Twierdza Boga. Rozdział drugi

Młody chłopiec, Piotr, szybko minął atrium i wyszedł do ogrodu. Teraz liczyło się tylko to, kto pełni służbę przy bramie – Koraks czy Marullus. Koraks był powolny i niespecjalnie lotny. Marullus był bystry. Na straży stał Koraks, jego łysy czerep lśnił niczym różowy księżyc. Doskonale.

– Młody jaśnie panie? Młodemu jaśnie panu nie wolno wychodzić, przecież to wiadomo. Na ulicę nie wolno wychodzić samemu.

– Mój tutor będzie mi towarzyszył, Koraksie. Zjawi się lada moment.

Niewolnik pokręcił głową.

– Lepiej zaczekać, aż przyjdzie, młody jaśnie panie. – Uśmiechnął się szeroko. Włócznia w jego ogromnych dłoniach przypominała cienką trzcinę.

– Oto idzie – oznajmił Piotr i wskazał wejście do domu, częściowo osłonięte kępą drzew. Gdy Koraks odwrócił się, chłopak skoczył obok niego, wymknął się przez bramę i pognał ulicą.

– Stój! – zawołał Koraks. – Młody jaśnie panie, zatrzymaj się natychmiast! Nie wolno… Nie mogę pozwolić…

Piotr przystanął w odległości około dwudziestu metrów, zupełnie jakby nie potrafił się zdecydować, co robić. Koraks natychmiast ruszył w pościg, ale gdy znajdował się już blisko, uciekinier znowu pognał przed siebie, niezbyt szybko. Gdyby zniechęcił Ko-raksa, niewolnik z miejsca wróciłby do rezydencji i wszczął alarm. Wówczas w pogoń rzuciliby się prawdziwi szybkobiegacze. Sprytny chłopiec pozwalał prześladowcy zbliżyć się niemal na wyciągnięcie ręki, nim ponownie brał nogi za pas. Sztuka ta powiodła mu się dwukrotnie nim niewolnik ostatecznie dał za wygraną i pobiegł z powrotem. Dotarcie do domu musiało mu zająć nieco czasu.

Piotr popędził przed siebie ile sił w nogach, aż wreszcie znalazł się w labiryncie ulic Zatybrza. Przeszło mu przez myśl, że nawet najbardziej chyża pogoń nie jest mu już straszna. Wszędzie dookoła przewalały się tłumy. Większość ludzi zdążała w tym samym kierunku, ku centrum miasta. Dał się porwać ciżbie. Teraz nikt go już nie miał szansy odnaleźć.

Plan, pomyślał. Muszę mieć plan. Król przyjeżdżał z Rawenny. Z tego powodu musiał przedostać się do miasta przez jedną z północnych bram – Porta Salaria, Porta Nomentana lub Porta Aurelia, nieopodal mauzoleum Hadriana. Wszystkie znajdowały się daleko, na przeciwnym krańcu miasta. Zanim chłopiec zdołałby dotrzeć do którejś z nich, król już by się znalazł w obrębie murów… I co dalej? Dokąd udałby się potem? Najprawdopodobniej na Forum Romanum. Najwyżsi rangą przedstawiciele władzy zwykle tam się udawali, aby uczestniczyć w oficjalnym powitaniu. Następnie prowadzono ich do Palatynu. Przez ostatnie tygodnie dniami i nocami wrzała tam praca, aby stary pałac przygotować na przyjęcie gościa. Got miał spać w miejscu, w którym niegdyś sypiali cesarze.

Zatem, na Forum. Tam jednak mogły się znajdować nieprzeliczone masy ludzi. Każdy uczestnik uroczystości musiał się liczyć z tym, że utknie w tłumie niczym drobny element mozaiki podłogowej. Nie było szansy poruszyć się tam choćby o centymetr. Rzecz jasna, organizatorzy na pewno pozostawią wolną przestrzeń dla królewskiego pocztu, lecz będzie to tylko wąska alejka, zabezpieczana przez straż municypalną, jedyne siły zbrojne Rzymu. Strażnicy rekrutowali się spośród krawców, szewców i kamieniarzy, ubranych jak żołnierze. Żaden mężczyzna nie miał szansy dostać się w pobliże króla. Mężczyzna – nie, ale chłopiec. niewykluczone.

Nie przerywając marszu, Piotr wyciągnął zza paska tuniki tabliczkę do pisania. Widniało na niej kilka słów po grecku, werset z Iliady. Chłopiec odczepił od tabliczki rysik i jego płaskim końcem wytarł tabliczkę. Następnie popatrzył na zaostrzony kraniec pisaka. Juliusz Cezar zginął z ręki Brutusa, uzbrojonego w stylus. Skoro taki przedmiot mógł sześć wieków temu pozbawić życia cezara, to teraz mógł posłużyć do zgładzenia Gota.

– Będę ci wdzięczny, za skrócenie mi życia – wyznał starzec w ciemnej szacie. – Jacy dobrzy ludzie mieszkają tu, w Rzymie! Zupełnie inni od tych, których spotykam we własnych stronach, wierz mi. Prezentowanie cudów tego niewiarygodnie pięknego miasta jakiemuś jegomościowi w podeszłym wieku, to z pewnością wątpliwa przyjemność dla takiego młodzieńca jak ty. Rzecz jasna, wiesz wszystko o Rzymie, widziałeś go tysiąc razy, niemniej jesteś przy mnie i ofiarowujesz mi swój czas. Do tego nawet nie znasz mojego imienia…

– Wiem, że jesteś świątobliwym mnichem – odparł przewodnik. – To aż nadto. Ja jestem tylko studentem.

– Racja, jestem mnichem. Jestem opatem, zwą mnie Fulgencjusz, a pochodzę z Kartaginy. Niestety, taki ze mnie opat, że nie mam klasztoru, ani braci. Uciekam przed prześladowaniami. Wandalowie to okrutni panowie. Nie uwierzyłbyś mi, gdybym opowiedział ci o ich okrucieństwach. Źle potraktowali naszych braci w wierze. Zabili czternastu moich mnichów, och, straszliwa to była zbrodnia. Ledwie kilku z nas udało się umknąć. Jestem mnichem, to prawda, ale daleko mi do świątobliwości. Gdybym był świątobliwy, pozostałbym i zginął męczeńską śmiercią, a tak tylko uciekłem, aby ocalić swe bezużyteczne, stare życie. Ale i tak dziękuję Bogu za to, że wciąż mogę stąpać po ziemi i oglądać to miasto. Jestem pewien, że nic podobnego nie ma na całym świecie.

– Ostrożnie, wielebny ojcze – ostrzegł mnicha jego towarzysz. – Nadjeżdżają rydwany. Ale starzec nieprzerwanie patrzył na strzeliste, marmurowe pałace Wzgórza Palatyńskiego. Chłopiec musiał mocno szarpnąć mnicha, aby uchronić go przed śmiercią pod kopytami pierwszej czwórki koni.

Rumaki mknęły niczym huragan, ciągnąc pięć, dziesięć, dwadzieścia rydwanów. Galopowały siwki, deresze, srokacze oraz wspaniała czwórka białych koni. Tłum nagrodził ich woźnicę gromkimi brawami.

– Kto to taki? – zaciekawił się starzec.

– Wybacz, wielebny ojcze, ale nie wiem.

Otyły mężczyzna obok nich zaniósł się śmiechem.

– A wy dwaj skąd się wzięliście, skoro nie macie pojęcia o tym, kogo widzicie? – spytał. – To był Spiraks, trzykrotny zwycięzca Wielkich Zawodów. Na świecie nigdy nie było lepszego woźnicy. Stawiając na niego, nie straciłem jeszcze ani miedziaka. Tyfon ze swoimi srokaczami kosztował mnie fortunę. Jeśli nigdy dotąd nie słyszeliście imienia Spiraks, to żaden z was nie może być Rzymianinem.

– Niedawno przybyłem z Afryki – wyznał starzec. – Z Kartaginy. Ale mój młody przyjaciel to Rzymianin, o ile wiem.

– Mieszkam tu od kilku lat – przyznał młodzieniec. – Pochodzę jednak z Nursji.

– Chyba nie chcesz powiedzieć, że przez te kilka lat nie oglądałeś wyścigów rydwanów? – spytał grubas z niedowierzaniem.

– Nie słyszałeś, że pochodzi z Nursji? – wtrącił się inny nieznajomy i uśmiechnął, prezentując ostatnie siedem zębów. – I nie pamiętasz, co powiadał Cyceron?

– Niby kto? – spytał grubas. – A ty kim jesteś?

– Kwintus Verrius, retor, do usług. Jestem dobrym retorem, ale nie tak dobrym, jak swojego czasu Cyceron. Niewiele mi brakuje, ale wiadomo, że jemu nikt nie dorówna. Tak czy owak, Cyceron powiedział o Nursjanach, że to ludzie najbardziej surowi z surowych. Severissimi homines. Nic dziwnego, że ten wspaniały młodzieniec nie oddaje się takim rozrywkom, jak zakłady i tym podobne.

Młodemu Nursjaninowi nie przypadło do gustu poufałe poklepywanie po ramieniu potwornie brudną dłonią. Jeszcze mniej mu się podobał widok lewej ręki retora, pełznącej w kierunku pasa opata. Tam, obok tabliczki do pisania, smętnie zwisała stara, sfatygowana sakiewka.

– Idźmy dalej, wielebny ojcze – zaproponował młody człowiek, strząsnął z ramienia brudną dłoń i pociągnął za sobą starca.

– Wszyscy tutaj tacy mili – zauważył duchowny. – I tyle w nich pogody ducha. Czuję się tak, jakbym bezustannie przebywał w gronie dobrych przyjaciół. Wandalowie są chłodni i nieprzyjaźni. Niech im Bóg wybaczy. Och, spójrz, czyj jest ten wspaniały pomnik?

– To cesarz Konstantyn.

– Ach, wielki to był cesarz… Gdzie byśmy byli, gdyby nie on. Dziwne, jego koń ma tylko trzy nogi.

Młody Nursjanin odparł nieco drwiąco, że czwartą nogę skradziono i dodał, iż połowę rzymskich pomników spotkał podobny los – brakowało im nóg, rąk, nawet głów. Opat nie słyszał jednak ani słowa, bo tłum nagle zaczął wznosić okrzyk na widok strażników municypalnych, nadzwyczaj dostojnych w szkarłatnych tunikach i brązowych hełmach.

– Ależ mam szczęście – westchnął opat. – Nadal mogę oglądać walecznych żołnierzy rzymskich. W Afryce…

– To straż honorowa króla Teodoryka – objaśnił młodzieniec, kiedy harmider nieco osłabł.
Opat Fulgencjusz energicznie pokiwał głową.

– To cudownie, że Rzymianie i Goci tak dobrze się dogadują. Cóż to za wspaniałe miasto, aż trudno uwierzyć! Gdzie poeta, który mógłby opisać tę wizję z marmuru, srebra, złota i kości słoniowej! Dokąd mnie prowadzisz? Och, och, to z pewnością Forum Romanum. Jakie tłumy! A ci ludzie o wyniosłych spojrzeniach, ubrani w śnieżnobiałe togi z szerokim, purpurowym pasem, przecież to senatorowie, oczywiście. W dzieciństwie tyle o nich słyszałem. Mój ojciec powiadał, że to najdostojniejsze zgromadzenie na świecie. Ileż w nich godności! Setki królów witają króla Gotów. Muszę codziennie, do końca życia dziękować Bogu za to, że pozwolił mi ujrzeć to wszystko.

– Stara, pomarszczona twarz promieniała szczęściem.

– Jak piękna musi być niebiańska Jerozolima, skoro ziemski Rzym lśni taką chwałą!

Szare oczy młodego Nursjanina wyraźnie się powiększyły. Nagle zrozumiał, że starzec nie zwracał uwagi na to, jak obecnie wygląda Rzym, płytki i bezmyślny, rozwiązły, skorumpowany i zniewolony, bardziej przez własne wady niż przez obcych zdobywców. Interesowała go wielkość Rzymu na przestrzeni stuleci, jego dostojeństwo jako wiecznego miasta. W Rzymie mieszkał święty Piotr i święty Paweł. Bóg życzliwie potraktował starca, pozwolił mu nie oglądać brudnej dłoni kieszonkowca, który cytował Cycerona. Pozwolił mu nie słyszeć o hańbie Rzymian, grabiących własne pomniki dla kilku kawałków starego metalu. Bóg pozwolił mu dostrzegać wyłącznie piękno i chwałę.

– Jestem wdzięczny nie tylko Bogu, ale i tobie – dodał opat. – Będę się za ciebie modlił. Zaraz, zaraz… Właściwie nie wiem, jak masz na imię.

– Benedykt.

– Otrzymałeś błogosławione imię. Przekazuj je innym, a tym większe będzie twe bogactwo.

Młodzieniec ukłonił się z szacunkiem.

– Chyba już dość obejrzałem jak na jeden dzień – westchnął opat. – Jeśli pozwolisz, wrócę do swojego domu przy Via Portuensis. – Spróbował się odwrócić i spostrzegł, że nie jest to możliwe. Gęsty tłum zebrał się nie tylko dookoła nich, ale także za ich plecami. Nie mogli się ruszyć w żadną stronę.

– Będziemy musieli zaczekać, aż przejdzie królewski orszak – zauważył Benedykt, wyraźnie zaniepokojony. – Mam nadzieję, że dasz radę obejrzeć defiladę na stojąco, wielebny ojcze.

Opat uśmiechnął się.

– Nie będziemy musieli długo czekać – zauważył. – Słyszę fanfary. Wszystko wskazuje na to, że zbliża się król.

Z prawej strony nagle zapanował rozgardiasz. Jakaś kobieta pisnęła, kilku mężczyzn zaklęło, inni się roześmiali.

– Co się stało? – spytał opat. – Moje stare oczy niedowidzą z takiej odległości.

– To chłopiec – wyjaśnił Benedykt. – Na czworakach przecisnął się na sam przód. Widzę go stąd, stoi tuż za kordonem żołnierzy. Mały chłopak, pewnie ma dziesięć lat, może trochę więcej. Z pewnością dostał niezłe lanie. Biedaczysko jest blady jak kreda, wygląda na chorego.

Ponownie zabrzmiały fanfary.

Z daleka dobiegły okrzyki nieprzeliczonych tłumów i stłumiony tętent wielu kopyt.

Strażnicy przy mauzoleum Hadriana pierwsi dojrzeli nadciągającą chmurę pyłu. Posłańcy natychmiast pognali z wiadomością dla prefekta miasta oraz senatu, że królewski orszak jest już w zasięgu wzroku. Pół godziny później awangarda Gotów minęła mauzoleum, gwałtownie skręciła w prawo i wjechała na Pons Aelii, most przerzucony nad leniwymi wodami Tybru. Wojownicy byli potężnie zbudowani i dosiadali mocarnych rumaków. Nosili skórzane hełmy i wysadzane ćwiekami skórzane kirysy. Do ich wyposażenia należały małe tarcze, włócznie o krótkich trzonach oraz wielkie miecze, niemal dwa razy dłuższe od rzymskich, przed którymi ukorzył się świat między Brytanią a Persją. Jechali trójkami, a most drżał pod jednym, potem drugim ich tysiącem.

Gigantyczne skrzydła Porta Aurelia rozwarły się na oścież, aby armia milczących olbrzymów mogła bez przeszkód wjechać do miasta.

Bezpośrednio za przednią strażą podążała liczna gromada dowódców, ubranych wedle uznania, lecz bez wyjątku w zbrojach. Niektórzy nosili bycze rogi przy hełmach, inni ptasie skrzydła lub metalowe posążki zwierząt, wysokie na piętnaście centymetrów, czasem więcej. Były wśród nich wilki, łosie, kruki, żurawie, w większości toporne w kształcie – symbole plemion lub księstewek z minionych lat, istniejących nim Ostrogoci stali się narodem pod rządami jednego króla.

Potem zgromadzeni ujrzeli Teodoryka. Po jego prawicy jechał Wizand, mężczyzna o obliczu dziecka, niosąc błękitny sztandar z wizerunkiem Lwa Amalów. Wojownik był najmarniej trzydzieści centymetrów wyższy od władcy i z dala rzucały się w oczy jego sękate, herkulesowe mięśnie. Dziewczyna z lewej, wyjątkowej urody dziesięcioletnie dziecko, kojarzyła się z baśniową księżniczką o płowych włosach i wielkich, zielonych oczach. Nosiła złociste szaty i dosiadała śnieżnobiałego wierzchowca, arabskiego kuca, podarunek od króla Wandalów. Ani jednak Amalasunta, jedyna córka Teodoryka, ani Wizand, najsilniejszy z Gotów, nie mogli odciągnąć uwagi od króla na dłużej niż jedną chwilę.

Władca liczył sobie czterdzieści pięć lat. Spod głębokiego hełmu wypływały ciemnobursztynowe włosy, otoczone dwunastoramienną, złotą koroną. Tej samej barwy broda tworzyła półkole na policzkach i podbródku. Król nie nosił wąsów. Jego usta były stanowcze, nos krótki, orli. Pod grubymi, jasnymi brwiami widniały lodowatobłękitne oczy. Dostojnik opanował sztukę przesuwania spojrzenia wyłącznie poprzez obracanie głowy i może właśnie dlatego krążyły plotki, że nikt nie potrafi kłamać, kiedy król spogląda wprost na niego. Na zbroi, wykonanej z niezliczonych, srebrnych kółek, władca nosił purpurową pelerynę. Uprząż, wodze i derka jego karego konia były również ufarbowane na purpurowo. Teodoryk miał przy sobie tylko jedną broń – miecz. Za plecami władcy jechał hrabia Leutari, niosąc jego tarczę, oraz hrabia Gerbod z włócznią.

– Budynek z lewej strony to miejsce spoczynku cesarza Hadriana, ojcze – odezwała się Amalasunta.

Król skinął głową, nie obracając jej na centymetr. Wiedział, że wielka, okrągła wieża to najwarowniejszy zewnętrzny bastion miasta, obecnie obsadzony przez zaledwie dwunastoosobowy garnizon. W wypadku oblężenia, wieża powinna mieć dwustu ludzi załogi. Dziwne, że tak zniewieściały esteta jak Hadrian na wieki spoczął w cytadeli.

– Pons Aelii, ojcze. I Porta Aurelia.

O tej porze roku Tyber liczył ponad trzy metry głębokości. Tyle wystarczało, aby pływać małymi łodziami wojennymi, może branderami. Ale dlaczego król miałby sobie zaprzątać głowę takimi zagadnieniami? Miasto należało do niego, choć nigdy wcześniej jego noga tam nie postała.

Hrabia Tuluin oczekiwał przy bramie, zgięty w ukłonie, z uniesioną rękojeścią miecza – umówionym sygnałem, że wszystko jest w porządku i nie widać żadnego zagrożenia.

I oto był Rzym. Gdyby ponownie wznieść mury, obsadzić je załogą z nowymi balistami, wprowadzić do miasta pięćdziesiąt tysięcy ludzi, ściągnąć zapasy żywności. Wówczas udałoby się wytrzymać każde oblężenie. Jakże trudno było myśleć o Rzymie jak o mieście pokoju. Jego wspaniała przeszłość ożyła w umyśle wodza. Hannibal nigdy nie widział tej bramy od wewnątrz.

– Campus Martius, ojcze.

Pole Marsowe. Tutaj niegdyś musztrowano żołnierzy, niskich, brązowych mężczyzn, obciążonych zbrojami i objuczonych niczym muły, lecz przy tym zwinnych i szybkich, najlepiej zdyscyplinowanych na świecie. Brak dyscypliny w polu najbardziej trapił gotyckiego króla. Czy jego podkomendni kiedyś się nauczą pełnego posłuszeństwa? Ja pojąłem arkana dyscypliny, pomyślał Teodoryk ponuro. Siedem lat niewoli w Bizancjum mogłoby sporo nauczyć każdego człowieka. Wystarczy tylko mieć szeroko otwarte oczy. Niezupełnie tego uczyli greccy fanfaroni.

Tym razem nikt się nie uczył na Polu Marsowym i nikt nie musiał zaprzątać sobie głowy takimi drobiazgami. Armia dwustu pięćdziesięciu tysięcy Gotów była przyszykowana do obrony Rzymu oraz Italii.

Zatrzęsienie rzymskich budowli, piętrzących się jedna nad drugą, pokrywających wszystkie wzgórza, kojarzyło się ze światem
niezdarnie stworzonym przez człowieka i do pięt nie dorastało Bizancjum, gdzie wszystko lśniło, pełne gracji. Bizancjum było kobietą. Rzym – mężczyzną, starcem. Zwłokami starego człowieka. Po otrzymaniu śmiertelnego cięcia jeszcze podrygiwał żałośnie, trząsł się, rzucał. I politycznie, i militarnie Rzym już nie żył. Pod wszystkimi innymi względami można go jednak było odratować, i to właśnie zamierzał uczynić Teodoryk. Musiał to zrobić, bo taką rolę odgrywał król.

Ludzie na ulicach wiwatowali chaotycznie. Biedota. Pomnik Trajana na koniu. Wierzchowcowi brakowało ogona. Pomnik Agrypy na koniu z uszkodzonymi nogami. Pomnik Augusta konno, którego połowa znikła. W Rzymie wznosiło się tyle brązowych i marmurowych koni, że wystarczyłoby ich dla całej gockiej kawalerii. Ale tylko pomniki z brązu nosiły ślady uszkodzeń. Złodzieje metalu.

– Ojcze, oto teatr Pompejusza, ta sterta gruzu z prawej. Podobno jego odbudowa pochłonęłaby zbyt dużo pieniędzy.

– Najwyraźniej nieźle znasz Rzym, córko.

– To prawda, ojcze. Kasjodor opisał mi go drobiazgowo, abym mogła pełnić rolę twojego przewodnika.

Świetnie czuła się także w siodle. Spędziła już sześć godzin na końskim grzbiecie i w żaden sposób nie okazywała zmęczenia. Król wyciągnął rękę i poklepał ją po głowie.

– Szkoda, że nie jesteś chłopcem – westchnął cicho. – Kasjodorze!

Młody mężczyzna w rzymskim ubraniu na bułanym koniu wyłonił się zza pleców Leutariego i Gerboda.

– Najjaśniejszy panie? – spytał.

– Pisz. Teatr Pompejusza do odbudowy. Plany rekonstrukcji i kosztorys trafią do Rawenny, w celu uzyskania mojej osobistej akceptacji.

Król z rozbawieniem patrzył, jak Kasjodor usiłuje poradzić sobie ze wszystkim jednocześnie: tabliczką, rysikiem i koniem.

W rezultacie władca nie dostrzegł, że Amalasunta jest bliska płaczu. Próbowała nad sobą zapanować, jak to z dobrym skutkiem wielokrotnie wcześniej czyniła. Szkoda, że nie jest chłopcem. Jej ojciec zawsze to powtarzał. Gerbod też to mówił, i Riggo, i wielu innych, kiedy myśleli, że ich nie słyszy. Dziewczyna była nikim, bezużytecznym przedmiotem, przeznaczonym wyłącznie do małżeństwa z cudzoziemcem, dla wzmocnienia sojuszu. Tylko jej matka nigdy nie wypowiedziała podobnych słów, ale przecież już nie żyła. Kasjodor też tak nie mówił, może nie pozwalało mu na to dobre wychowanie.

– Po drugie – ciągnął król. – Wszelka dalsza dewastacja rzymskich pomników musi zostać powstrzymana. Osiągnąć to można wyłącznie poprzez wprowadzenie surowych, odstraszających kar dla winowajców. Niezależnie od tego zarządzam wysłanie na ulice stałych, nocnych patroli. One poradzą sobie ze złodziejami. Łamanie metalu to hałaśliwe zajęcie.

Szczupła, inteligentna twarz Kasjodora pospiesznie pochyliła się nad tabliczką.

– Doskonałe rozwiązanie, najjaśniejszy panie – zauważył. – Dzięki temu pomniki same będą się broniły przed łotrami. Dotąd nieme, od teraz metalicznym głosem donośnie zaprotestują przeciwko młotom złoczyńców.

– Posiadasz rzadki dar – oświadczył król ironicznie. – Z elegancją poety mówisz o drobnych kradzieżach.
Kasjodor doskonale wiedział, kiedy należy się zaśmiać z królewskiego żartu.

– Dobrze uczysz moją córkę – pochwalił Teodoryk i skinął głową z aprobatą.

Ponownie się zjawił hrabia Tuluin.

– Najjaśniejszy panie, rzymskie pokurcze wystawiły wojsko na głównym placu – doniósł. – Sześć do siedmiu setek ludzi zakutych w zbroje.

– Hrabio Tuluinie, zamelduj ponownie – warknął król.

Młody dowódca sprawiał wrażenie zaskoczonego.

– Powiedziałem, że rzymskie pokurcze…

– Hrabio Tuluinie, zamelduj ponownie – przerwał mu władca.

Tuluin poczerwieniał.

– Rzymianie – powiedział z naciskiem – zgromadzili na głównym placu od sześciu do siedmiu setek żołnierzy, w zbrojach, najjaśniejszy panie.

– Teraz lepiej – skomentował Teodoryk. – To strażnicy, bez wątpienia. Natychmiast powtórzysz dowódcom awangardy mój wyraźny rozkaz, który wydałem, kiedy wyruszaliśmy w drogę: moich poddanych z Italii należy traktować ze szczególną uprzejmością.

– Tak jest, najjaśniejszy panie. – Hrabia Tuluin zawrócił konia i pognał przed siebie. Spod kopyt rumaka posypały się iskry.

Teodoryk się uśmiechnął.

– Pierwszorzędny wojownik – oświadczył głośno. Hrabia Leutari był wujem Tuluina i należało dać mu znać, że Tuluin nie wypadł z łask. Kasjodorowi nie trzeba było nic tłumaczyć. Nie brakowało mu inteligencji, więc nie mógł poczuć się urażony pozbawioną taktu uwagą Tuluina. Zapewne przyzwyczaił się do tego typu słów. Wojownicy z plemienia Gotów nie potrafili nauczyć się kultury osobistej i między innymi przez to utrzymywało się nieustające napięcie w relacjach z Italijczykami na terenie całego kraju. Nikt nie umiał zachowywać się z większą elegancją i urokiem niż obywatele Bizancjum, lecz zarazem żaden naród nie był tak fałszywy i zepsuty. Goci nie grzeszyli obyciem, lecz świetnie walczyli. Nie musieli opłacać cudzoziemskich najemników, aby za nich walczyli. Pokurcze – Rzymianie – mogli Teodoryka nazywać prostakiem i barbarzyńcą. To było drobne uchybienie. Dzisiaj wszystko musiało przebiegać zgodnie z planem. Odwiedziny w Rzymie musiały zakończyć się sukcesem.

– Teatr Balbusa, ojcze. A tuż obok Teatr Marcellusa. – Głos Amalasunty brzmiał całkiem mocno. – Z prawej wznosi się most Emiliana.

Tłum gęstniał, lecz okrzyki entuzjazmu – choć donośniejsze – zdawały się dobiegać z pojedynczych grupek, rozsianych w ludzkiej gęstwinie. Zapewne odpowiednio opłaconych.

Za zakrętem w lewo ulica się rozszerzyła. Królewski orszak skierował się prosto ku Forum Romanum, do „głównego placu”, jak to ujął młody Tuluin. Widok Wzgórza Palatyńskiego z prawej strony był niezapomniany. W szlachetnej dostojności tych starożytnych pałaców i strzelistych świątyń było coś nadludzkiego.

– I pomyśleć, że to dzieło człowieka – zauważył hrabia Gerbod z podziwem, a Leutari wymamrotał coś o Walhalli. Nie był chrześcijaninem, podobnie jak młody Tuluin. Wizand wytrzeszczał oczy niczym wiejski prostaczek. Wszyscy przybysze byli nieco za bardzo oszołomieni widokiem.

– Wizandzie!

– Najjaśniejszy panie?

– Rzymskie oddziały na placu opuszczą swoje insygnia, gdy będę przejeżdżał obok. Masz trzymać Lwa Amalów wysoko w górze. Nie pochylaj go ani o centymetr.

– Nie przeszłoby mi to przez myśl, najjaśniejszy panie. – Wizand uśmiechnął się od ucha do ucha.

Zagrały fanfary, potem znowu i jeszcze raz.

Wkrótce król ujrzał Forum w całej okazałości. Na placu czekało trzystu senatorów w lśniących, białych togach. Przed zgromadzonymi stał Symmachus, Princeps Senatus. Strażnicy municypalni w szkarłatnych tunikach. Przedstawiciele ekwitów. Delegacje organizacji zawodowych. Prefekt miasta ze strażą przyboczną.

Entuzjazm tłumu sięgnął zenitu. Opłacenie tych wszystkich wiwatujących ludzi nie byłoby możliwe. Koszty okazałyby się zbyt wysokie. Publiczności podoba się widowisko, pomyślał król. Lud zawsze potrzebował parad i zawsze będzie na nie przychodził.

W pewnej chwili mały chłopiec rzucił się pomiędzy dwóch strażników municypalnych.

– Ejże, młodzieńcze, z drogi! – ostrzegł Wizand i potężną stopą wymierzył chłopcu kopniaka. Młodzik padł na ziemię, prosto pod kopyta rumaka hrabiego Gerboda. Wojownik machinalnie dobył miecza.

– To tylko mały chłopiec! – krzyknęła Amalasunta. – Nie rób mu krzywdy. Kasjodorze! Pomóż mu, bo zginie stratowany.

Zanim jednak Kasjodor zdążył zeskoczyć z siodła, z tłumu wystąpił młody mężczyzna i pomógł oszołomionemu chłopcu dźwignąć się na nogi.

Gerbod w ostatniej chwili szarpnął wodze, kierując konia obok młodzieńca. Nieznajomy mężczyzna energicznie zaniósł chłopca z powrotem w tłum. Królewski pochód podążał dalej, powoli, konsekwentnie. Przejechało jeszcze pięćdziesięciu gockich arystokratów, spadkobierców wielkich i dostojnych rodzin. Niektóre z nich utrzymywały, że ich praprzodkami są Wodan, Berahta oraz inni bogowie i boginie. Tak głosili Volsungowie i Velandowie. Potem podążali mężowie, którzy swoich stopni i tytułów dorobili się w boju, tacy jak Walamer, Tagila i Tota. Za nimi sunęła kawalkada wozów, z których każdy był zaprzężony w cztery konie. W pojazdach wieziono królewskie bagaże oraz wszelkie dobra potrzebne w domu. Jeden z powozów transportował damy do towarzystwa królewny Amalasunty; inny, większy, służył tuzinowi służek. Dalej jechało jeszcze trzy tysiące kawalerii Gotów.

– Mały dureń – sapnął Gerbod i wsunął miecz z powrotem do pochwy. – Ktoś musiał go wysłać z petycją. O ile mnie wzrok nie mylił, trzymał w rękach tabliczkę.

– Amalasunta – odezwał się król.

– Tak, ojcze?

– Twoje współczucie było nie na miejscu. Podczas uroczystości państwowych nie wolno okazywać emocji. Gdy dochodzi do jakiegoś incydentu, problem rozwiązują królewscy służący. Jeśli nie wiedzą jak, król im wyjaśnia.

– Wybacz, ojcze.

Straż przednia Gotów po dotarciu na Forum rozdzieliła się na dwie formacje po tysiąc ludzi każda, tworząc wąską alejkę pomiędzy szeregami.

Tym korytarzem podążył król, a także Amalasunta, Leutari, Gerbod, Kasjodor oraz arystokracja. Wszyscy oni podjechali do błyszczącej, białej chmury, jaką był budynek rzymskiego senatu. Król ściągnął wodze w odległości sześciu metrów od Symmachusa, piastującego funkcję princepsa. Symmachus pokłonił się władcy i przystąpił do odczytywania tekstu oficjalnego powitania w Rzymie.

Król słuchał z uwagą. Na tyle biegle władał łaciną, by zrozumieć misterne sformułowania, a właśnie takie musiały być.
Do umysłu Amalasunty nie docierało ani jedno słowo. Podniosłe, płynne zdania przetaczały się obok niej niczym morskie fale. W jej głowie utkwiła tylko jedna myśl – zaskakująca, niezrozumiała i wstrząsająca. W oczach chłopca, który niemal został stratowany przez uczestników parady, dziewczyna zauważyła nienawiść, tak głęboką, że budzącą przerażenie.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Twierdza Boga.