku, uschłych kwiatów, kurzu i stęchlizny. Ściany były równo wybielone wapnem, a kamienie posadzki idealnie czyste.

Gdy znaleźliśmy się w celi mojego stryja, gwardian odezwał się do klęczących wokół trumny i modlących się mnichów:

– Wyjdźcie ojcowie, zostawcie nas tu przez chwilę samych.

A gdy zakonnicy tłocząc się u drzwi, w końcu znaleźli się na korytarzu, gwardian zbliżył się do trumny, w której spoczywało ciało ojca Sebastiana. Umarły przyodziany był w szaty kapłańskie, tak jakby miał odprawić Mszę. Spod ornatu, alby i habitu wyzierały zniszczone skarpety. Zakon poskąpił mu nowych… Zresztą, czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Dłonie umarłego złożone niczym do modlitwy, oplatał kilkakroć długi drewniany różaniec, zakończony sporych rozmiarów mosiężnym krzyżykiem. Wszystko niby wyglądało normalnie, z jednym wyjątkiem – twarz nieboszczyka przykryta była kawałkiem czarnego materiału.

Przeżegnałem się i prawie bezgłośnie poruszając wargami, wyszeptałem słowa modlitwy za umarłych, błagając Przedwiecznego, aby raczył mego stryja przyjąć do swej chwały. Skończywszy, przeżegnałem się ponownie.

Gwardian ujrzawszy to, ozwał się w te słowa:

– Byłeś ciekaw, synu, co mogło być przyczyną śmierci twego krewniaka? Ja odrzekłem, że nie wiem, że co najwyżej mogłem się domyślać. Zresztą osądź sam.

Nagłym ruchem zerwał płat materii zakrywający oblicze trupa, a gdy spojrzałem na nie, poczułem mrowienie w krzyżu i coraz bardziej ogarniającą mnie grozę. Twarz, wykrzywiona w potwornym grymasie przerażenia wyglądała okropnie.

Gwardian widząc, iż źle znoszę ten niemiły widok, przykrył oblicze ponownie. Odzyskawszy mowę, ale cały drżący jeszcze z przejęcia, wyszeptałem:

– Jego zabił strach… Umarł ze strachu…

– I ja tak mniemam – gwardian skinął głową.

– Zachowaj nas Boże od tego, co umarły zobaczył w chwili swego skonu!

Milczeliśmy czas jakiś, obydwaj zwiesiwszy głowy. Później zaś widząc, iż gwardian ma chęć opuścić już to miejsce, zapytałem:

– Ojcze gwardianie, czy mógłbym pobyć sam na sam ze stryjem?

Mnich przyzwalająco skinął głową.

– Dobrze, zostań młodzieńcze. Wydam polecenie, aby ci nie przeszkadzano, aż sam opuścisz tę celę. Rozumiem cię doskonale… Wybacz, jeśli rozdrapuję rany, wybacz… Najpierw ojciec, teraz stryj… Z tego, co wiem, teraz zostałeś już sam na świecie.

Podszedł do mnie i szeroko rozwarłszy ramiona, objął mnie mocnym uściskiem, a później ucałował w głowę. Nie umiałem powstrzymać szlochu, który raptem targnął moją piersią.

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Uwikłany.