Twierdza Boga. Rozdział trzeci

Grupa rzymskich Młodych Lwów często urządzała zebrania w pałacu Anicjuszów na Zatybrzu. Z dumą obnosili się ze swoją nazwą, wynikającą raczej z górnolotnych wyobrażeń niż z faktycznych dokonań członków stowarzyszenia. Większość dyskutantów wywodziła się z dostojnych, rzymskich rodzin, które w gronie swych przodków chętnie umieszczały bohaterów ostatnich tysiąca dwustu lat. Niektórzy, choć ochrzczeni i gorliwie wyznający chrześcijaństwo, cały czas utrzymywali, że w ich drzewach genealogicznych kluczowe miejsce zajmuje Wenus lub inne rzymskie albo etruskie bóstwo. Dla nich wszystkich pałac Anicjuszów był naturalnym ośrodkiem spotkań. Tutaj można było swobodnie rozmawiać.

Najstarszy z obecnych, senator Albinus, liczył sobie nieco ponad czterdzieści lat. Boecjusz, gospodarz spotkania, nie miał jeszcze trzydziestki. Ekwitiusz i Florencjusz mieli po dwadzieścia parę lat. Nie zorganizowano przyjęcia, nie ściągnięto niewolników. Młodzi mężczyźni samodzielnie napełniali kielichy z dzbanów, a dzbany z czterech amfor, ustawionych w rzędzie na wielkim stole z cennego, cytrusowego drewna, wartego królewskiej ceny. Pierwsze naczynie zawierało wino z pól falernejskich, drugie z Massyku, w trzecim było aromatyzowane wino Caecuban, a w czwartym – woda. Nierozcieńczone wodą wino dobre było wyłącznie dla moczymord i cudzoziemców.

– Trzy wina herosów! – zakrzyknął młody Ekwitiusz. – Mariusz napił się jednego z nich, nim podjął decyzję o tym, jak poprowadzić bitwę z Cymbrami. Podobnie postąpił Cezar przed przekroczeniem Rubikonu, a także przy okazji świętowania zwycięstwa nad Pompejuszem…

– I Konstantyn, gdy zwołał Sobór Nicejski – uzupełnił Florencjusz z szerokim uśmiechem.

– To nietrafny przykład. Cóż chwalebnego w soborze? – zdziwił się Albinus.

– Podczas soboru na zawsze potępiono Ariusza – objaśnił Florencjusz. – A nasi czcigodni włodarze, Goci, to przecież arianie, czyli heretycy, a zatem skazani na potępienie. Racja?

– Na świętego Piotra i świętego Andrzeja, ten człowiek mówi do rzeczy! – zawołał Ekwitiusz. – Od razu widać, że kształcisz się na duchownego. Jeszcze nie porzuciłeś swoich zamiarów, prawda, Florencjuszu?

– Jeszcze nie. Przyznaję jednak, że nie czuję specjalnego pośpiechu.

– Chyba znam tego przyczynę – powiedział Albinus z uśmiechem.

– Nawet wiem, jak ma na imię. Moje gratulacje, Florencjuszu. Ta dama jest niezwykle piękna.

– Zbyt piękna – mruknął Florencjusz, ponownie napełniając kielich.

– Dlaczego nie weźmiecie ślubu? – spytał Ekwitiusz niewinnie.

– Miałbym poślubić Lelię? Za pół roku byłbym biedakiem. Dla mnie ta perspektywa nie jest specjalnie przerażająca, ale ona z pewnością by się wystraszyła.

– Nie jestem pewien, czy duchowni w ogóle powinni mieć żony – zauważył Boecjusz z namysłem. – Wielu z nich jest żonatych, i mówię o dobrych kapłanach. Ale ksiądz to człowiek o szczególnej misji. Jego życie wiąże się z wyrzeczeniami, wyświęceniem… Ktoś taki nie powinien rozumować w kategoriach codzienności, nie powinien zaprzątać sobie głowy żoną i dziećmi. Najważniejsza powinna być dla niego trzódka. Łatwiej mi myśleć o kapłanie jak o świętym, niż jak o głowie rodziny.

– Dla ciebie łatwiej, senatorze – oświadczył Florencjusz z powagą. – Ale nie dla kapłana, niestety.

Boecjusz uśmiechnął się, gdy młodsi mężczyźni wybuchli śmiechem.

– Święty Piotr miał żonę – przypomniał towarzyszom. – Ale ją opuścił i zostawił dom, kiedy podążył za Mistrzem. Święty Paweł nigdy nie zdecydował się na małżeństwo i potrafi ł powiedzieć wiele dobrego o bezżennym stanie.

– Ale przecież powiedział: „Lepiej jest bowiem żyć w małżeństwie, niż płonąć” – zacytował Florencjusz. – Jak już podkreśliłem, łatwo ci to mówić. Masz piękną i uroczą żonę.

– Ale też nie jestem kapłanem – zauważył Boecjusz łagodnie. – I nie jestem przekonany, czy ty… Nie, nie wolno mi mówić takich rzeczy. Istnieją pewne granice, zarówno dla rozsądku, jak i dla intuicji.

– Innymi słowy, zarówno twój intelekt, jak i twoja intuicja podpowiadają ci, że nie powinienem być kapłanem. Rzecz w tym, że powołania nie da się wymierzyć ani jednym, ani drugim, jak sądzę – podkreślił Florencjusz.

Boecjusz przyjrzał mu się uważnie. Boskie czoło, nos i usta zwierzęcia, pomyślał. Czyż jednak ostatecznie, lub prawie ostatecznie, nie był to opis pasujący do każdego człowieka?

Do pomieszczenia wszedł niewolnik.

– Panie, diakon Gordianus przybył z wizytą.

Boecjusz zmarszczył czoło.

– Stary Gordianus? O tej porze? – Nagle się zorientował, że niewolnik wie więcej niż może powiedzieć przy gościach. Wstał. – Lepiej pójdę sprawdzić, w czym rzecz – oświadczył. – Florencjuszu, musimy odłożyć na później naszą dyskusję.

Za drzwiami niewolnik popatrzył Boecjuszowi w oczy.

– Panie, młody pan Piotr powrócił.

– Co takiego? Dzięki Bogu. Moja żona nie będzie się posiadała z radości. Powiedziałeś jej?

– Domina jest teraz z nim. Musiało dojść do wypadku. Diakon Gordianus…

Ale Boecjusz już zmierzał do pokoju chłopca. W drzwiach napotkał Rustycjanę, która właśnie wychodziła. Przyłożyła palec do ust i odciągnęła męża od progu.

– Posłałam po lekarza – wyznała. – Prawe biodro chłopca wydaje się poważnie poranione. Powiedział mi straszną rzecz…

– Jak to?

– Powiedział: „Zawiodłem cię, domino”. Powtarzał te słowa raz po raz, nic innego. I płakał. Podałam mu nieco maku w winie, więc wkrótce zaśnie. Boecjuszu, co mogło mu się przytrafić? Co chce przez to powiedzieć?

– Nie mam pojęcia. Może stary Gordianus nam wyjaśni. Gdzie go znalazł?

– Nie on. Znalazł go student.

– Student?

– Obaj są w bibliotece. Nie chciałam zostawiać ich w atrium.

– Podjęłaś słuszną decyzję, rzecz jasna. Muszę się dowiedzieć, w czym rzecz.

Oczekujący w bibliotece diakon Gordianus przemówił po grecku:

– Szczęść wam Boże. Pozwólcie, że przedstawię wam tego młodego człowieka. Ma na imię Benedykt, studiuje w Rzymie i jest naszym dość odległym krewnym. Pochodzi z Nursji.

– Nasz krewny? W jego żyłach musi zatem płynąć krew Anicjuszów. Nursja… – Boecjusz słynął z fenomenalnej pamięci. – Nursja… ciotka mojego ojca wyszła za mąż za kogoś z Nursji. Jak on się nazywał? Aulus… Aulus Eupropiusz, tak jest.

– Eupropiusz to nazwisko mojego ojca.

– Zatem musi on być wnukiem, nie, prawnukiem dominy Seweryny Marcji Anicji. Młody człowieku, należało znacznie wcześniej zawitać w naszych progach. Wówczas mógłbym coś dla ciebie zrobić.

– Nie jestem w potrzebie, czcigodny panie senatorze.

Boecjusz roześmiał się.

– Wszystkich dwudziestolatków rozpiera duma – zauważył.

Benedykt przez moment myślał nad słowami gospodarza.

– Moje słowa nie były powodowane dumą – zadecydował. – Chodziło mi dokładnie o to, co powiedziałem. Zresztą, człowiek na twoim stanowisku musi zajmować się tyloma ludźmi, że niewłaściwym byłoby dokładanie ci jeszcze jednego obowiązku.

– Do pewnego stopnia nie sposób odmówić ci słuszności – przyznał Boecjusz i z ciekawością popatrzył na gościa. – Takie słowa rzadko się jednak słyszy z ust młodych ludzi. W twoim wieku mało kto zważa na innych.

– Źle bym postąpił, dwukrotnie racząc się kolacją – zauważył Benedykt pogodnie. – Drugim złym uczynkiem byłoby pozwolenie, aby ktoś głodny odszedł, nie mogąc jej skosztować.

Boecjusz najwyżej cenił sobie w życiu sprawność umysłu. Rozmowa z kimś, komu nie brakowało rozumu, niezmiennie sprawiała mu wielką przyjemność intelektualną. Całkiem zapomniał, dlaczego spotkał się z tym bladym, szczupłym młodzieńcem. Pomyślał, że być może było to jedno z licznych niebezpieczeństw, czyhających na ludzi bogatych, którzy niemal zawsze nabierali przekonania, że bez ich pomocy nikt nie poradziłby sobie w życiu. Wystarczył jeden krok dalej i można było stracić zainteresowanie tymi, którzy nie potrzebowali pomocy, tylko dlatego, że nie oczekiwali żadnego wsparcia. Tak wyglądało sprowadzanie innych do poziomu przedmiotów, branie ich na własność, traktowanie w sposób egocentryczny. Stąd bardzo blisko było do tyranii…

– Jak znalazłeś naszego małego Piotra? – zapytała Rustycjana niecierpliwie.

Ale Benedykt nie odrywał wzroku od Boecjusza.

– Ogromnie dziękuję za dobrą myśl – odezwał się. Boecjusz zamrugał oczyma, uświadomiwszy sobie, że ten zdumiewający młodzieniec najwyraźniej prześledził jego niewypowiedziane myśli i usiłował podtrzymać go na duchu.

– To my dziękujemy – odparł niepewnie. – Jesteśmy ci zobowiązani za przyprowadzenie Piotra. Ogromnie lubimy tego chłopca. Po prostu uciekł z domu. Niewolnik przy bramie go widział, ale był zbyt ociężały, aby go zatrzymać, a potem stchórzył i nic nie powiedział… Dopiero następnego dnia dowiedzieliśmy się o jego zniknięciu. Wysłałem tuzin niewolników na poszukiwania, ale nikt nic nie wiedział. Znowu odbiegłem od tematu, często mi się to zdarza. Jak go znalazłeś i gdzie?

– Na Forum Romanum – wyjaśnił Benedykt. – Na jego południowym skraju. Byłem tam z opatem Fulgencjuszem z Kartaginy. Zebrały się gęste tłumy, aby ujrzeć przybycie króla Gotów.

– Ty też chciałeś obejrzeć to widowisko?

– Nie, dostojny senatorze. Oprowadzałem wielebnego opata po mieście, bo nigdy wcześniej nie był w Rzymie. W pewnej chwili utkwiliśmy w ciżbie i nie mogliśmy się poruszyć. Gdy król nas minął, chłopiec nieoczekiwanie rzucił się naprzód i jeden z ludzi króla wymierzył mu kopniaka.

– Grubianin! – wykrzyknęła Rustycjana. – Ale dlaczego… – urwała.

– Zauważyłem, że nie może wstać – kontynuował Benedykt.

– Zbliżały się konie, więc ruszyłem ku niemu, podniosłem go i odciągnąłem z powrotem.

– Mogliście zostać aresztowani – zauważył Boecjusz głucho. – Utrudnienie królewskiego przemarszu, zakłócenie porządku publicznego, może nawet… – Umilkł. Wydawał się przygnębiony.

– Przypuszczałem, że tak się stanie – przyznał Benedykt spokojnie. – Ale chłopiec mógł przecież zginąć pod kopytami…

– Chyba nie starasz się usprawiedliwić za to, że ocaliłeś Piotra? – zapytał Boecjusz.

– Tak czy owak, nie zatrzymano nas – ciągnął Benedykt. – Moim zdaniem dlatego, że opat Fulgencjusz zemdlał. To wiekowy człowiek, a musiał tam stać bardzo długo. Dlatego gdy przybyli żołnierze…

– Rzymianie?

– Straż miejska, tak. Przyszli i robili trudności z powodu chłopca i opata Fulgencjusza. Pomogłem przenieść ich obu. Żołnierze w okropny sposób torują sobie drogę przez tłum. Dowódca najwyraźniej myślał tylko o tym, aby jak najszybciej usunąć nas z pola widzenia. Znalazł nawet dla nas lektykę nieopodal Circus Maximus.

– Nie wypytywał was o nazwiska i adresy?

– Nie, czcigodny senatorze. Mniemam, że z ulgą się nas pozbył. Odszedł w wielkim pośpiechu. Opat Fulgencjusz odzyskał świadomość w lektyce, lecz nie wiedział gdzie się znajduje, ani kim jest chłopiec. Ja również nie miałem pojęcia, jak się zwie ten młodzieniec. Przetransportowaliśmy opata do jego miejsca zamieszkania, a potem skupiłem się na odszukiwaniu domu chłopca. Trzymał w dłoni tabliczkę, lecz miał tak mocno zaciśnięte palce, że nie potrafiłem ich odgiąć. Nie znalazłem przy nim żadnych listów ani nic innego, co mogłoby wskazać mi lokalizację jego domu. Na dodatek chłopiec przez dłuższy czas nie odzyskiwał przytomności. W takiej sytuacji zabrałem go do własnego mieszkania i pozostałem przy nim. Posłałem po lekarza Cyrillę, moją służącą, która od dawna pozostaje w naszej rodzinie i troszczy się o mnie w Rzymie. Przybył doktor o imieniu Dylon, Grek z Koryntu. Obłożył biodro chłopca kompresami i dodatkowo podał mu lekarstwa.

– Czy wówczas chłopiec był już przytomny?

– Tak, ale nic nie mówił.

– Nie mówił? – zdumiał się Boecjusz.

– Ani słowa. Popołudniu przyszedł do mnie z wizytą wielebny ojciec Gordianus…

– Znaliście się wcześniej?

– Jesteśmy starymi przyjaciółmi – wyjaśnił Gordianus, bawiąc się krótką, siwą brodą. – Benedykt prosił mnie o wykładnię Pisma Świętego. Zadawanie trudnych pytań to jego specjalność.

– W to nietrudno uwierzyć. A ty, rzecz jasna, rozpoznałeś Piotra.

– Owszem, choć widziałem go zaledwie parę razy, kiedy był znacznie młodszy. Chłopiec odmówił jednak udania się ze mną. Wolał pozostać tam, gdzie się znalazł. Nie wyjaśnił mi przyczyn swojej decyzji.

– Co u licha stało się z tym chłopcem? – wykrzyknął Boecjusz. Popatrzył na Rustycjanę i zorientował się, że jego żona jest blada jak kreda i bliska płaczu.

– Zadałem sobie to samo pytanie – odparł Gordianus. – Szczerze mówiąc, nie znajduję wytłumaczenia… Zwłaszcza, że mój młody przyjaciel Benedykt również zachowuje się tak, jakby nabrał wody w usta.

– Benedykcie, co jeszcze jest ci wiadome w tej sprawie? – zapytał Boecjusz.

– Dostojny senatorze, w tej sprawie nic więcej nie wiem.

Boecjusz pomyślał, że w tym momencie powinien zakończyć rozmowę. Ogarnęło go niejasne przeczucie, że nic dobrego nie wyniknie z dalszych prób wyjaśnienia sytuacji, niemniej nie dawała mu spokoju silna potrzeba poznania prawdy. Wobec tego postanowił drążyć dalej.

– Nic więcej nie wiesz… – powtórzył za rozmówcą. – Ale może jest coś, czego się domyślasz? Czy chłopiec nie przekazał ci jakiejś sugestii? W takiej lub innej formie?

– Nie chciał ze mną o tym mówić, czcigodny senatorze – odparł Benedykt obojętnie.

– A z innymi? Z twoją służącą? Z lekarzem?

– Nie, czcigodny senatorze.

– Rozumiem. A może masz jakieś przemyślenia, czy też teorię, wyjaśniającą zachowanie chłopca? – Nie doczekawszy się odpowiedzi, Boecjusz mówił dalej: – Benedykcie, wysłuchaj mnie. Ten chłopiec jest sierotą. Jego matka zmarła, gdy miał pięć lat, ojciec dołączył do niej cztery lata później. Od tamtej pory Piotr mieszka w moim domu. Gdy wziąłem ślub, moja żona zaakceptowała go tak, jakby był moim rodzonym synem. Jego zachowanie jest dla nas strasznym ciosem, bo Piotr najwyraźniej stracił do nas zaufanie. Jeśli to oznacza jakiś błąd z naszej strony… wówczas będziemy musieli zmienić nasz sposób postępowania. Aby nie poruszać się po omacku, koniecznie musimy się dowiedzieć, co zaszło. Ważne są wszystkie informacje i wskazówki, które przychodzą ci do głowy. Przemyśl moje słowa, a jestem pewien, że odstąpisz od strategii unikania odpowiedzi.

Benedykt zastanawiał się przez chwilę.

– Chłopiec mówił przez sen – odparł zwięźle.

– Och. Co powiedział?

– To mógł być tylko koszmar.

– Jak najbardziej. Z tego względu nie ma powodu do zatajania słów dziecka.

Benedykt niechętnie skinął głową.

– Chłopiec powiedział: „Zawiodłem cię. Nie udało mi się go zabić. Zawiodłem cię”.

Rustycjana cicho jęknęła.

– Powtórzył to kilka razy – ciągnął Benedykt. – Potem dodał: „Nie mogę wrócić. Ukaraliby ich za to”.

Rustycjana rozszlochała się i pośpiesznie wyszła z pokoju.

Boecjusz ruszył za nią, lecz znieruchomiał i opadł na krzesło.

– Biedny chłopiec – mruknął chrapliwie. – Wielki Boże. Biedny chłopiec. – Senator nie pojmował, dlaczego zachował się tak niedomyślnie. Wszystko było jasne jak słońce. Mały Piotr, Rzymianin, tyranobójca, nowy Brutus. Znajdował się w pokoju, gdy Albinus dopatrzył się w słowach Rustycjany zachęty do zabicia króla Gotów. Tabliczka służyła do ukrycia rysika, broni Brutusa. Najwyraźniej ani jedna osoba spośród wszystkich zebranych na Forum nie domyśliła się prawdziwych intencji chłopca, nawet świadkowie incydentu. Sam Boecjusz przebywał na placu, w towarzystwie innych senatorów, i nic nie zauważył. Nic w tym dziwnego – uroczystość zorganizowano na ogromnej przestrzeni. Po raz pierwszy przypomniał sobie, że kilka godzin później senator Sulpicjusz w kurii wspomniał w rozmowie z kolegami o kimś, kto „usiłował wręczyć królowi jakąś petycję”. Sulpicjusz nic więcej nie wiedział, a pozostali senatorowie, rzecz jasna, nie mieli o niczym pojęcia. Jak się nietrudno domyślić, Boecjusz był z tego faktu bardzo zadowolony.

Pomyśleć jednak, że tak okropny pomysł mógł się zrodzić w jego domu! Powinien był powstrzymać Rustycjanę przed mówieniem o takich sprawach w obecności Piotra. Co zrobić, skoro zapomniał o jego bliskości, podobnie jak Rustycjana oraz Albinus. Piotr uwielbiał panią domu, to jasne. Cokolwiek powiedziała, było dla niego prawdą objawioną. Jakże szybko poczucie winy może zaciążyć na życiu człowieka. Poczucie winy i… zagrożenia.

Boecjusz podniósł wzrok.

– Benedykcie – powiedział. – Postąpiłeś słusznie, odmawiając przyjęcia mojej pomocy. Z nas dwóch to ja na zawsze pozostanę dłużnikiem. I muszę dodatkowo zwiększyć swój dług, prosząc cię o zachowanie pełnej dyskrecji w tej sprawie.

– Tym się nie przejmuj – wtrącił się Gordianus. – Ani mój przyjaciel Benedykt, ani ja, nie zamierzamy mówić o… cudzych sennych koszmarach. Przybyliśmy po to, by położyć kres twoim zmartwieniom. Nie zamierzamy ich przedłużać ani dokładać nowych. A teraz, jeśli pozwolisz, wrócimy tam, skąd przybyliśmy. Chcemy pospierać się w sprawie znaczenia niektórych fragmentów listów świętego Augustyna.

– Szkoda, że nie możecie zostać, obaj – westchnął Boecjusz. – Właśnie goszczę garstkę przyjaciół. Z pewnością zastanawiają się, co ze mną.

– Na dworze zauważyłem lektykę Florencjusza – powiedział Gordianus. – Podobno zamierza zostać kapłanem. Ciekawe, czy…

– Też się nad tym zastanawiam – przerwał mu Boecjusz. – Ale nigdy nic nie wiadomo, prawda?

– Chyba nie powinniśmy przeszkadzać twoim przyjaciołom – orzekł Gordianus. – Zatem, jeśli nam wybaczysz…

– Jeszcze jedna sprawa – powstrzymał go Boecjusz. – Muszę przynajmniej spróbować spłacić najmniejszą, materialną część długu. Mam na myśli lekarza, który zajmował się Piotrem oraz…

– Zostaw to mnie – uspokoił przyjaciela Gordianus. – Wszystkim się zajmę, a ty uregulujesz ze mną rachunki później, jeśli zechcesz.

W tym samym momencie na progu stanął jeden z niewolników z atrium.

– Panie, królewski protonotariusz Magnus Aureliusz Kasjodor przybył na spotkanie.

Boecjusz zbladł. Kasjodor… Był z królem, gdy doszło do zdarzenia. Więc jednak incydent wzbudził zainteresowanie władz… Wiedzieli.

– Wprowadź go do gabinetu – polecił senator grobowym głosem.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Twierdza Boga.