Uwikłany. Rozdział dziesiąty

Było już dobrze po południu, gdy jął mi dokuczać głód. Udałem się zatem na powrót do hotelu, gdzie kazałem sobie dać jeść to, co mają najlepszego. Zaspokoiwszy nasyciwszy i napoiwszy, wdrapałem się do siebie na pięterko i rozdziawszy z wierzchniego odzienia, postanowiłem zdrzemnąć się nieco przed czekającą mnie nocną wyprawą.

Ułożyłem się zatem wygodnie w pościeli i przymknąwszy oczy usiłowałem zapaść w sen. Niestety, wszelkie wysiłki spełzły na niczym. Byłem nazbyt podniecony tym, co miało nadejść, abym mógł bez oporów pogrążyć się w otchłani niepamięci.

Przewracałem się z boku na bok godzinę może, albo i więcej, aż wreszcie widząc, iż próżno się męczę, wstałem, ubrałem się na nowo i usiadłem przy stole, zastanawiając się, jak też spędzę czas do zmroku. Na miasto ponownie już mi się wychodzić nie chciało.

Wszakże dzień dość szybko się kurczył, zatem jąłem przygotowywać się powoli do tego, co zaplanowałem uczynić tej nocy. Opatrzyłem ślepą latarkę i uzbroiłem się w krótki, ale bardzo ostry i mocny sztylet z doskonałej stali. Miał mi on posłużyć zarówno do ewentualnej obrony – jeśliby oczywiście było się przed kim bronić – oraz, może bardziej jeszcze, jako dość uniwersalne narzędzie, mogące się przydać, gdyby coś przyszło podważyć, przeciąć…

Otuliwszy się szczelnie paltotem, pod którego połą – tak jak poprzedniego wieczora – ukryłem ślepą latarkę, wyszedłem z hotelu. Stojąc już w progu, odwróciłem się i poinformowałem tkwiącego za kontuarem starca, iż na tę noc nie wrócę i można mnie oczekiwać dopiero jutrzejszego ranka.

Skinął na to beznamiętnie głową i przymknąwszy oczy jął kołysać się miarowo w tył i w przód, w tył i w przód.

Nie było jeszcze całkiem ciemno, ale mrok z minuty na minutę gęstniał. Przyśpieszyłem zatem kroku, aby dotrzeć przed kościół św. Jakuba znaną już sobie drogą, zanim zapadnie całkowita ciemność.

Zdążyłem w sam czas. Przez niewielkie okienka świątyni przesączał się nikły blask płonących we wnętrzu świec. Pchnąłem drzwi i wszedłem do środka. Mnisi odprawiali jakieś nabożeństwo. W ławkach siedziało kilkanaście osób – przeważnie starszych kobiet – mozolnie przebierających palcami paciorki różańca.

Nikt na mnie nie zwrócił uwagi. Powolutku, aby nie rzucać się w oczy, krok po kroku, od samych drzwi wejściowych znajdujących się w połowie północnej nawy, cofałem się ku mrocznemu kątowi pod chórem. Dotarłszy tam, ukryłem się za posągiem jakiegoś świętego i cierpliwie czekałem końca nabożeństwa.

Nie musiałem czekać długo. Mnisi odeszli do klasztoru. Ludzie z ławek pojedynczo wychodzili z kościoła. W końcu wokół ołtarza jął się krzątać starowinka-zakrystian. W ręku dzierżył długie gasidło, którym – jeden po drugim – zduszał płomyki kolejnych świec.

Wreszcie zapanowała prawie kompletna ciemność, rozpraszana tylko mdłym blaskiem pozostałej już tylko jednej jedynej jarzącej się niewielkiej łojówki, tkwiącej w przenośnym mosiężnym lichtarzyku.

Ukończywszy swoją pracę, staruszek-zakrystian wziął go do ręki i oświetlając sobie drogę, zniknął w bocznym wejściu, wiodącym widać wprost do klasztoru.

Ogarnęła mnie cisza i ciemność. Cisza taka, iż słyszałem bicie własnego serca i pulsowanie krwi w skroniach. Ciemność była prawie namacalna, a tak gęsta, że nie widziałem wyciągniętej przed siebie ręki.

Zastanawiałem się czy nie warto byłoby już zabrać się do zaplanowanej pracy, doszedłem jednak do wniosku, iż może lepiej uczynię, jeśli odczekam jeszcze jakiś czas, aż mnisi udadzą się na spoczynek, bo tylko wtedy będę mógł mieć pewność, że nikt mnie tu nie zaskoczy.

Usiadłem więc wprost na posadzce, chociaż ciągnęło od niej dojmujące zimno, oparłem głowę o cokół, na którym stał posąg świętego i przymknąłem oczy…

***

Zbudził mnie przenikający aż do szpiku kości ziąb. Całe ciało miałem skostniałe i wstrząsały mną dreszcze. Z trudem podźwignąłem się na nogi.

W pierwszym momencie po przebudzeniu nie mogłem uzmysłowić sobie tego, gdzie się znajduję, ale już po chwili przypomniało mi się wszystko.

Skądś, z oddali, do moich uszu doleciał dźwięk zegara wybijającego godziny. Liczyłem uderzenia. Naliczyłem ich dwanaście – była zatem północ. Gdy zegar na dzwonnicy katedralnej umilkł (bo był to bez wątpienia głos owego zegara), drżącymi rękoma zapaliłem latarkę i ująwszy ją jedną ręką, drugą zaś zaciskając na rękojeści sztyletu, powoli ruszyłem w kierunku krypty grobowej.

Serce waliło mi w piersi niczym oszalałe…

Szedłem powoli, ostrożnie stawiając kroki, aby czasem nie obudzić drzemiącego w pustej świątyni echa. Zbliżywszy się do klapy maskującej otwór wiodący w głąb krypty, przyklęknąłem i ująwszy oburącz za uchwyt, uniosłem ją ostrożnie.

Była ciężka, ale przecież dałem radę. Odciągnąłem ją w miarę delikatnie na bok i chociaż starałem się to uczynić jak najciszej, nie mogłem uniknąć wywołania hałasu. Zamarłem zatem w bezruchu, nasłuchując, czy aby moje poczynania nie przywabią tu mnichów, jeśli – nie daj Boże! – ich uszu doleciał rumor, którego narobiłem w kościele.

Wszakże niepotrzebnie się obawiałem. Mijała minuta za minutą, czas wlókł się w nieskończoność, a nie pojawiał się nikt.

Zadowolony, iż pierwsza część zadania przebiegła nader gładko, chociaż przygotowany byłem na większe trudności i komplikacje, ostrożnie, bacząc aby się nie przewrócić, opuściłem się w głąb lochu. Szedłem niskim i wąskim korytarzykiem, oświetlając sobie drogę uniesioną ku górze latarką.

Rychło dotarłem do dosyć obszernej, sklepionej krypty, znajdującej się pod posadzką kaplicy Męczenników. Jeśli miałem wcześniej nadzieję, iż ujrzę tutaj jeśli nie sarkofagi, to chociaż porządne metalowe trumny swoich antenatów, to okazało się, iż byłem w błędzie.

Owszem, trumien tutaj nie brakowało. Pod jedną ze ścian piętrzył się ich cały stos. Wszystkie były zbutwiałe i na poły przegniłe, bez śladu ozdób. Zapewne praktyczni mnisi, dowiedziawszy się, iż już żaden Semberk nie spocznie w owym podziemiu, wykorzystali je, chowając tutaj innych zmarłych.

Prócz trumien, w których poprzez pozapadane wieka i powybijane dziury dało się dojrzeć ludzkie szczątki, a nawet gdzieniegdzie przetrwałe kawałki tkanin, w jakie niegdyś nieboszczycy byli przyodziani, to w krypcie znajdowały się też i liczne luźne kości, ułożone we wcale spory stos.

Zastanawiałem się, bacznie przyglądając się temu wszystkiemu, gdzie mogą znajdować się prochy Semberków, aż w końcu doszedłem do przekonania, iż zapewne ich trumny po pogrzebie zostały po prostu zakopane w żółtej glince podziemia i nigdy nie znajdowały się na wierzchu.

Nawet nie dziwiłem się mnichom, iż na swój sposób wykorzystali owo – puste przecież – pomieszczenie. No bo niby dlaczego miało stać przez lata i stulecia niewykorzystane? Tak, uczynili słusznie, wykorzystując kryptę do pochówków innych ludzi. Kogo? Nie sposób było tego dociec. Może bogatych mieszczan, którzy za zaszczyt poczytywali sobie znalezienie miejsca wiecznego spoczynku tu właśnie, a nie zwyczajnie, na cmentarzu obok jednego z parafialnych kościołów?

Przysiadłem na ułomku kamiennego ciosu, który nie wiedzieć po co ktoś tutaj przytaszczył. Byłem pełen zawiedzionych nadziei. Oto wszystko rozwiało się niczym dym z ogniska w nagłym podmuchu wiatru. Mniemałem, iż znajdę tutaj coś, co pomoże mi rozwikłać rodzinną tajemnicę, uwolnić się od przekleństwa zawisłego ponad moją głową. A tymczasem? Tymczasem trafiłem – przejechawszy setki mil i włożywszy w to tyle wysiłku! – na zwyczajną, nieróżniącą się niczym od niezliczonych innych, znajdujących się, jak Europa długa i szeroka, kryptę grobową. Kryptę pełną trucheł cuchnących, zatęchłą i wilgotną.

Obraz jaki się tutaj roztaczał, jeszcze kilka miesięcy temu wywołałby we mnie zapewne dreszcz grozy i obrzydzenia. Tymczasem teraz? Tak już przywykłem do zjaw, upiorów, ludzkich szczątków, niesamowitości, iż nie czynił on na mnie zgoła większego wrażenia.

Już miałem się podnieść i co rychlej opuścić zatęchłe i niemiłe miejsce, aby doczekać świtu i otwarcia kościoła, ukryty za posągiem świętego, gdy oto naraz… Tak!… Słuch mnie nie mylił!…

Oto z korytarzyka prowadzącego od wejścia do krypty doleciał mnie odgłos ciężkiego stąpania i szmer oddechu. Niczym błyskawica przeleciała mi przez głowę myśl:

„Och! Zostałem odkryty! Tego tylko brakowało! Któż mi uwierzy, iż nie przybyłem tutaj w złych zamiarach. Zapewne wezmą mnie za zwyczajnego rabusia, złodzieja okradającego groby. Ani chybi trafię przed sąd! Co czynić?! Co czynić?!”.

Wszakże nic mądrego nie byłem w stanie wykoncypować.

W głowie miałem pustkę.

„Może ukryć się za trumnami? Nie, to na nic. Zaciekawiony zakonnik bez wątpienia przeszuka – i pewnie nader dokładnie – całe podziemie. A jeśli nawet i nie, to zasunie klapę i uwięzi mnie w owym grobowcu. Czy dam radę odsunąć ją potem, wypychając od spodu? Jest przecież ciężka. Jeśli dam radę, to ocaleję, a jeśli nie?…”

Wolałem o tej drugiej ewentualności w ogóle nie myśleć. Długie dnie i noce, a właściwie tylko jedna nie kończąca się noc, bowiem przecież w ciemności zatraciłbym poczucie upływającego czasu męki głodu, męki pragnienia. Wreszcie skon, będący ulgą i przynoszący wybawienie od strasznych, piekielnych nieomal katuszy. Pewnie bym krzyczał, wzywał ratunku, ale czy mój głos wydobyłby się na powierzchnię? Zaalarmował ludzi? Wątpię.

Kroki były coraz bliższe, oddech wyraźniejszy.

Postanowiłem spokojnie czekać na przybysza, a gdy ów wejdzie do krypty obezwładnić go, związać, zakneblować i wyprowadzić z podziemia, by w ukryciu zaczekać z nim do rana na otwarcie kościoła. A skoro tylko okaże się to możliwe, wymknąć się ze świątyni, czym prędzej udać się do hotelu, spakować i w godzinę przedostać na drugą stronę Wisły, do Austrii, gdzie byłbym już bezpieczny.

U wylotu korytarzyka zamajaczyła ciemną plamą ludzka sylwetka. Uniosłem do góry latarkę, oświetlając nadchodzącego, a jednocześnie gotując się do ataku, gdy oto naraz… zdrętwiałem ze zgrozy. Ramię ze światłem gwałtownie opadło ku dołowi, a z gardła wyrwał mi się zduszony, chrapliwy krzyk przerażenia, który przeszedł na końcu w charkot.

Włosy zjeżyły mi się na głowie, jąłem szczękać zębami, a w piersi poczułem lodowaty chłód i dziwny jakiś ucisk, stalowymi kleszczami obejmujący moje serce. Czoło zrosił mi zimny pot…

Boże! Oto ujrzałem kogoś, kogo zupełnie nie spodziewałem się ujrzeć! Przede mną stał nie jeden z dominikanów mieszkających w klasztorze przylegającym do tego kościoła, lecz… tajemniczy mnich!

Posuwał się w moją stronę powoli, uważnie stawiając krok za krokiem, jakby lękając się, iż może się potknąć i przewrócić. Ja zaś, również krok za krokiem, cofałem się pod jedną ze ścian, aż wreszcie oparłem się plecami o stos zbutwiałych trumien.

Jedna z nich pod naciskiem pękła i rozpadła się na kawałki, a na mnie posypało się próchno i zbutwiałe ludzkie szczątki. Pod nogi potoczyła się żółtawobiała czaszka, szczerząc zęby w niesamowitym, ohydnym trupim uśmiechu. Jej żuchwa, odpadłszy, oparła się o jeden z moich butów. Ze wstrętem odskoczyłem na bok.

Tajemniczy mnich zatrzymał się o kilka kroków przede mną i gestem nakazał spokój. Byłem jak sparaliżowany. Mózg przeszywała mi – raz po raz – jedna tylko myśl:

„Chwycić sztylet… Uderzyć w zjawę… Uderzyć… Uderzyć… Uderzyć…”.

Ale nie mogłem wykonać najmniejszego choćby ruchu.

I oto posłyszałem syczący szept:

– Nie lękaj się… Nie lękaj… Nie uczynię ci krzywdy…

W moim gardle wezbrał dziwaczny jakiś bulgot, którego nie mogłem początkowo przemóc, aż wreszcie wyartykułowałem zdanie:

– Kim jesteś?… Czemu mnie prześladujesz?…

– Jesteś w błędzie, młodzieńcze. Nie prześladuję cię, a wręcz przeciwnie – strzegę i bronię.

– Przed czym? Przed kim?

– Przed wszystkim i przed każdym, ktokolwiek lub cokolwiek mogłoby ci zagrozić lub stanąć na drodze przeznaczenia.

– Jakiego przeznaczenia? Co to znaczy… zjawo?

– Zostałeś przeznaczony do wykonania rzeczy wielkich i doniosłych, rzeczy, które zmienią oblicze świata, rzeczy które uczynią ludzkość czymś zgoła innym niźli była dotychczas…

Umilkł, jakby czekając jakiejś mojej reakcji na to, co usłyszałem z jego ust.

Ale ja milczałem, milczałem uparcie, nie wiedząc, co mogę odrzec, nie rozumiejąc znaczenia wyrzeczonych przez przybysza słów… Nie pojmowałem po co tu przyszedł i czego chce ode mnie.

I znów dobiegł mnie syczący szept:

– Najwyższa pora… iżbyś zajrzał za zasłonę… Uchylił rąbka TAJEMNICY. Jeśli przemożesz sam siebie, jeśli pokonasz własną słabość, własny lęk – zwyciężysz. Będziesz mógł odkryć coś, czego istnienia – realnej obecności w szarym codziennym życiu człowieczym niewielu się tylko domyśla, a jeszcze mniej jest tego pewnych… Wszakże ty miałbyś nad nimi wszystkimi przewagę, niezaprzeczalną przewagę – oni muszą zadowalać się wiarą, ty zaś posiadłbyś wiedzę.

Zamilkł, ale wiedziałem, iż nie oczekuje ode mnie odpowiedzi. Jeszcze nie teraz. Zamilkł, by dać mi czas na to, by jego słowa dotarły do wnętrza mojego umysłu, zagnieździły się w nim, spęczniały, zaczęły kiełkować. A potem mówił dalej:

– Czy nie pragniesz posiąść WIEDZY? Ach! Ja wiem, że pragniesz. Wiem to od czasu, gdy będąc dzieckiem z zachłannością wpatrywałeś się w mapę wiszącą w gabinecie twego ojca, zastanawiając się, cóż by takiego mogła ona przedstawiać… I oto nadszedł czas… chwila, w której możesz zdecydować… Ach! Wiedza kusi, wiem to. Nie daje spokoju… Wiedza doczesna, ziemska, nijaka, dotykająca błahych, nieważnych problemów. Nawet taka wiedza. Ty zaś… Ty zaś masz teraz szansę… Jedyną i niepowtarzalną okazję posiąść WIEDZĘ ZUPEŁNĄ, JEDYNĄ I OSTATECZNĄ… Możesz stać się… równy BOGU!

Usiłowałem odpowiedzieć coś na to. Otwierałem usta, by mu odpowiedzieć. Ale on podniósł w górę obie dłonie w nakazującym geście:

– Cicho! Nic nie mów. Nic nie mów. Zastanów się, przemyśl wszystko. Mamy czas. Do rana daleko.

Podszedł jeszcze bliżej. Tak blisko, iż słyszałem jego ciężki oddech.

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Uwikłany.