Tiara i korona. Rozdział szósty

Jak Meersburg, stał i Hohenau na wzgórzu, obwarowany wszelkimi przeszkodami, które architektura wieków średnich obmyśliła w celu utrudnienia przystępu do zamku. I tu pięła się po kamieniach wąska ścieżka, wijąca się z prawej strony ku lewej, by napastnicy podawali oblężonym bok ciała nie zakryty puklerzem. I tu trzeba było nasamprzód zdobyć wał, przedostać się przez głęboki rów, stanąć na wyłomie pierwszego muru, wytrzymać grad pocisków, wedrzeć się na drugi mur, zanim się miecz mógł zewrzeć z mieczem.

I jak w Meersburgu, nie troszczył się sztukmistrz i w Hohenau o wygodę mieszkańców. Czworoboczny, z jednej strony zaopatrzony gankiem pałac nie miał ani dużych okien, ani jasnych sal, ani dobrego rozkładu izb, które ciągnęły się wszędzie rzędem. Ciężki, zbudowany w stylu romańskim, najeżony wieżyczkami dla strzelców, robił on raczej wrażenie więzienia, aniżeli gniazdka młodej ładnej kobiety.

Na środku sali przyjęć, słabo oświetlonej okrągłymi oknami, umieszczonymi wysoko, pod sufitem, stała nazajutrz w godzinach porannych Judyta w tej samej kapie jedwabnej, obramowanej gronostajem, którą miała wczoraj na sobie, gdy spotkała Bertolda w lesie egolheimskim.

Uniósłszy dwoma palcami prawej ręki lekko płaszcz, odezwała się:

– Czy tak dobrze?

O kilka kroków od niej siedziała na zydlu czterdziestoletnia kobieta, chuda, sucha, śledząca małymi czarnymi oczkami uważnie ruchy dziewczyny.

– Gdyby się Waszej Szlachetności podobało unieść trochę więcej płaszcza i przycisnąć rękę do piersi, byłoby już zupełnie dobrze – odpowiedziała ochmistrzyni głosem skrzypiącym, który przypominał tarcie deski o deskę.

– A teraz? – spytała Judyta, zastosowawszy się do wskazówek nauczycielki.

– Doskonale! Wasza Szlachetność trzyma płaszcz z takim wdziękiem, żeby damy dworu królewskiego pozieleniały z zazdrości. Tylko wielki palec lewej rączki powinien spoczywać na spince pod szyją. O, tak… Bardzo dobrze; powtórzymy ten ruch jeszcze raz, i nie będzie już nic do poprawienia. Znakomicie! A teraz może by się Waszej Szlachetności podobało obejść dokoła salę… Tylko wolno, z powagą, jak przystoi pani wielkiego rodu.

Judyta uniosła płaszcz, przycisnęła prawą rękę do piersi, wielki palec włożyła pod spinkę i zaczęła się posuwać wzdłuż ścian.

Była ona słusznego wzrostu. Jej duże, czarne, szklistego połysku oczy miały w sobie coś zagadkowego. Wabiła z nich obiecująca głębia, a równocześnie odtrącał chłodny wyraz. Patrzyły one spokojne, bez ciekawości, jakby z pogardą, chociaż nie mogły jeszcze znać dużo świata i ludzi, bo świeciły dopiero od lat piętnastu.

Mimo młodego wieku, Judyta była zupełnie rozwinięta. Tę przedwczesną dojrzałość i czarne oczy, i włosy wzięła po matce neapolitance, którą jej ojciec przywiózł na zamek hohenauski z jakiejś wyprawy wojennej. Po rycerzu germańskim córka odziedziczyła białą cerę i krzepką budowę ciała.

Cofnąwszy głowę w tył, Judyta szła krokiem posuwistym, stąpając z góry, jak na koturnach. Nie zgadzało się to widocznie z przepisami dobrego wychowania wieków średnich, bo ochmistrzyni skrzywiła się niezadowolona.

– Nie tak, nie tak! – wołała.

– Więc jak? – spytała Judyta.

– Chód szlachetnej pani winien być jako pawia lub żurawia, poważny, ale lekki, pełen wdzięku – uczyła ochmistrzyni. – Nie należy dotykać ziemi od razu całą stopą i wyciągać nóg zbytecznie. Kroki drobniejsze są lepsze od dużych. Nauka moralności (1) nie pozwala odwracać głowy. Skromność niewieścia spuszcza oczy i nie ogląda się poza siebie.

Podniosła się z zydla i zaczęła chodzić po sali, naśladując ruchy pawia.

– O tak – mówiła.

Różowe, świeże usta Judyty drgnęły uśmiechem ironicznym.

– Moje pawie pozdychałyby z zazdrości – odezwała się z szyderczym błyskiem w oczach – gdyby widziały waszą moralność, Bertwino.

– Niejedna wielka pani zazdrościła mi już sztuki moralności – rzekła Bertwina głosem przekonanym i powtórzyła lekcję praktycznie, przy czym jej długa, sucha postać wyglądała jak kłaniająca się tyczka.

– I miała czego – drwiła Judyta. – Nie na każdą niewiastę Dawca wszystkich cnót zlał tyle wdzięku, ile na was, Bertwino.

Małe, kłujące oczka ochmistrzyni spojrzały podejrzliwie na dziewczynę, ale z ust i z oczu Judyty znikł już ironiczny uśmiech.

– Waszej Szlachetności podoba się żartować z ubogiej wdowy, której Ojciec Sprawiedliwy nie szczędził chłosty doczesnej za grzechy jej przodków – mówiła Bertwina. – Proszę, niech Wasza Szlachetność okrąży jeszcze raz salę, ale bez owych szorstkich ruchów, prawdziwa bowiem moralność nie znosi ostrych linii.

– Mam na dziś dosyć waszej moralności – odpowiedziała Judyta, zdejmując z siebie płaszcz. – Jutro powtórzymy lekcję. Niech drużyna siada na koń!

– Wasza Szlachetność wyjeżdża? – zapytała Bertwina zaniepokojona.

– Pojadę do lasu, do pobożnego Wolframa. Nie widziałam go jeszcze po powrocie z klasztoru.

– Pan Werner z Grimmingen prosił mnie, abym nie pozwalała na tak częste wyjazdy Waszej Szlachetności.

– Cóż upoważnia pana Wernera do krępowania mojej swobody?

– Drogi są niepewne, a pan opiekun odpowiada przed hrabią okręgu za wasze zdrowie.

– Nie sądzę, by mi w granicach mojego państwa, pod osłoną mojej drużyny, groziło jakieś niebezpieczeństwo. Zbyt ciężko karze sprawiedliwość króla krzywdę, wyrządzoną dziewicy, iżby się ktoś ośmielił podnieść na mnie zbrodniczą rękę.

– Pan Werner z Grimmingen…

– Pan Werner z Grimmingen – przerwała ochmistrzyni Judyta ściągnąwszy brwi – chciałby we mnie wmówić, iż jestem dzieckiem, którego niańka powinna ciągle strzec, by nie upadło na równej drodze. Pan Werner powinien wiedzieć, iż prawo salickie, któremu podlegam jako Frankonka, pozwala sierotom moich lat żądać pełnej swobody, co też uczynię, gdy hrabia-palatyn zjedzie na sądy do Konstancji.

– Opieka sędziwego rycerza zdobi dziewicę – odezwała się Bertwina głosem niepewnym.

– Opieka pana Wernera i wasze ciągłe strachy nudzą mnie – odpowiedziała Judyta obrzucając ochmistrzynię wyniosłym wzrokiem. – I wy zapominacie zbyt często, iż w państwie hohenauskim nie ma nikt prawa do rozkazywania oprócz mnie, co zechciejcie zrozumieć, jeżeli dłużej chcecie mnie uczyć moralności. Posłaliście wczoraj za mną owych drabów grimmińskich, których pan Rudolf, nie wiem dlaczego, przydał do mojego boku. Żeby tego więcej nie było!

Gdy to mówiła, głos Judyty był twardy, a oczy jej patrzyły tak nieruchomo i zimno na Bertwinę, iż wydawały się ze szkła.

– Spełniłam tylko rozkaz pana Wernera… – tłumaczyła się ochmistrzyni.

– Ciągle ten pan Werner… – zawołała Judyta niecierpliwie.

Powiodła wzrokiem po ścianach sali, obwieszonych bronią. Uśmiechnąwszy się do siebie, zdjęła największy miecz i zakreśliła nim w powietrzu krzyż ruchem tak swobodnym, jak gdyby ciężkie żelazo było tylko lekką trzciną.

– Widzicie Bertwino – rzekła – iż w razie niebezpieczeństwa potrafiłabym się sama obronić. I zbroja nie ciążyłaby mi zbytecznie.

Pełnymi zazdrosnego podziwu oczami wpatrywała się ochmistrzyni w młodą panią. I ona była dzieckiem swojego czasu, który uwielbiał siłę cielesną.

– Moc wielkich bohaterów drzemie w waszych członkach, pani (2) – mówiła, schylając głowę z uznaniem.

– Nie sami tylko synowie dziedziczą cnoty po ojcach – odpowiedziała Judyta. – Teraz nie będziecie się chyba o mnie lękali.

– Waszemu ciału nie zagraża niebezpieczeństwo – odezwała się po krótkiej przerwie Bertwina, łypiąc chytrze oczkami – ale waszej duszy przed zmazą nie broni miecz. W kraju przebywa obecnie mnóstwo trędowatych, wykluczonych przez Ojca Świętego z owczarni naszego słodkiego Pana Jezusa Chrystusa. Moglibyście się bezwiednie, wypadkiem, otrzeć o któregoś z wyklętych, czego niech nie dopuści Panna Najświętsza i patron hohenauski, święty apostoł Paweł. Biskup Otton wrócił do Konstancji i wielki łowczy Bertold jest podobno w Meersburgu…

Wymawiając nazwisko Bertolda, spojrzała ochmistrzyni bystro na panią, lecz nie mogła uchwycić wyrazu jej twarzy, bo Judyta stała tyłem do niej, zawieszając miecz na gwoździu. Nie widziała, że białe lica dziewczyny stały się jeszcze bledsze, że jej usta zadrżały boleśnie, a twardy wyraz jej twarzy złagodniał.

– Niech święty Paweł broni Waszej Szlachetności przed zetknięciem się z którymkolwiek z tych strasznych grzeszników – mówiła Bertwina, skradając się do pani drobnymi krokami. – Trąd herezji, który szpeci ich duszę, mógłby i was zarazić, a wówczas…

– Obowiązków względem Kościoła – przerwała jej Judyta – uczyły mnie świątobliwe panny w Szafuzie. Do was należy tylko moralność.

Kiedy zwróciła się do ochmistrzyni, jej twarz znów była spokojna i chłodna.

– Powiedzcie burgrabiemu, żeby się pospieszył. Owe draby grimmińskie zostaną w domu! – rozkazała i wyszła na dziedziniec.

„Tej hardej pani nie ugnie nawet żelazna ręka starego Wernera” – mówiła Bertwina do siebie.

Judyta udała się do kurników.

Gdy zbliżała się do mieszkań pierzastego narodu, witały ją wesołe głosy różnorodnego ptactwa. Bijąc skrzydłami, biegły za nią duże koguty z czerwonymi grzebieniami. Ze wszystkich kątów dziedzińca zlatywały się pawie, kury, kaczki, gęsi, gdakając i gęgając radośnie. Biały gołąbek usiadł na ramieniu pani i dziobał ją poufale w ucho.

Ona uśmiechała się dobrym uśmiechem dziecka do ruchliwego towarzystwa i rozmawiała z nim uprzejmie.

– Babka dała dzieciom za mało ziarenek? Niepoczciwa babka. Na polach hohenauskich rośnie tyle wszelakiego dobra, a moje dzieci głodne. Zaraz wam dziobki pozamykam, zaraz… Nie można się tak tłoczyć – mówiła do natarczywego koguta, który skakał przed nią, odpędzając kury. – Taki ładny rycerz powinien się znać na moralności.

– Babko! – zawołała.

Z kurnika wygramoliła się stara poddanka.

– Słucham Waszej Szlachetności! – zaskrzypiał głuchy głos.

– Moja dziatwa znów głodna – mówiła Judyta.

– Jaka tam głodna, proszę Waszej Szlachetności – odparła baba. – Dwa razy już dziś to tałatajstwo karmiłam, ale te nierozumne stworzenia to takie żarte, żeby człowieka zjadły, gdyby się dał.

– I rozumne stworzenia bywają żarte – rzekła Judyta z uśmiechem. – Dajcie-no trochę ziarna.

– Wola Waszej Szlachetności, ale ja bym im dała rózgą po łbie. Nijak nie mogę sobie z tym żarłocznym gałgaństwem poradzić.

Z rąk Judyty posypał się na główki wrzaskliwego narodu deszcz owsa i żyta. Z taką chciwością, jak gdyby nie miało od wczoraj nic w gardziołkach, rzuciło się ptactwo na zboże. Jedno chwytało przez drugie łapczywie, gwałtownie, mocniejsze wydzierało słabszemu ziarno spod dzioba; koguty doskakiwały do siebie z piórami nastroszonymi.

– Widać, że was sucha Bertwina nie uczy moralności – żartowała Judyta, zastawiając kurczęta przed żarłocznością gęsiąt. – Trzeba jeść zgodnie, przystojnie. Dla wszystkich starczy. Jakże tam twoje nogi? – spytała babę.

Stara machnęła ręką niedbale.

– Jak u takiej baby, co łazi niepotrzebnie po świecie – odpowiedziała, wzruszając ramionami. – Mało się to nachodziły! Już nawet nie pomnę, kiedy były młode.

– Pokaż-no!

Poddanka odsłoniła grubą, obrzmiałą, czerwonymi żyłami oplecioną łydkę, a Judyta bez wstrętu dotykała białą ręką tej brzydkiej, szpetnej nogi. Nie była ona w tej chwili ową dumną panią, która mierzyła ochmistrzynię wyniosłym wzrokiem. W oczach i w zagięciach ust miała miękki ton dobroci.

– Trzeba łydkę wysmarować rybim mózgiem, owijać ją na noc świeżą skórą wilczą – mówiła Judyta. – Zgłoś się wieczorem do mnie.

– Pani rozkazuje, poddanka słucha, bo tak Pan Bóg przykazał – mruczała baba – ale czy to warto, proszę Waszej Szlachetności? Święta ziemia strawi niezadługo wszystkie bóle.

Wtem odezwał się na dziedzińcu róg na znak, że drużyna gotowa.

– Czekam na ciebie po modlitwie wieczornej – rzekła Judyta i wróciła do pałacu.

Przed schodami stał wierzchowiec, ubrany w purpurowy czaprak, zwieszający się prawie do ziemi. Judyta, wziąwszy z rąk podkomorzego kapelusz z pawich piór i płaszcz, bez którego nie ruszała się żadna szlachetna pani poza granice murów zamkowych, wskoczyła zręcznie na konia, co wywołało uśmiech zadowolenia na ogorzałych twarzach rycerzy i zbrojnych pachołków.

Kiedy sokolnik posadził na jej ramieniu zakapturzonego orlika, podniosła rękę, dając rozkaz do pochodu. Lecz nagle zachmurzyło się jej czoło.

Wpośród czerwonych kaftanów swoich ludzi spostrzegła kilka niebieskich sukien. Była to barwa pana z Grimmingen.

– A wy czego chcecie? – zapytała dowódcę pachołków grimmińskich głosem ostrym. – Powiedziano wam, żebyście zostali w domu.

– Pan Werner przykazał nam surowo strzec zdrowia Waszej Szlachetności – odpowiedział dowódca.

– Burgrabio, nauczcie tego głupca, że zdrowia wolnej pani z Hohenau strzeże wierna drużyna hohenauska, która chodziła jeszcze z jej rodzicem na krwawe pola.

Burgrabia pogładził wąsa i spojrzał groźnie na ludzi grimmińskich.

– Rozkażcie, pani, a wióry polecą z tych gałganów – rzekł. – Nie można się krokiem ruszyć z domu, żeby ta hołota nie lazła wszędzie za nami.

– Spełniamy tylko rozkaz naszego pana – mówił grimmińczyk głosem niepewnym, bo dokoła niego zadzwonił brzęk dobywanych z pochew mieczy.

Twarz Judyty oblał płomień gniewu.

– Pan Werner nie rozkazuje ani w Hohenau, ani na żadnym z moich zamków – zawołała. – Dla szpiegów nie ma miejsca pod moim dachem. Za bramę z wami! Gdyby się któryś opierał, najciemniejszy loch wieży nauczy go, kto rządzi w państwie hohenauskim.

– Za bramę, za bramę! – rozległo się na dziedzińcu. – Precz z nimi! Nasza pani obejdzie się bez nieproszonej pomocy.

– My sami potrafimy strzec zdrowia naszej pani – krzyknął burgrabia, ruszywszy koniem ku dowódcy ludzi grimmińskich. – Za bramę, szpiegi!

Dowódca policzył wzrokiem swoich towarzyszów. Było ich tylko dziesięciu, a z domków napływało coraz więcej zbrojnych.

– A wyczha (3), a huź go! – zawołał ktoś wśród ogólnego śmiechu. – Wziąć dzika pod gardło!

Cała załoga hohenauska otoczyła przerażonych grimmińczyków, którzy, zbiwszy się w zwartą gromadkę, czekali na znak dowódcy.

Ten spoglądał spode łba na błyskające miecze przeciwników, drżąc na całym ciele z wściekłości. Wyglądał jak tur, który gotuje się z pochyloną głową do rozpędu. Ale walka dziesięciu ludzi z całą załogą równałaby się szaleństwu.

Więc zaklął i skinął na suknie niebieskie.

– Oznajmię panu Rudolfowi wolę Waszej Szlachetności – rzekł i zwrócił konia w stronę bramy.

Słowa obelżywe przeprowadziły wypędzonych przez dziedziniec.

– A teraz do lasu, do pobożnego Wolframa – rozkazała Judyta.

Ze stóp wzgórza żelazny łańcuch rozłamał się na dwie części. Dziesięciu zbrojnych wyprzedziło panią, dziesięciu postępowało z tyłu. Wzięta w środek, przedzielona od swoich ludzi długością dwóch koni, Judyta jechała zrazu z podniesioną głową. Jakiś czas przebiegały jeszcze po jej twarzy błyskawice gniewu, drżały nozdrza, ściągały się brwi.

Z chwilą, kiedy wróciła z klasztoru, gdzie przebywała od śmierci ojca, ucząc się języka łacińskiego, sztuki pisania, czytania, zasad wiary katolickiej i robót niewieścich, śledziło ją ciągle mnóstwo ciekawych oczu. Chociaż ją piętnasty rok życia uwalniał podług prawa od dozoru dalszych krewnych, hrabia okręgu narzucił jej starego Wernera z Grimmingen jako opiekuna. Natrętny sąsiad otoczył ją swoimi pachołkami i żądał, aby go uwiadamiała o każdym kroku. Sam przybywał codziennie z synem na zamek hohenauski i zasypywał ją uprzejmościami. Gdziekolwiek się ruszyła, szli za nią ludzie grimmińscy pod pozorem czuwania nad jej zdrowiem.

Czego panowie z Grimmingen chcieli od niej? Powiadali się jej krewniakami, lecz ona nie pamiętała, aby jej rodzice pozostawali z nimi kiedykolwiek w bliższych stosunkach. Gdy przybywali za życia ojca na zamek hohenauski, nie siadali nigdy przy stole pańskim i nie brali udziału w zabawach rodziny. Nieboszczyk jej rodzic mówił zawsze do starego Wernera „ty”, jak senior do lennika. Jeżeli tedy łączyły ją z panami z Grimmingen węzły powinowactwa, to chyba bardzo dalekie.

Tak stary, jak młody pan z Grimmingen, nie zażywali w okolicy dobrego imienia. Mówiono głośno, iż bogacili się łupem, okrutni dla poddanych, nieubłagani dla zwyciężonych. Dlaczego więc chodzili koło jej dobra z taką troskliwością, jak gdyby pilnowali własnego mienia i chowali wobec niej drapieżne pazury? Pan Werner starał się być w Hohenau słodkim, pan Rudolf bardzo rycerskim.

Instynkt niewieści Judyty wyczuwał w słodyczach i rycerskościach tych grubych, nieokrzesanych mężów ton fałszywy, nieszczery. I ich troskliwość robiła na niej przykre wrażenie. Ciągle jej się zdawało, że skradają się do niej jakieś chytre zwierzęta, czekając na sposobną chwilę, by rzucić się na upatrzoną zdobycz.

Gotowaliżby po cichu napad na jej zamek? Ale nie. Takiego zuchwalstwa nie dopuściłby się nawet sam hrabia okręgu. Państwo hohenauskie należało do najrozleglejszych w Szwabii południowej, rozkazywało tysiącowi mieczy. Za krzywdy, zresztą szlachetnie urodzonej sieroty, mścił się sam król, a Henryk IV miał szybką rękę. Niejednego już rycerza kazał wpleść na koło za gwałt publiczny.

„Gdzież powód troskliwości panów z Grimmingen?” – pytała Judyta siebie, zamyśliwszy się. Bez celu nie tańczą przed nią te niedźwiedzie na dwóch łapach.

Nagle odbiło się w jej oczach zdziwienie.

Więc to tak? Więc ten rudy olbrzym dlatego ubiera się w suknie dworskie i uczy się moralności, aby się mnie przypodobać? Więc dlatego ściągnął z siebie tur szwabski szorstką skórę i schował rogi, aby zwabić sokoła frankońskiego? Ależ tak, tak…

Judyta przypomniała sobie rozmowy z panem Rudolfem, jego słodkie spojrzenia, jego półsłówka, na które nie zwracała nigdy uwagi. Nie myliła się. Uprzejmość drapieżnych sąsiadów była pułapką na jej serce.

Odkrycie to rozbawiło ją tak szczerze, iż zwiało z jej czoła wszystkie chmury. Miała ochotę roześmiać się głośno, pusto, ale obecność drużyny wstrzymała ją od wybuchu nieprzystojnej radości.

Przed oczami jej duszy stanął wytworny, urodziwy Bertold, pan mężny i uczony, i jej usta uśmiechnęły się przyjaźnie do błyskotliwego widzenia. Piegowaty Rudolf chciałby współzawodniczyć z wolnym panem na Meersburgu, zwykły rycerz z doradcą korony? Dziwne zamiary lęgną się czasami w duszach ludzkich…

Nie wiedzieliby panowie z Grimmingen, że wola ojca rozporządziła już jej życiem?

Jasne błyski zgasły w źrenicach Judyty. Cienie smutku osnuły jej czoło.

Oni wiedzieli o tym dobrze, inaczej bowiem nie przypominaliby jej bezustannie klątwy papieskiej. Nawet tę nudną Bertwinę nauczyli pieśni złowróżbnej. Od rana do wieczora ochmistrzyni krakała nad nią, strasząc ją ogniem piekielnym. Robiła to tak często, z takim naciskiem, iż była niewątpliwie w zmowie z jej opiekunem.

Dręczono ją niepotrzebnie. I ona wierzyła bez krytyki we wszystko, co Kościół podawał do wierzenia, a wychowała się w klasztorze panien szafuskich, znanych z uległości dla Rzymu. Troska o dobro rzeszy niemieckiej nie osłabiała w jej sercu siły wyroków papieskich, bowiem piętnastoletnia dziewczyna nie mogła znać trudnego położenia rządu.

Klątwa, zawieszona nad głową narzeczonego, zatrwożyła ją więcej, aniżeli się tego jej otoczenie mogło domyślać.

Jak matka Bertolda, i ona leżała codziennie, rano i wieczorem, w kaplicy zamkowej na stopniach ołtarza i błagała Boga, aby się zmiłował nad duszą zbłąkanej owieczki i przygarnął ją do litościwego łona.

Nocą męczyły ją okrutne sny. Widziała siebie i Bertolda w piekle, a w górze Rudolfa z Grimmingen, który lał na nich stopione żelazo. Budziła się z jękiem i zasypiała z płaczem. Wolno jej było kochać upartego grzesznika? Wszakże rota klątwy mówiła wyraźnie: „Niech jego dom opustoszeje, i niech nie będzie nikogo, kto by chciał mieszkać pod jego namiotami”. Klątwa rozwiązywała wszelkie śluby. Podług przepisów Kościoła, Judyta nie powinna była miłować występnego syna społeczności katolickiej.

Ale wspomnienia lat dziecinnych przykuły ją do Bertolda. Od tych jasnych wspomnień nie mogło oderwać się jej serce, mimo szczerych wysiłków.

Znużona walką między obowiązkami katoliczki a narzeczonej, Judyta postanowiła otworzyć duszę, rozdartą na dwoje, przed pustelnikiem Wolframem. Świątobliwy pokutnik, który wzgardził od wielu lat próżnością tej ziemi, czczony przez ludzi, miły Bogu, rozplącze jej skłębione myśli i zdejmie z niej straszliwy ciężar bezustannego niepokoju…

Hufiec wszedł tymczasem do lasu.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Nauką moralności (Moralitat) nazywano w wiekach średnich naukę dobrych form towarzyskich.

(2) Panią nazywano każdą szlachciankę, bez względu na to czy była zamężną, czy też panną.

(3) Okrzyk zachęcający psy do rzucenia się na zwierzynę.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Tiara i korona.