Uwikłany. Rozdział jedenasty

Przymknąłem oczy. Nie wiem czemu. Uczyniłem to jakby wbrew sobie. I oto pod powiekami jęły mi się przesuwać obrazy niczym ze snów. Pełne widoków i postaci, których nigdy nie spotyka się na jawie, przesycone barwami nieznanymi naturze.

Słowa tajemniczego mnicha, które był przed chwilą wypowiedział wniknąwszy do umysłu, wcale nie chciały tam pozostać, rozpełzły się po całym moim ciele, przeniknęły do każdej tkanki, potrącały każdy nerw, nasycały kości. I już wiedziałem, że CHCĘ TEJ WIEDZY, o której wspominał, że dla niej gotów byłbym na wszystko, że nic już dla mnie oprócz niej się nie liczy.

Pojąłem, iż posiąść tę wiedzę, znaczy nic innego, tylko zamieszkać w świecie, który przesunął mi się pod powiekami. I że znaczy przestać być człowiekiem, a stać się jedną z tamtych nieziemskich istot. I zrozumiałem też, iż owe obrazy, przemykające pod przymkniętymi powiekami, niosące w sobie – zda się – cząstkę, ułomek przedwiecznej mądrości, to ledwie przedsmak tego, co mi może być dane zakosztować.

Tylko kędyś, na dnie duszy, słaby, na wpół zduszony głos, przytłumiony natłokiem nowych, niezwykłych wrażeń, feerią barw, zdawał się ostrzegać:

„To ułuda. Omamienie. Strzeż się. Strzeż, bo zginiesz!”.

Wszakże natychmiast nowa fala obrazów przelewała się przeze mnie, ukazując świat inny od znanego dotychczas. Nie płaski, szary, pospolity, lecz cudowny, choć szalony i niesamowity.

– Chcę tej wiedzy. Daj mi ją. Daj!

Mój własny głos dobiegł do mnie z niezmierzonej dali, jakby skądś, dokąd ja sam miałem dopiero dotrzeć…

– Jeszcze tylko niewielka próba. Jeśli uda ci się przemóc najsilniejsze z człowieczych uczuć – strach, w przyszłości dostąpisz łaski objawienia CAŁEJ WIEDZY – posłyszałem syczący szept. – Czy gotów jesteś na to? Ostrzegam. Jeśli się ulękniesz, już na zawsze pozostaniesz martwy w tym podziemiu…

Ależ tak, byłem gotów. Pożądałem czegoś, co mi obiecano, chociaż przecież nie wiedziałem do końca czym owo jest, zaledwie przeczuwając mające nadejść! Ależ tak, byłem gotów! Nikt i nic nie mogłoby mnie chyba powstrzymać przed wyrażeniem zgody.

Uczyniłem to.

I wówczas mnich, powoli, jakby z namaszczeniem, a jednocześnie starając się w ten sposób spotęgować nastrój wyczekiwania, spotęgować do tego stopnia, iż zacząłem odczuwać duchowy ból z owego powodu, począł unosić obydwie ręce.

Dłonie były zwyczajne, ludzkie, o smukłych kościstych palcach z pogrubiałymi nieco stawami, a powleczone żółtawą, cienką skórą. Wreszcie ujął owymi palcami brzegi kaptura i odrzucił go do tyłu jednym zdecydowanym ruchem, odsłaniając mi swoją twarz…

Spojrzałem w nią i przejęty grozą zachwiałem się na nogach. Chociaż psychicznie przygotowany na zobaczenie czegoś potwornego, nie spodziewałem się aż takiego widoku.

I naraz poczułem jak lęk napływa skądś, nie wiedzieć skąd – zda się z każdej strony. Emanuje i z istoty, która stoi przede mną i ze ścian krypty i z nieogarnionych pustek kosmosu, z głębin ziemi, z samych trzewi piekła. Lęk tak potężny, że aż ugiąłem się pod nim, niczym pod nazbyt wielkim brzemieniem, które narzucono na moje barki.

Stałem. Stałem, ale nie mogłem ustać. Stałem, ale nie mogłem upaść. Chwiałem się na boki, jęcząc i skamlając. Skowycząc niczym katowany pies, charcząc i stękając.

A on z odkrytą głową pochylał się ku mnie i patrzył. Przenikał mnie wzrokiem do samego środka.

Zaglądał w głąb mózgu, odnajdując w nim najtajniejsze skrytki – zda się – niedostępne nawet dla samego Boga. Tym przenikliwym spojrzeniem rozdzierał mi serce, wyłuskując zeń jedno uczucie po drugim… Jedno po drugim… A potem je miażdżył i unicestwiał, pozostawiając mi samą tylko pustkę i nicość.

Patrzyłem w ową twarz – w twarz CZEGOŚ, dla czego nie umiałbym znaleźć nazwy. Twarz, z grubsza może przypominająca oblicze człowieka, na poły przegniłą, o spękanej skórze, spod której przezierało sinofioletowe, z czerwonymi żyłkami, mięso.

Jego oczy okrągłe niczym u ryby, wyłupiaste i nieruchome, o barwie szkarłatnej z zielonkawymi, prószącymi fosforycznym blaskiem źrenicami, rozstawione szerzej niż u ludzi, po obydwu stronach czegoś, co być może kiedyś było nosem, teraz zaś tylko dwoma zaognionymi i zropiałymi otworami na środku twarzy.

TO rozchyliło pokryte czarniawymi wrzodami wargi, odsłaniając ostre i cienkie niczym szydła szewskie zęby, spomiędzy których wysunął się długi, wąski, rozwidlony na końcu – niczym wężowy – język. Zachybotał przez chwilę w powietrzu i na powrót zniknął w potwornej gębie.

Czaszka monstrum, pozbawiona uszu i owłosienia, pokryta była szarawą łuskowatą skórą i to się wysuwała, to chowała głębiej w luźny otwór habitu.

Tę twarz ohydną, szaloną, bluźnierczą, twarz niczym z koszmarnego sennego majaku, stworzyć mógł tylko demiurg schorzały w swojej wyobraźni, opętany nienawiścią, zdziczały, potworny.

I owa twarz jęła nachylać się coraz bardziej i bardziej ku mojej twarzy, a ja nie miałem mocy ni woli, by się odsunąć, ani nawet aby zamknąć oczy.

Rozwidlony język znów wysunął się spośród szydlastych zębów – dotknął moich policzków, źrenic, omiótł włosy i na koniec… Och, co za tortura!… wsunął się pomiędzy moje wargi, wniknął do ust i wsączył w nie lepką maź o smaku miodu, a zapachu piołunu.

Wówczas gdy owa maź rozpływała mi się po podniebieniu i przełykiem ściekała do żołądka, świat cały zawirował mi przed oczyma. Jąłem unosić się wysoko, coraz wyżej i wyżej, ponad ziemię, ponad chmury. Tkwiłem zawieszony między gwiazdami na firmamencie granatowego nieba i sam byłem jedną z gwiazd.

Już nie lękałem się bluźnierczego monstrum. Zrozumiałem, iż jest mi bliskie, że wyobraża tę cząstkę mojej natury, która przez cały ów czas, od dnia narodzin, aż do minionej chwili żyć musiała przytłumiona, zniewolona, zepchnięta kędyś w mroczną czeluść mojego jestestwa, bez szansy na to, aby i ona zakosztowała uroków życia, nasyciła się blaskiem słonecznych promieni.

Powoli, bardzo powoli wpełzłem na powrót do swojego ciała, które skulone, zwinięte w kłębek, przypominające zewłok trupi, leżało pośrodku krypty, a nad nim pochylało się owo COŚ.

Poruszyłem palcami u jednej ręki, zacisnąłem drugą w pięść. Tak, już mięśnie i ścięgna były posłuszne mózgowi. Odzyskiwałem władzę nad samym sobą. I wtedy znowu doleciał mnie syczący szept:

– A zatem wytrzymałeś próbę… Dane ci będzie dokonać wielkich rzeczy…

Spojrzałem w szkaradną twarz bez obrzydzenia i bez lęku.

– Czemu zabiłeś mego stryja Sebastiana? – zapytałem.

– Stał na twojej drodze. Stał na NASZEJ drodze. On by nie pozwolił, aby dopełniło się to, co przed wiekami zostało rozpoczęte. Dlatego musiał odejść. Musiał… A teraz… Teraz mój czas dobiegł kresu… Odchodzę… Lecz nim się to stanie, muszę przekazać ci coś jeszcze.

– Cóż takiego?

– Czyżbyś zapomniał, w jakim celu przybyłeś do owej krypty?

– Nie, nie zapomniałem. Lecz nie znalazłem niczego, żadnej wskazówki, żadnego dokumentu…

– Och! Przyszedłeś szukać tutaj pergaminów? Głupcze!

Do moich uszu doleciało coś, co przypominało trochę śmiech, a trochę ciche końskie rżenie.

Monstrum wyciągnęło chudą dłoń i wskazując nią miejsce nieopodal zwałowiska ludzkich kości, rzekło:

– Tutaj kop, a gdy znajdziesz coś, co zostało przed laty ukryte, zrozumiesz, iż nie będzie ci już potrzebny taki przewodnik, ani opiekun jak ja. Kop! Czemu zwlekasz? Kop! Lada chwila się rozwidni!

Rzuciłem się na kolana, wbijając ostrze sztyletu we wskazane mi miejsce i jąłem ryć ziemię. Uniosłem głowę raz jeszcze chcąc spojrzeć na swojego niesamowitego towarzysza, lecz okazało się, iż jestem już sam.

Wróciłem więc do przerwanej czynności.

Pomny słów ohydnego mnicha, nie próżnowałem. Glina, wbrew pierwotnym przypuszczeniom nie ustępowała tak łatwo pod uderzeniami sztyletu. Rozkruszałem zatem warstwę po warstwie, a później luźną już ziemię wygrzebywałem po prostu dłońmi, odgarniając ją na bok. Praca posuwała się powoli, ale jednak posuwała, tak iż dość rychło wydłubałem całkiem spory i całkiem głęboki otwór.

Zastanawiałem się, jak długo jeszcze może potrwać kopanie, gdy naraz ostrze zazgrzytało o jakiś metalowy przedmiot, na który natrafiło. Gorączkowo powiększałem i poszerzałem jamę, aż nareszcie dostrzegłem wieko metalowej szkatuły. Podważając ją sztyletem i palcami, które przy okazji poobcierałem, wprost wyrwałem ją z ziemi.

Przez chwilę pomyślałem o tym, aby nie czekając otworzyć wieko i zajrzeć do wnętrza, doszedłem przecież do wniosku, iż i tak już wiele czasu zmitrężyłem w krypcie i jeśli nie chcę zostać tutaj odkryty przez mnichów, winienem co rychlej wydostać się na powierzchnię i zasunąwszy klapę maskującą otwór, samemu skryć się za figurą świętego.

Jak pomyślałem, tak też i uczyniłem. W pośpiechu zapomniałem zabrać sztylet z grobowca, ale umieściwszy już klapę na swoim miejscu, nie chciałem ponownie otwierać krypty i wracać po zgubę. Cóż, nie była to jakaś szczególnie cenna broń. Zwykły sztylet przywieziony przed laty przez mojego ojca, jako pamiątka z którejś podróży.

Skoro tylko uporałem się z klapą, mocno zaciskając palce na znalezionej w krypcie szkatułce, ukryłem się w ciemnym zakątku pod chórem, dodatkowo osłaniany przez figurę świętego.

Chociaż jeszcze brzask nie przedarł się przez maleńkie okienka do wnętrza świątyni, ujrzałem – tego, co minionego wieczora – zakrystiana, który podszedł do ołtarza z płonącą łojówką w ręku.

W jej mdłym blasku krzątał się pracowicie, wygładzając obrus i wyrównując lichtarze stojące po obydwu stronach tabernakulum. Wreszcie począł zapalać tkwiące w nich świece, wyraźnie przygotowując wszystko jak należy, do odprawienia porannej Mszy.

Skoro uporał się z tym, poczłapał ku drzwiom wejściowym i włożywszy w otwór zamka wielki żelazny klucz, przekręcił go ze zgrzytem.

Siedziałem w swojej skrytce nie mając odwagi oddychać, lękając się, aby starowinka mnie nie odkrył. I chociaż – wiedziałem to – nie zawahałbym się go zadusić, by móc swobodnie zbiec, wolałem nie ryzykować.

I miałem rację zdobywając się na jeszcze trochę cierpliwości. Rychło zakrystian opuścił kościół, udając się do jakichś innych zajęć, a ja nie czekając, szybko zmieniłem miejsce. Wyszedłszy z kryjówki, usiadłem w jednej z ławek i przysłoniwszy twarz dłońmi udawałem człowieka zatopionego w modlitwie, który czeka aż wyjdą ze Mszą.

Powoli poczynali schodzić się ludzie. Żegnali się, maczając końce palców w miedzianej kropielnicy przytwierdzonej u stóp krucyfiksu, do filara znajdującego się prawie na wprost wejścia.

Jakiś mężczyzna usiadł obok mnie. Usunąłem się nieco na bok, robiąc mu więcej miejsca. Przyjął to ze zrozumieniem i skinąwszy mi głową, rozparł się wygodnie.

Najchętniej uciekłbym z kościoła już, zaraz, natychmiast, nie czekając nabożeństwa. Ciekawość co może zawierać szkatułka, jakąż to przedziwną tajemnicę kryje, nie dawała mi spokoju, wprost spalając mnie od wewnątrz.

Nie ruszałem się przecież, tkwiąc na zajętym uprzednio miejscu, aby przedwczesnym wyjściem nie wzbudzić czyjegoś zainteresowania. Wolałem nie zwracać na siebie uwagi.

Teraz, gdy znajdowałem się już o krok zaledwie od rozwikłania – ostatecznego rozwikłania – rodzinnej tajemnicy, wspominając niesamowite nocne przeżycia, nie miałem zamiaru ryzykować czymkolwiek, czy w jakikolwiek sposób narażać swoją zdobycz. O tym, iż mógłbym ją utracić, nie chciałem nawet myśleć.

Nareszcie posłyszałem dźwięk sygnaturki i ujrzałem celebransa zbliżającego się do ołtarza. Msza zdawała się wlec w nieskończoność, chociaż w rzeczywistości była przecież krótka. Wszakże wszystko co ma początek, musi mieć i koniec.

Z ulgą powitałem słowa kapłana, gdy odwracając się od ołtarza twarzą do ludu, wyrzekł:

– Ite missa est. Idźcie, Msza skończona.

Pierwszy podniosłem się z ławki i ruszyłem ku wyjściu.

Na dworze owionęło mnie chłodne jesienne powietrze. Chociaż drżałem od chłodu, to jednak otrzeźwiło mnie ono nieco. Noc – nieprzespana, pełna niesamowitych przeżyć – bardzo mnie wyczerpała.

Teraz dopiero poczułem jaki jestem zmęczony. Chociaż usiłowałem przyspieszyć kroku, nie udawało mi się to zupełnie. Szedłem więc powoli, schodząc stromą uliczką w dół, ku podstawie Wzgórza Zamkowego.

Minąłem drewniany mostek przerzucony nad dawną fosą, teraz na wpół zarośniętą jakimś zielskiem i wierzbiną, i jąłem na odmianę mozolnie wspinać się ku górze.

Gdy osiągnąłem szczyt Wzgórza Zamkowego, który łagodnie przechodził w skłon Katedralnego, musiałem zatrzymać się dla odpoczynku i złapania oddechu. Oparłem się o chropawy pień starej powykręcanej akacji, o grubej spękanej korze. Do moich uszu dolatywał głos dzwonów wzywających wiernych na poranne Msze do innych kościołów miasta.

Nie wiedzieć czemu, ich głosy zirytowały mnie, a przecież zawsze lubiłem wsłuchiwać się w te – mniej czy bardziej – melodyjne dźwięki. Poczułem wprost fizyczną odrazę do owych dzwonów. Jakaś przedziwna, nieznana mi wprzód nienawiść, odezwała się w mojej duszy. Nienawiść ku wszystkiemu i wszystkim…

Odpocząwszy, powędrowałem dalej.

Teraz miasto nie czyniło już na mnie żadnego wrażenia. Mierziło mnie nawet. Najchętniej opuściłbym je jak najrychlej i podążył tam, gdzie COŚ mnie wołało. Bo od chwili rozmowy z poczwarą, która odwiedziła mnie w grobowej krypcie, najwyraźniej czułem zew NIEZNANEGO, tęsknotę ku czemuś, co mnie pożądało…

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Uwikłany.