Uwikłany. Rozdział dziewiąty

Rankiem następnego dnia obudziło mnie słońce, którego promienie wpadały do pokoju pozłocistą smugą, a w niej wirowały migotliwe skierki – drobiny pyłu. Moje jedyne okno wychodziło na wschodnią stronę, a ponieważ wieczorem nie zaciągnąłem zasłon, dlatego nie dane mi było pospać dłużej.

Ale otworzyłem oczy czując się rześki i wypoczęty, zatem nie rozzłościło mnie to, iż obudziłem się z pierwszym brzaskiem dnia. Obmywszy się i przyodziawszy, teraz w pełnym świetle jąłem przypatrywać się bardzo dokładnie portretowi Stanisława von Semberka, dziedzica Krzykos, a mojego odległego przodka.

Tak, pierwsze wrażenie, które odniosłem ujrzawszy go wczorajszego wieczora przy blasku ślepej latarki, potwierdziło się teraz – nie była to złudna gra świateł i cieni. Patrzyłem w oblicze gładkie, nie pozbawione pewnej, szczególnego typu, nieco surowej męskiej urody. Była to twarz człowieka bez wątpienia obdarzonego ogromną siłą woli i chyba pozbawionego wszelkich skrupułów, człowieka, który odrzucił precz wszelkie hamulce moralne i gotów był realizować wytknięty sobie cel nie bacząc na nic – ni na niebo, ni na piekło.

Było też w tej twarzy coś diabolicznego, coś, czego niewyraźne zarysy zdawały się przezierać poprzez gładkość oblicza. Na z lekka wykrzywionych ustach błąkał się bluźnierczy – nie umiałbym znaleźć dlań trafniejszego określenia – półuśmieszek, a nasycone szaleństwem oczy, zdawały się spoglądać w dal tak odległą, do której zwykły śmiertelnik nie umiałby dotrzeć.

Z bijącym od emocji sercem ująłem portret w obydwie dłonie i stanąwszy przed lustrem jąłem spoglądać na przemian – to na swoje oblicze, to na lico wyobrażone na kawałku blachy przed wiekami przez jakiegoś nieznanego malarza.

Poczułem mrowienie w plecach. Istotnie… Tak, z całą pewnością pokojówka miała rację. Byłem uderzająco podobny do Stanisława von Semberka. Nasze rysy, kolor oczu i włosów, kształt nosa, ułożenie podbródka, lekkie skrzywienie warg – wszystko było identyczne.

Wszakże różniliśmy się jednak. I była to różnica zasadnicza. Na portrecie, przez skórę mego przodka zdawała się przezierać dusza zła, oszpecona występkiem, skażona bluźnierstwem, ohydna i pełna nienawiści. Z mojej twarzy natomiast emanował spokój. Mną nie targały emocje i chociaż nie byłem człowiekiem idealnym, niejednego się w życiu dopuszczając grzechu, to przecież ze szpetotą Stanisława nie mogłem mieć nic wspólnego. To stwierdzenie przyniosło mi znaczną ulgę i pociechę. Jednakże uświadomiłem sobie, iż decydując się na walkę z owym kimś lub czymś, muszę pamiętać, iż na swojej drodze napotkałem przeciwnika nie mniej duchowo schorzałego, niż był nim mój antenat. O ile nie bardziej jeszcze. Jego portret dawał mi zaledwie pewien przedsmak tego, co moje oczy mogły zobaczyć w przyszłości.

Posiedziałem w zadumie jeszcze czas jakiś nad portretem, a później ukrywszy go dobrze na dnie sakwojaża, wyczekawszy pory śniadania, zadzwoniłem po pokojówkę, prosząc żeby przyniosła mi posiłek na górę, bo nie miałem ochoty schodzić do jadalni.

Posiliwszy się solidnie, założyłem ciepły paltot, okryłem głowę i wyruszyłem ma miasto z postanowieniem, iż jak najrychlej muszę odnaleźć kościół św. Jakuba Apostoła i kaplicę Błogosławionych Męczenników Sandomierskich, będącą jednocześnie grobową kaplicą mojego rodu.

Ale znalazłszy się na ulicy już wiedziałem, iż wcale nie podążę najpierw tam, dokąd zamierzałem. Oczarował mnie widok miasta, widok zaiste przepiękny, chociaż pełen smutku i przywodzący na myśl marność i znikomość tego świata, po którym przyszło nam wędrować od dnia narodzin, aż po dzień śmierci.

Oto wspaniałe budowle z dawnych epok – gotyckie, renesansowe, barokowe, wyglądały niczym najwspanialsze klejnoty, niczym najczystszej wody brylanty, rubiny, szafiry oprawne nie w kunsztownie obrobione złoto, ale w lichą miedź albo-li też i gorszy jeszcze metal.

Tak właśnie prezentowały się pośród nędznych, niedawno wzniesionych lada jakich domów, które powpychały się między piękne kamieniczki z podcieniami. Tak wyglądały pośród chałup przyklejonych niczym jaskółcze gniazda do resztek murów obronnych, do rozwalin ocalałych ścian gmachów ongiś potężnych i przyciągających oko, dziś zaś porosłych pokrzywą, bylicą i łopianem.

Ulice, na których miejscami uchował się jeszcze bruk, pełne były dziur i wybojów. Rynek tylko, pośród którego rozsiadł się piękny renesansowy ratusz zwieńczony koronkową attyką, nieco lepsze sprawiał wrażenie. Podobnie też lepiej prezentowała się ulica wiodąca ku wspaniałej gotyckiej katedrze pod wezwaniem Narodzenia Najświętszej Panny Maryi.

Gdy się patrzyło na to wszystko, nieodparcie przychodziło na myśl łacińskie powiedzenie:

SIC TRANSIT GLORIA MUNDI.
TAK PRZEMIJA CHWAŁA ŚWIATA.

Wszakże to nie ząb czasu doprowadził Sandomierz do ruiny, lecz głupota i barbarzyństwo ludzi, którzy przez wieki całe z jakimś szczególnym uporem, z jakąś – zda się – niewytłumaczalną zawziętością, a może i nienawiścią, ilekroć tylko miastu udawało wydźwignąć się ze zgliszczy, rujnowali je na nowo. Przebiegali tędy żądni krwi Tatarzy, Rusini, Litwini. Niszczyli je Szwedzi, wojska Rakoczego, Moskale, Austriacy… A ono, choć okaleczone i zda się w agonii – mimo wszystko uparcie, na złość, na przekór losowi, trwało nadal. Wędrowałem, dumając nad tym wszystkim, wąskimi, malowniczymi uliczkami, to mozolnie wspinającymi się pod górę, to stromo opadającymi w dół. Jakże pięknie musiało tu być wiosną, gdy piana kwiecia okrywała te jakże liczne jabłoniowe i morelowe sady, które rozsiadły się na stokach lessowych wzgórz wokół miasta, a i w mieście samym. Pomiędzy sadami, gdzieniegdzie, dostrzec można było jeszcze resztki zdziczałych i zapuszczonych winnic – jeszcze jeden z dowodów upadku.

Wreszcie, nakarmiony do syta widokami, spuściłem się stromo opadającą uliczką spod Katedry i minąwszy dumny ongiś Zamek Królewski, teraz przemieniony na więzienie, jąłem wspinać się na sąsiednie wzgórze, na którym widniał, z daleka już lśniąc w promieniach słonecznych, przyciemnioną czerwienią cegły, starożytny, romański kościół św. Jakuba.

Z dziwnym jakimś wzruszeniem i nabożeństwem zbliżyłem się doń, aż tu naraz posłyszałem skrzekliwy, starczy głos:

– Zatrzymaj się, łaskawy panie! Zatrzymaj chwilkę!

Odwróciłem się zaciekawiony. Na niskim murku, u stóp rozłożystej, sędziwej lipy, siedział szpetny staruch, przyodziany w łachmany i uśmiechał się do mnie bezzębnymi ustami.

– Czegoż to sobie życzysz, dobry człowieku? – zapytałem.

– Gdybyś tylko zechciał, jaśnie panie, mógłbym ci coś niecoś o tej świątyni powiedzieć… Daj parę kopiejek, a nie pożałujesz.

Przyjrzałem mu się bacznie. Twarz poorana zmarszczkami, małe świńskie ślepka, czerwonawy z siwawym odcieniem nos, oraz jakiś szczególny, typowy dla pijaków wyraz oczu, jasno mi pokazały, z kim mam do czynienia. Ot, widząc obcego, usiłuje wykorzystać okazję i wyłudzić parę miedziaków, za które bynajmniej nie kupi chleba, lecz miarkę czy dwie – zależy na ile wystarczy – gorzałki.

Już miałem przygadać mu ostro i iść w swoją stronę, ale… coś mnie powstrzymało. Pomyślałem, że przecież o te kilka kopiejek nie zbiednieję, a ów, chociaż pijak, to przecież też człowiek. Niechże się za owe groszaki ucieszy. Ja nie zbankrutuję, a on będzie szczęśliwy aż do czasu, gdy wytrzeźwieje i znów odczuje głód alkoholu.

– A cóż takiego ciekawego chcesz mi opowiedzieć? – zapytałem podchodząc do nędzarza.

– Ach! Wszystko, jaśnie panie! – zawołał rozradowany, widząc iż ryba – czyli ja – połknęła haczyk.

– Tedy mów.

– Świątynia, przed którą się znajdujesz, panie, to najstarszy gmach tego miasta. Zaś lipy, które przed nimi rosną, sam, własnoręcznie, święty Jacek sadził…

Naraz przerwał w pół zdania. Spojrzałem na niego uważnie. Zmienił się na twarzy nie do poznania. Oczy rozwarł szeroko, tak szeroko, iż omal nie wyszły mu z orbit. Na licu odmalował się wyraz przerażenia. Stał się tak blady, że aż kredowobiały. Wargi wykrzywione w dziwacznym grymasie drżały mu. Widziałem, iż usiłuje coś powiedzieć, ale nie jest w stanie wydobyć głosu z krtani.

Podszedłem do niego i potrząsnąłem mocno. Ale nic to nie pomogło. Myślałem, iż – być może – nadszedł raptem, jak to częstokroć u pijaków bywa, kres jego żywota, ale byłem w błędzie.

Wiele chwil minęło, gdy wreszcie zdławionym głosem, charcząc, wyrzucił z siebie:

– Wielmożny panie, on znów tu był… Znów…

– Kto, człowieku, o kimże mówisz? Któż cię tak śmiertelnie wystraszył?!

– Ach, znów tu był… – drżącą ręką wskazał niezbyt głęboki wąwozik, którego wylot znajdował się prawie dokładnie na wprost wejścia do kościoła. – To chyba sam szatan… Prędko… jeśli pan chce go zobaczyć…

Nie czekałem aż skończy, popędziłem co sił w nogach we wskazanym kierunku.

Już dość daleko, mniej więcej w połowie wąwozu stał mnich, tajemniczy mnich z kapturem nasuniętym na oczy. Na mój widok poważnie skinął głową, jakby w ten sposób chciał mnie pochwalić za to, co czynię i powoli oddalił się, rychło niknąc za zakrętem.

Rozumiałem, iż nie ma sensu gonić zjawy, bo przecież nie ze zwykłym człowiekiem była to sprawa. Zdziwiłem się jednak mocno, że mnich kiwnął mi głową, jakby wyrażając aprobatę dla moich poczynań.

Do tej pory bowiem byłem przekonany, iż jest raczej moim prześladowcą. Wszakże teraz, po ostatnim wydarzeniu, doprawdy nie wiedziałem już, co o tym wszystkim mam sądzić. Wróciłem zatem pod lipę, gdzie pozostawiłem swego ciężko wystraszonego niedoszłego przewodnika. Siedział tam nadal. Mimo, iż nieco już spokojniejszy, to przecież jednak ciągle wylękniony.

– I czego żeś się, człowiecze, aż tak wystraszył? Ot, zwyczajny mnich i tyle. Mnicha nigdy nie widziałeś? – pytałem, starając się, by w głosie przebrzmiała nutka ironii, jednocześnie niepewnie się uśmiechając, bowiem sam – mimo iż, jeśli można tak rzec, przywykły do widoku nieznajomego – również odczuwałem lęk.

– Nie mów tak, panie! – obdartus gwałtownie zaprzeczył. – To nie zwykły – jak mniemasz – zakonnik! To w ogóle nie człowiek! To chyba sam szatan, przyobleczony w ludzkie kształty! Mój ojciec – a dawno to przecież było – powiedział, iż TO, cośmy tutaj oba widzieli, a co mi ongi opisał dokładnie, tak że nie miałem najmniejszych nawet trudności z rozpoznaniem TEGO, pokazuje się czasem w Sandomierzu, od wielu, wielu lat, w momentach zbliżających się nieszczęść.

Na chwilę umilkł, jakby dla złapania oddechu, a potem ciągnął dalej:

– Ostatni raz widziano koszmarnego mnicha na pięć czy sześć lat przed zniszczeniem miasta przez Austriaków, które się dokonało roku 1809. Teraz pokazał się znowu. Och! Jezusie Nazareński! Jakieś nowe nieszczęście musi wisieć nad miastem!

– Bredzisz! – skrzywiłem się pogardliwie. – Bredzisz i tyle.

– Nie! Nie! – zaprotestował gwałtownie. – Rozpytajcie się, panie, śród starszych ludzi, oni potwierdzą to co mówię. Bez ochyby potwierdzą.

Wiedziałem, że nie łże. Wiedziałem, iż mówi prawdę, ale nie uważałem za stosowne ani mu przytakiwać, ani tym bardziej dzielić się z nim swoją wiedzą i domniemaniami na temat tajemniczej postaci.

Widząc że wciąż drży jeszcze, wcisnąłem mu do ręki całego rubla i rzekłem:

– No, dobrze już, dobrze. Uspokój się człowieku. Idź do karczmy i napij się gorzałki za moje zdrowie. To ci pewnie i humor poprawi, i uspokoi.

Podziękował mi, kłaniając się nisko. Potem zaś – oglądając się co i raz za siebie, jakby przepełniony lękiem, iż mnich gotów podążyć jego śladem – jął schodzić stromą drogą wiodącą ze wzgórza ku miastu.

Stałem jeszcze jakiś czas obok lipy, śledząc wzrokiem oddalającą się sylwetkę, aż wreszcie zniknęła mi z oczu. Wtedy dopiero powoli skierowałem się ku drzwiom kościelnym. Były podwójne, zwieńczone trój-łukiem w kształcie liścia koniczyny, osadzone w pysznie wyrobionym z cegły, bogato ornamentowanym portalu.

Nacisnąłem wielką, żelazną klamkę i uchyliwszy masywne dębowe podwoje, wszedłem do środka świątyni.

Cechowało ją surowe dostojeństwo. Ściany i filary wzniesione z czerwonej cegły, kamienna posadzka, niewielkie okienka, prosty strop drewniany, brak jakichkolwiek ozdób, wszystko to nastrajało powagą, wprowadzając przybysza w modlitewny nastrój.

Przy głównym ołtarzu akurat jakiś zakonnik, dominikanin, kończył odprawiać Mszę. Ukląkłem w jednej z ławek. Ogarnęła mnie zaduma i dziwna nostalgia. W gardle poczułem skurcz, jakiś bolesny ucisk, tak jak niegdyś, w dzieciństwie, gdy byłem smutny i zbierało mi się na płacz.

„Mój Boże! – myślałem. – Oto jestem w miejscu, w którym przed wiekami bywali moi przodkowie… Ci sami, którzy spoczywają tu snem wiekuistym, czekając dnia Sądu Ostatecznego, kiedy to na głos trąb archanielskich umarli powstaną z grobów i stawią się przed obliczem Wiekuistej Sprawiedliwości”.

Celebrans zakończył Mszę Świętą i odszedł od ołtarza. Podniosłem się z ławki i począłem obchodzić całą świątynię wokoło. Na jednej ze ścian naliczyłem sporo tablic epitafijnych z herbami. Niektóre były czytelne, niektóre nie. Jedne pisane literami, których odcyfrowanie nie stanowiło dla mnie najmniejszego nawet problemu, inne zaś takimi, których kształt był mi zupełnie obcy i chociaż wiedziałem, iż są to średniowieczne łacińskie napisy, nie byłbym w stanie odczytać z nich ani jednego słowa.

Z biciem serca zbliżyłem się do kaplicy Męczenników Sandomierskich. Oglądałem obraz w ołtarzu, oglądałem freski przedstawiające rzeź dominikanów, odczytałem ich imiona wypisane przy wejściu. Później zaś jąłem bacznie rozglądać się dookoła, szukając gdzie też mogłoby znajdować się wejście do naszej krypty grobowej, a gdy je w końcu znalazłem, miałem już w głowie ułożony cały plan.

Westchnąłem do Boga za dusze moich przodków, których prochy kryły się pod tą posadzką, po czym nie śpiesząc się, wyszedłem na dwór.

Ponieważ wspaniała słoneczna pogoda utrzymywała się nadal, postanowiłem, iż nie zmarnuję takiej doskonałej okazji, zażyję ruchu i powietrza. Krążyłem więc wąskimi uliczkami, przechadzałem się brzegiem Wisły, wpatrując się jak powoli, bez pośpiechu, jednako niezmiennie od wieków, toczy swoje szare wody kędyś hen, daleko ku morzu.

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Uwikłany.