Tiara i korona. Rozdział trzeci

Słońce dopiero wychylało się spoza Alp, kiedy Bertold nazajutrz się przebudził. Spał w niskiej, ponurej izbie, skąpo oświetlonej małym okienkiem. Oprócz łóżka i zydla nie było tu żadnego innego sprzętu. Wykwintny dygnitarz dworski przywykły w pałacach Henryka IV do obszernych komnat obwieszonych dywanami, zasłanych skórami rzadkich zwierząt, skrzywił się na widok nagich ścian nieodświeżonych od wielu lat.

Ziewnął, przeciągnął się na posłaniu i klasnął w dłonie.

Na ten znak przez uchylone drzwi wpadł wyrostek w czarnym płóciennym kubraku i stanąwszy tuż przy łóżku zakrzyczał piskliwym głosem:

– Waszej Szlachetności podoba się?

– Przede wszystkim podoba mi się – zgromił Bertold chłopca – abyś nie wlatywał do mnie jak rozhukane źrebię, a potem naucz się przemawiać do pana bez wrzasku, jeśli twój grzbiet nie chce zapoznać się z rózgą.

Chłopak zadygotał na obnażonych od kolan nogach i wytrzeszczył na pana wystraszone oczy.

– Przywołaj moją służbę!

Wyrostek znikł.

Po chwili ukazało się trzech ludzi, z których jeden niósł przybory do golenia, dwaj inni drewnianą wannę.

Zapach róży rozszedł się po izbie.

Bertold, który leżał w łóżku zupełnie nagi, zanurzył się w pachnącej wodzie. Gdy orzeźwiony kąpielą stanął bosą stopą na kamiennej posadzce, służba otuliła go długim, białym płaszczem i podsunęła mu zydel.

Szybko, zręcznie oczyścił golarz twarz pana z niepotrzebnego zarostu, wykręcił mu wąs i natarł go olejkiem różanym. Z wielką starannością czesał i układał włosy przypalając je gorącym żelazkiem.

Kiedy Bertold brał z rąk szatnego jedwabną koszulę, na progu ukazał się podkomorzy i oznajmił:

– Burgrabia Wecel zapytuje, czy się Waszej Szlachetności podoba przyjąć jego pozdrowienie.

– Podoba się – odpowiedział Bertold.

Do izby wszedł krępy, barczysty starzec podpierający się mieczem jak laską. Z ram siwych włosów i siwej brody wyglądała twarz czerstwa, rozjaśniona parą niebieskich, jeszcze młodych oczu.

– Witajcie, burgrabio – odezwał się Bertold wyciągając rękę do sędziwego rycerza. – Dlaczego nie widziałem was wczoraj na przystani, kiedy dobijałem do brzegu?

Starzec serdecznie uścisnął prawicę młodzieńca.

– Wybaczcie, panie – rzekł głosem grubym, przypominającym mruczenie niedźwiedzia – ale obowiązki służby idą przed obowiązkami serca. Pilnowałem wczoraj aż do późnej nocy sprzętu (1) żyta w Egolsheimie, bo młody pan Rudolf z Grimmingen odgraża się, że nam spali plony.

– Bez powodu nie ośmieliłby się pan Rudolf najeżdżać sąsiada – zauważył Bertold.

– Przydybałem zimą jednego z pachołków grimmińskich w naszych lasach. Polował sobie niecnota na sarenki, za co kazałem mu uciąć prawą rączkę, jak przepisuje stary obyczaj salicki.

– I za tę słuszną karę mści się pan Rudolf?

– Wykrzykuje w Konstancji, w winiarni, że nie spocznie dopóty, dopóki nie weźmie za ową uciętą rękę grimmińską naszych dwudziestu. Trzy razy już najeżdżał zamek egolheimski, spędzał nam bydło z pastwiska, a obecnie grozi spaleniem plonów.

– Cóż na to hrabia okręgu? (2)

– Wasza Szlachetność mówi, jak gdyby nie znała naszych sądów. Każdy sobie sędzią, kto ma dobrą pięść, warowne gniazdo i hufiec drapichrustów gotowych na wszystko. Hrabia okręgu taki sam zbój jak inni. Zeszłego miesiąca złupił kupców, co ciągnęli z włoskiej krainy, a jednego z nich, który się tęgo bronił, kazał powiesić na jego własnym wozie. Trzeba czuwać dzień i noc, gdy się chce jeść zimą chleb i łyknąć sobie od czasu do czasu haust wina.

Skargi burgrabiego nie zdziwiły bynajmniej Bertolda, bowiem w całej rzeszy niemieckiej zaczęła w jedenastym stuleciu słabnąć powaga władzy. Wprawdzie bez zmiany istniał jeszcze doskonały ustrój państwowy stworzony przez Karola Wielkiego, ale zabrakło ludzi, którzy by chcieli być gorliwymi stróżami porządku publicznego. Wojewodowie, palatyni i margrabiowie, przywykli w swoich dzielnicach do samodzielnej gospodarki, zapomnieli, iż byli tylko urzędnikami korony. Wzbogaciwszy się na lennach trzymanych z łaski króla niechętnie ulegali prawu. Za przykładem możnych szli mniejsi. Najdrobniejszemu rycerzowi siedzącemu na własnym zamku ciążył nadzór rządu. Każdy, kto posiadał dobry miecz i silne ramię, chciał być na swoich śmieciach panem samowładnym.

Bertold jako doradca korony (3) znał stosunki państwa. Przeto nie zdziwiło go opowiadanie burgrabiego.

Służba włożyła na niego tymczasem krótkie spodnie z zielonego jedwabiu i długie pończochy, które przymocowała do paska złotymi sznurami. Z ciekawością i lekceważeniem starego wilka zamkowego ubierającego się przez całe życie w grube samodziały, burgrabia przypatrywał się miękkim sukniom pana. Kiedy szatny wniósł do izby jedwabny kaftan, rycerz ostrożnie dotknął go palcami, jakby się lękał, żeby lśniąca tkanina nie rozleciała się w jego ręku i zaśmiał się z cicha śmiechem rozbawionego dziecka.

– Buty i koszulkę srebrną! – rozkazał Bertold służbie.

Zaś do burgrabiego rzekł:

– Pojadę dziś z wami do Egolsheimu. Gdyby ludziom pana Rudolfa przyszło na myśl niepokoić naszych żeńców, sprawimy im taką łaźnię, że odechce się im najeżdżać ziemie meersburskie.

Wdziawszy na pończochy długie buty z żółtej skóry, wyjął ze szkatułki małą książeczkę, ukląkł przed łóżkiem, nabożnie się przeżegnał i zaczął odmawiać po łacinie psalm poranny.

– Domine, Deus meus, in te speravi; salvum me fac ex omnibus persequentibus me et libera me… (4) – czytał półgłosem, co burgrabiego tak zdziwiło, że wpatrywał się w pana z rozdziawionymi ustami jakby ujrzał potwora.

Znajomość języka łacińskiego i tajemnic pisma była w jedenastym stuleciu na ziemiach germańskich czymś tak niezwykłym, iż budziła z jednej strony zabobonną trwogę, a z drugiej wzgardę. Trwogę, bo tylko duchowni modlili się z książek, a oni pośredniczyli między niebem i ziemią. Wzgardę, bo rycerz uwielbiający głównie siłę cielesną lekceważył wszelkie dzieła pokoju. Jedynie panujący i najwyżsi dostojnicy korony przyswajali sobie ubogą wiedzę swojego czasu, by mogli przewodniczyć na sądach i układać dokumenty urzędowe.

Bertold wychowany na dworze cesarskim uczył się razem z Henrykiem języków, prawa krajowego, sztuki pisania i czytania.

Skończywszy psalm poranny, przeżegnał się znów i trzykrotnie dotknął czołem posadzki. Teraz jeden ze służących podał mu lampkę wina zaprawionego kroplami rumbarbarowymi (5). Pokrzepiwszy się rozgrzewającym napojem, wypłukał usta miętą i włożył na siebie koszulkę kutą ze srebrnych ogniwek. Szatny przypiął mu do butów złote ostrogi i zarzucił na jego ramiona obszerny biały płaszcz bez rękawów, zwany kapą, podbity zielonym jedwabiem.

Przypasawszy miecz rzekł Bertold do burgrabiego:

– Chciałbym, żebyśmy dziś spotkali w granicach państwa meersburskiego pana Rudolfa z Grimmingen. Możemy jechać!

Spod czoła burgrabiego padło na jego wytworną postać szybkie spojrzenie. Była w nim jakby litość zmieszana z obawą. Mówiło ono: „Ty chciałbyś się zmierzyć z Rudolfem z Grimmingen, ty, delikatny paniczu?”.

Na dziedzińcu zamkowym czekało na koniach pięćdziesięciu wojowników. Wszyscy mieli na piersiach i na goleniach żelazne blachy, a na głowach szyszaki zakrywające z tyłu cały kark, lecz z przodu otwarte. Tylko nosa broniła gruba listwa przymocowana powyżej czoła (6). Spod napierśników wysuwały się fałdziste poły żółtych kaftanów.

Była to stała załoga zamku meersburskiego składająca się z ubogich rycerzy, wolnych kmieci i poddanych Bertolda. Członkowie stanu szlacheckiego wyróżniali się białym pasem.

Służba przyjęła pana gromkim okrzykiem. On skłonił się uprzejmie wąsatym rębaczom i dosiadł konia. Hufiec schodził ostrożnie z góry zamkowej. Dopiero kiedy stanął na równinie, ruszył z kopyta.

Bertold pędził przodem, mając po jednym boku burgrabiego, po drugim giermka, który niósł za nim szyszak, puklerz i kopię…

Mgły poranne już opadły skropliwszy się rosą na trawach i kwiatach. Słońce posuwało się wolno ku środkowi bezchmurnego nieba.

Dzień zapowiadał się ciepły, pogodny.

Bertold promiennym wzrokiem rozglądał się po okolicy. Wszakże były to jego rodzinne strony, których nie widział od pięciu lat.

W ostatnich czasach ciągłe burze zbierały się nad tronem Henryka. Możni lennicy buntowali się, Rzym groził „mieczem świętego Piotra”. Doradca korony nie mógł opuścić w chwilach ciężkich pana i przyjaciela. Dopiero zwycięstwo nad Unstrutą pozwoliło mu wytchnąć w zamku ojczystym bez troski o niepewne jutro, lecz tylko na krótko, bo już w październiku miała wyruszyć nowa wyprawa przeciw Sasom.

Droga wiła się zrazu wśród pól srebrzących się dojrzałym zbożem, potem zaczęła się piąć pod górę, nierówna, zasłana kamieniami. Kraj robił wrażenie jednej wielkiej warowni. Wszędzie, gdzie się gromadka chat przytuliła do ściany wzgórza, broniły ich wały, ostrokoły i zamknięte bramy. A wysoko nad nimi, na skałach i urwiskach, przysiadły szare baszty, wieże i zamki, niby sępy poważne, czuwające z nastroszonymi piórami, aby ich pisklętom nie stała się krzywda.

Nawet kosiarzy w polu strzegli zbrojni mężowie.

Po godzinie szybkiej jazdy hufiec Bertolda zbliżał się do wsi Egolsheim, która stanowiła granicę państwa meersburskiego. Po jednej stronie drogi był tu las, po drugiej ciągnęły się długie, wysokie zagony przedzielone rowami. Z łanu dolatywał brzęk sierpów.

– Dziesięciu pachołków będzie pilnowało robotników, reszta zaś ukryje się w lesie – rozkazał Bertold.

Włożył na głowę szyszak, wziął z rąk giermka puklerz i kopię, i stanął za grubym dębem, spoza którego mógł widzieć wszystko, co się działo na polu.

Daremnie jednak wytężał wzrok w stronę zamku Grimmingen, który uczepił się skalistego wierzchołka prostopadle ściętej góry. Gniazdo rycerskie spoglądało tak spokojnie w dolinę, jak gdyby było zapomnianym przez ludzi żywych grobowcem.

Bertold zaczął się już niecierpliwić, kiedy rozległ się tętent galopującego konia.

Wsunąwszy puklerz na lewe ramię, ostrożnie wyjrzał na drogę.

Tętent ucichł po jakimś czasie. Ktoś wolno zbliżał się brzegiem lasu.

Bertold wychylił się spoza drzewa i podniósł szybko rękę do oczu, zasłaniając je przed słońcem. Czyżby mylił go wzrok? Ale nie… Na zielonym tle boru zarysowała się ta sama postać niewieścia, która powitała go wczoraj na jeziorze. Siedziała z niedbałym wdziękiem na rosłym mierzynie, wpatrzona w drogę prowadzącą do Meersburga. Miała na sobie żółtą, jedwabną suknię podpiętą z boku, na niej purpurową kapę obramowaną gronostajem, a na głowie wysoki kapelusz z pawich piór przywiązany złotym sznurem do ramienia.

Na ustach Bertolda zaigrał swawolny uśmiech.

Wypadłszy z kryjówki, stanął tak nagle przed nieznajomą, iż jej koń rzucił się gwałtownie w tył. Ale ona nie straciła przytomności. Ściągnęła wodze silną ręką i bez obawy spojrzała na rycerza.

Bertold uchylając przed nią miecza rzekł:

– Nieznajomą przyjaciółkę wita na swojej ziemi Bertold z Meersburga.

– Sąsiadka przeprasza wolnego pana na Meersburgu, że wtargnęła bezwiednie w granice jego państwa – odpowiedziała nieznajoma.

Jej duże, czarne, błyszczące oczy obrzuciły Bertolda ciekawym spojrzeniem.

– Przeproszenia przyjąć nie mogę – mówił Bertold – nieznajomość bowiem nie uwalnia przestępstwa od kary. Kto staje na mojej ziemi płaci myto. Serdeczny pocałunek z waszych ust zmaże winę.

Chciał się do niej zbliżyć, ale ona powstrzymała go ruchem ręki.

– Opowiadają w kraju, że na dworze króla Henryka nikt nie szanuje wstydliwości niewieściej – odrzekła prostując się na siodle – ale ja nie wierzę, iżby Bertold z Meersburga chciał znieważyć Judytę z Hohenau.

– Judyta? – zawołał Bertold zdziwiony, wpatrując się uważnie w twarz dziewczyny. – Zaiste, ty jesteś Judytą! Teraz dopiero poznaję te dobre oczy, które wylewały zawsze potoki łez, ilekroć odjeżdżałem na dwór królewski. Ale któż odgadłby w przepięknym barwnym motylu drobną, szarą poczwarkę? Byłaś jeszcze dzieckiem, kiedy nawiedzałem Meersburg po raz ostatni. Lecz dlaczego nie towarzyszyłaś wczoraj mojej matce? Twoje miejsce jest przy niej.

Judyta z Hohenau niespokojnie spojrzała poza siebie.

Bertold chciał powtórnie zbliżyć się do niej, lecz ona wyciągnęła przed siebie obie ręce.

– Nie zbliżaj się do mnie, nie pomnażaj mojej winy – prosiła.

– Winy? Ciemną jest dla mnie treść twojej mowy. Byłożby powitanie narzeczonych grzechem? Chyba zapomniałaś, że ojcowie złączyli twoje losy z moimi jeszcze w kołysce.

– Gdybym była zapomniała o postanowieniu naszych ojców, nie wykradałabym się wczoraj na jezioro i nie przybyłabym dziś nad granicę twojego państwa w nadziei ujrzenia ciebie z daleka. Wiem, że zgrzeszyłam ciężko, jednak dobroć Boga przebaczy sercu kobiety nieposłuszeństwo katoliczki.

Bertold pochylił głowę przygryzając usta.

Teraz dopiero zrozumiał, dlaczego Judyta lękała się jego dotknięcia. Był wyklęty, a Kościół groził tą samą karą każdemu, kto by się ośmielił obcować z nieszczęśliwym, wykluczonym ze społeczności chrześcijańskiej. Powiedziano Judycie, iż dotykając się jego ręki, splami się, zbruka, narazi duszę na wieczne potępienie.

Spojrzał spod czoła na urodziwą dziewczynę. Widział on niejedną piękną kobietę i niejedną obejmował w gorącym uścisku, bowiem na dworze Henryka lekka miłość należała do powszednich zabawek. Sam król, wielki łowca w wonnym gaju Wenery, świecił swojemu otoczeniu gorszącym przykładem, a Bertold, ulubieniec dam pałacowych, naśladował go skwapliwie. Ale od żadnej ze strojnych pań, które go pieściły, nie bił taki blask czystej młodości jak od Judyty. Pociągały go oprócz tego do niej wspomnienia lat dziecięcych. Ilekroć przybywał dawniej do domu, bawili się razem, ona, grając z ucieszną powagą rolę żony, on męża, opiekuna. Powtarzano im ciągle, że będą kiedyś parą.

– Uto! – odezwał się głosem miękkim, który płynął z serca. – Trzeba koniecznie ażebyśmy się porozumieli.

Ona przycisnęła ręce do piersi i odparła:

– Ach, pragnęłabym tego gorąco, ale nie wiem, nie wiem…

Obejrzała się znów poza siebie.

– Surowe oczy śledzą moje kroki, surowe napomnienia straszą mnie przez cały dzień – mówiła ze smutkiem. – Rozdzieliło się moje serce i nie wiem, w którą stronę się zwrócić.

– Gdybyś przybyła do nas, do Meersburga… prosił Bertold – może byśmy…

Ale Judyta przerwała mu żywo:

– Tam nie mogę, nie wolno mi…

Namyślała się.

– Gdybyś mi zaręczył rycerskim słowem – odezwała się po chwili – że uszanujesz moją bojaźń przed karą niebios…

Zawahała się spoglądając bezradnie na Bertolda.

– Przyszłabym może tu, pod wieczór którego dnia, przed zachodem słońca – dodała głosem cichym. – Będę potem leżała przez całą noc krzyżem, aby mi słodki Jezus odpuścił winę… Ale przysięgnij, że nie zbliżysz się do mnie…

Gorący rumieniec pokrył jej białą twarz.

Bertold przyłożył dwa palce do głowicy miecza.

– Bądź przekonaną, iż nie dotknę ustami, bez twojego pozwolenia, nawet rąbka sukni – ślubował.

Wtem odezwał się w pobliżu róg myśliwski.

– Moi stróże! – zawołała Judyta. – Niech Bóg prawdy oświeci twoją zbłąkaną duszę.

Rzekłszy to szybko się oddaliła.

Bertold patrzył za nią dopóty, dopóki purpurowy płaszcz migotał pomiędzy drzewami. Gdy ją zakrył las, doznał przykrego uczucia samotności, którego nigdy nie doświadczył, chociaż niejednokrotnie żegnał się z kochankami.

I przypomniał sobie, jak jego ojciec pragnął tego związku, jak Judyta była dla niego zawsze dobrą, jak tłumaczyła go przed matką, prosiła za nim, gdy jego chłopięca pustota zasłużyła na karę.

Hulaszcze życie dworskie, szybko po sobie idące wyprawy wojenne i troski rządu przesłoniły mu obraz małej narzeczonej. Teraz widział znów przed sobą drobną, ruchliwą dziewczynkę, nazywającą go „panem i mężem”, słyszał jej mowę pieszczotliwą i uśmiechał się do tych wspomnień najszczęśliwszej doby życia ludzkiego i kochał je i pragnął, aby wróciły. Wobec nich zbladły jaskrawe dni rozwiązłej miłości, gasła pamięć namiętnych szałów. Od Judyty wiał spokój szczerego, wiernego uczucia. Miałżeby ją stracić?

Bertold posmutniał.

Klątwa papieska groźnym cieniem stanęła między nim a Judytą.

Na dworze królewskim, w Wormacji, Goslarze, w Spirze i Bambergu nie czuł dotąd na sobie ciężaru gniewu Hildebranda. Tam, zastawieni powagą tronu, nieposłuszni katolicy nie troszczyli się o wyrok Rzymu. Chociaż odtrącono ich od łona Kościoła, korzystali mimo to z jego dobrodziejstw, brali udział w nabożeństwach i przystępowali do Stołu Pańskiego. Wyklęci biskupi i kanonicy spełniali służbę ołtarza drwiąc z „piorunów świętego Piotra”.

Najmożniejsi panowie świeccy i duchowni ubiegali się na dworze o względy Bertolda, a tu, w zapadłym kącie, odciętym Alpami od świata, własna narzeczona lękała się dotknięcia jego ręki. Byłażby potęga starego Rzymu jeszcze tak wszechwładną w pobliżu Italii? Ale dlaczego w takim razie biskup Otton rządził w Konstancji bez żadnej przeszkody, aczkolwiek Hildebrand zawiesił i jego w urzędzie?

Więc nie sama tylko klątwa rzuciła na niego ów cień, co wznosił się pomiędzy nim a Judytą. Jakieś inne wpływy działają na trwożliwe serce dziewczyny. Ktoś rozmyślnie straszy jej duszę pobożną, aby oderwać ją od narzeczonego.

– Burgrabio! – zawołał Bertold.

A kiedy nadbiegł stary sługa, zapytał:

– Czy nie możecie mi powiedzieć, kto nawiedza najczęściej zamek Hohenau?

– Wolna pani z Hohenau wróciła dopiero niedawno z klasztoru szafuskiego, gdzie uczyła się przez cztery lata różnych mądrych rzeczy – odpowiedział burgrabia. – Na zamku jej dotąd pusto i cicho. Oprócz naszej pani i przydanego jej przez hrabiego okręgu opiekuna ludzie nie widzieli nikogo w Hohenau.

– A kogoż mianował hrabia okręgu opiekunem?

– Hrabia przydał do boku pani z Hohenau starego pana z Grimmingen, który powiada się jej krewniakiem.

Bertold roześmiał się wesoło.

– Grimmingen krewniakiem wolnej pani z Hohenau? – mówił. – Czy ludzie już zapomnieli, że ojciec Wernera z Grimmingen był poddanym dziada pani Judyty?

– Starzy ludzie pamiętają o tym na całym pobrzeżu jeziora, ale któż ośmieliłby się przypominać bogaczowi nieprzyjemną prawdę? Nieboszczyk pan z Hohenau był prawdziwym panem. Swoich wyzwolonych poddanych hojnie obdarował, a gdy mu wiernie służyli, przepasywał ich mieczem rycerskim. Staremu wilkowi z Grimmingen dał od razu zamek. Resztę dorobił sobie ten zbój najazdami i łupem kupieckim. Dziś Grimmingenowie należą do możniejszego rycerstwa naszych stron i nie każdy ma ochotę zasłużyć na ich gniew.

– I pani z Hohenau poddała się bez oporu samowoli hrabiego okręgu? – pytał Bertold. – Jej, sierocie, służy prawo odwołania się do wyroku samego króla.

– Cóż miała robić? – odpowiedział burgrabia. – Nasz pan, czwarty Henryk, daleko, a zamek Grimmingen wisi ciągle dzień i noc nad siedzibą pani z Hohenau grożąc jej setką ostrych włóczni. Z takimi sąsiadami lepiej żyć w zgodzie.

– Albo ich zdeptać jak szkodliwą gadzinę – rzekł Bertold. – Nasz pan, Henryk, nie jest tak daleko, jak się wam wydaje, stary. Mój goniec znajdzie go wszędzie. Powiedzcie mi jeszcze, czy Werner z Grimmingen nie nadużywa opieki.

– Nic o tym dotąd nie słychać. Jego podczaszy, stary Hubald, opowiadał mi kiedyś, gdy siedzieliśmy w Konstancji przy lampce wina, że pan Werner strzeże mienia pani z Hohenau tak troskliwie, jak własnego dobra. I kto wie, czy ziemie hohenauskie nie złączą się wkrótce z zamkiem Grimmingen. Od czasu, kiedy wolna pani wróciła z Szafuzy, pan Rudolf uczy się podobno ubierać i mówić po dworsku…

Nagle zamilkł burgrabia i spojrzał uważnie w stronę zamku.

– Cofnijmy się, panie – rzekł. – Zdaje się, że zbóje pana Rudolfa zstępują w dolinę.

Wśród zarośli, z których wychylał się zamek Grimmingen, migotały iskry, to gasnąc, to ukazując się na innym miejscu. Promienie słoneczne łamały się widocznie na jakichś polerowanych przedmiotach.

Po jakimś czasie wysunął się spoza zielonego płotu jeden jeździec, potem drugi, trzeci, dziesiąty, dwudziesty. Równocześnie z pola nadleciał krzyk przerażonych robotników. Gromadnie, w popłochu, poddani Bertolda uciekali do lasu.

– Sam pan Rudolf prowadzi swoich junaków – odezwał się burgrabia.

– Który to? – spytał Bertold.

– Ten z czarną kitą na szyszaku.

– Dobrze. Panu Rudolfowi ja sam obrzydzę niebezpieczną zabawkę, wy zaś podzielicie hufiec na dwie części i wpadniecie dwoma klinami na jego drużynę. Czekać na mój znak!

Mimo wyraźnego rozkazu burgrabia nie opuszczał boku pana.

– Śpieszcie się! – zawołał Bertold. – Ludzie pana Rudolfa rozwijają się już w półkole. Chcą otoczyć naszych chłopców. Bić tęgo! Nie szczędzić pięści i miecza.

Burgrabia chrząknął nie ruszając się z miejsca.

– Nie podobają się wam moje rozkazy? – rzekł Bertold niecierpliwie.

– Gdyby Wasza Szlachetność raczyła… – odezwał się burgrabia nieśmiało.

– Mówcie prędko, już idą.

– Pan Rudolf wysadza z siodła najlepszych rycerzy… Miałbym wielką ochotę zmierzyć się z tym zuchem. Gdyby mi go Wasza Szlachetność zechciała odstąpić…

Bertold spojrzał bystro na zafrasowaną twarz starego wojaka. Odgadł, że burgrabia lęka się o niego.

– O to wam idzie? – odparł z uśmiechem. – Nie obawiajcie się o moją skórę. Jako doświadczony rycerz powinniście wiedzieć, że rozumna zręczność zawsze bije głupią siłę.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Koszenia i zwożenia.

(2) Hrabia okręgu (Gaugraf) – urzędnik królewski, naczelnik cywilny i wojskowy okręgu (Gau). Od jego wyroków służyło każdemu prawo apelacji do hrabiego-palatyna (Phalzgraf), który był bezpośrednim zastępcą samego króla.

(3) Dawniej: minister.

(4) (Łac.) Panie, Boże mój, w Tobie zaufałem; ocal mnie od wszystkich przeciwności i zbaw mnie.

(5) Dawniej: rabarbarowymi.

(6) Pełną zbroją, okrywającą całego rycerza, posługiwano się dopiero w dwunastym stuleciu.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Tiara i korona.