Tiara i korona. Rozdział pierwszy

Dziewiątego czerwca tysiąc siedemdziesiątego piątego roku słońce zaszło krwawo nad „czerwoną” ziemią Sasów. Gdy wschodziło, witała je nadzieja walecznego narodu, który wyszedł w pole, by bronić swojej odrębności przeciw gniewowi korony niemieckiej; gdy gasło, żegnała je rozpacz zwyciężonych.

Sześćdziesiąt tysięcy Sasów rozłożyło się dziś z rana żywym wałem w pobliżu Langensalzy i Hohenburga, wzdłuż rzeki Unstruty. Stawili się ze swoimi drużynami prawie wszyscy wojewodowie, hrabiowie, margrabiowie, biskupi i opaci; przywdziali na siebie zbroje i wolni kmiecie. Każdy rycerz przypasał do boku dwa miecze, wziął ze sobą cztery kopie, zaopatrzył tarcze nowymi brzegami i rozniecił w sercu starą nienawiść do dumnego plemienia Franków, co usiłowało zarzucić na niesforną duszę germańską wędziło karności.

Wychowani w szkole Rzymu, któremu służyli nasamprzód przez dwa wieki jako najemnicy, zanim postawili młodą stopę na jego zwiędłym karku, od wielu pokoleń ocierając się o resztki cywilizacji dogorywającego świata pogańskiego, Frankowie zrozumieli – pierwsi spomiędzy ludów niemieckich – znaczenie jednolitości państwa. Odziedziczywszy po swoich mistrzach geniusz polityczny, budowali z ich cierpliwością na gruzach starego imperium nowe cesarstwo, opromienione blaskiem Krzyża. Ogniem i mieczem naginali współplemieńców do posłuszeństwa i nawracali do wiary Chrystusowej. Przed wojskami ich szli misjonarze, a z krwawych pól ich zwycięstw wyrastały kościoły, klasztory, biskupstwa i opactwa, strzeżone przez zamki warowne.

Przędzę tej roboty dziejowej Franków bezustannie psuła swawola barbarzyńska północnych szczepów germańskich, nieznosząca nad sobą pana, oprócz w boju. Głównie Sasi opierali się ich geniuszowi politycznemu. Daremnie zdeptał ich Karol Wielki, daremnie nakładali im obrożę prawie wszyscy znakomitsi cesarze. Powaleni korzyli się, przysięgali wierność, wylizawszy się z ran podnosili chorągiew rokoszu i zakłócali spokój cesarstwa.

I teraz, w początkach drugiej połowy jedenastego stulecia, korzystając z małoletności króla, Sasi postanowili oderwać się od rzeszy niemieckiej i rządzić się po swojemu starodawnym obyczajem. Ale Henryk, czwarty tego imienia, był Frankiem i synem, i wnukiem wielkich monarchów, przeto, gdy mu przypasano miecz do boku, gdy poczuł się władcą mnogich ludów, podjął dzieło swojego plemienia i swoich przodków i prowadził je dalej, równie nieubłagany jak oni.

Przez kilka lat walczył z Sasami na własną rękę, nie mogąc jednak podołać licznemu a bitnemu narodowi, rozesłał wici po ziemiach germańskich z wezwaniem do powszechnej wyprawy.

Dziś, gdy słońce stało już wysoko na niebie, podniósł się nagle w okolicy Eisenach olbrzymi słup kurzu i zbliżał się szybko do rzeki Unstruty.

Słup zatrzymał się, kurz opadł i przed zdumionymi oczami Sasów rozlała się bezbrzeżna, błyszcząca fala.

To szedł król Henryk z mieczem karzącym.

Przybył z nim Rudolf szwabski z tymi, co „mieszkali wedle Chur”, i z tymi co „pili z rzeki Araris i Rodanu”; ciągnął Welf z walecznym ludem Bawarów, słynnym z bojów z Węgrami; prowadził swoich znakomitych jeźdźców garbaty Gotfryd lotaryński, zwany Sprawiedliwym. I stary Ditrych, wojewoda (1) Wyższej Lotaryngii, i czeski Wracisław, i wszyscy arcybiskupi, biskupi i opaci stawili się na rozkaz króla. Sędziwy, kulawy, chory Widerad, opat Fuldy, nie mogąc się utrzymać na koniu, kazał się wieźć za wojskiem dopóty, dopóki trud pochodu nie poraził jego wątłego ciała.

Sasi nie spodziewali się takiego pośpiechu. Rozebrawszy się z ciężkich zbroi, odpoczywali po dłuższym marszu.

Zaledwie zdążyli sprawić szyk bojowy, kiedy po drugiej stronie zabrzmiały trąby i Szwabowie wpadli na nich tak gwałtownie, że stargali od razu porządek pierwszych szeregów.

Bronił się zrozpaczony naród, jak broni się osaczony znienacka przestępca, który wie, że nie znajdzie litości u sędziów. Ale za Szwabami szli Bawarowie, za Bawarami lennicy biskupów i opatów, szedł w końcu król Henryk na czele Franków.

Widać go było z daleka.

Zakuty cały w złotą zbroję, świecił na tle srebrnych i żelaznych napierśników rycerstwa, jak miesiąc (2) pośród gwiazd. Nie zachęcał do boju, nie rozkazywał, lecz bił sam. Duży miecz niemiecki migotał w jego ręku z szybkością błyskawicy. Krew lała się obficie jego śladami.

Walka trwała tylko kilka godzin. Zachodzące słońce oświetlało tyły okrutnie zgromionego narodu.

Na karki uciekających w popłochu Sasów wsiadł garbaty Gotfryd lotaryński i dokonał dnia straszliwą rzezią.

***

Drogą wiodącą do Merzeburga pędziła gromadka jeźdźców.

Pędziła bez porządku, jak stado spłoszonych dzików, na oślep, nie oglądając się ani w prawo, ani w lewo. Czyj koń się potknął, kto zachwiał się w siodle, temu nikt nie podał życzliwej ręki. Zostawiano go w prochu ulicy i śpieszono dalej i dalej, bez wytchnienia. Niech każdy pamięta o sobie…

Trwoga odebrała ludziom odwagę, a zwierzętom przypięła skrzydła do piersi.

Bo z tyłu od rzeki Unstruty, nadpływały jeszcze ostatnie echa stłumionej wrzawy, jakby brzęk niezliczonego mnóstwa pszczół i muszek leśnych.

Gotfryd lotaryński dotąd nie ustał w krwawej robocie.

Na wschodzie, ku Merzeburgowi, odcinała się od szarego nieba ciemna wstęga, która występowała coraz wyraźniej w miarę, jak się do niej zbliżali uciekający.

Konie dobywały, bez ostrogi, ostatnich sił. Robiąc bokami szły wyciągniętym kłusem. Byle dotrzeć do owej ciemnej wstęgi, pod dach odwiecznych dębów, buków i świerków, a pogoń przestanie być groźną. Cisza lasu obejmie rozbitków przyjaznym, miękkim uściskiem, sędziwe drzewa zasłonią ich przed wściekłością zwycięzców…

Przodem gromadki, odsądziwszy się od niej o kilkanaście kroków, leciało dwóch mężów. W cieniach wieczoru rysowały się sylwetki niezwykle rosłych koni i niezwykle dużych ludzi.

Pochyleni w siodle biegli w milczeniu.

Już było czuć woń lasu. Wtem pod jednym z owych mężów stęknął koń jak śmiertelnie rażony człowiek, wyrzucił przednimi nogami, zacharczał i runął łbem w piasek.

– Święty Piotrze, ocal mnie! – jęknął rycerz spadając na ziemię.

Jego towarzysz osadził swojego ogiera w miejscu, podniósł prawicę do góry i zawołał głosem tak potężnym, iż zapanował nad łoskotem pędzącej gromadki.

– Zwolnić kroku!

Rzekłszy to, zsiadł z konia i pochyliwszy się nad leżącym zapytał troskliwie:

– Czujecie swoje kości, biskupie?

– Więcej niż potrzeba – odparł mąż nazwany biskupem. – Rozepnijcie mi napierśnik, wojewodo, duszę się.

Kilku z gromadki, którzy przypadli pierwsi, szybko rozwiązali rzemyki na ramionach i pod szyją biskupa i ująwszy go pod ręce, ustawili na nogach.

– Czy możecie się swobodnie poruszać? – spytał jeszcze wojewoda.

Biskup postąpił kilka kroków.

– Wszystko we mnie całe – mówił – a zdawało mi się, że rozsypuję się w skorupy jak rozbity garnek.

Wróciwszy do miejsca, w którym padł jego koń, przez pewien czas przypatrywał się stygnącemu zwierzęciu, potem rzekł półgłosem:

– Nie mogę cię nawet przykryć ziemią, aby się nad tobą nie pastwiły wilki.

Wyciągnął pięść w stronę Unstruty i zawołał:

– Oddamy ci to, pyszałku frankoński!

– Oddamy! – wtórowali mu rycerze.

Jeden tylko wojewoda nie groził zwycięzcy.

Spojrzał w stronę bitwy. Tam, na zachodnim skraju nieba, zaróżowiły się obłoki, jakby słońce dopiero co zaszło.

– Lotaryński garbusek świecił sobie przy robocie naszymi siołami – mówił.

Wziął konia za uzdę i wyrzekł głosem rozkazującym: – Wszyscy z siodła! Do lasu!

Cicho stał bór, spowity w mgły wieczoru. Jego skrzydlaci mieszkańcy zamilkli już dawno. Nawet jastrząb, wracający ostatni z pól i łąk pod zieloną strzechę, przysiadł na gałęzi i spoczywał.

Gromadka uciekających Sasów odetchnęła swobodnie, gdy ujrzała za sobą pierwsze drzewa.

Prowadził ją wojewoda. Posuwał się naprzód pewną stopą, nie szukając. Widocznie dobrze znał miejsce.

Brzęk mieczy i chrzęst zbroi płoszył ptactwo i straszył czworonożne zwierzę. Od czasu do czasu z gniazda zrywała się z przeraźliwym wrzaskiem przebudzona sroka, chrapnęła zdumiona kraska, zaświszczał gołąb skrzydłami. Jeleń, sarna i dzik pierzchały z daleka.

Sasi w milczeniu przedzierali się przez gąszcz zarośli i paproci. Żałoba dnia nawet młodym odebrała ochotę do gawędy.

Szli już przeszło godzinę, kiedy wydostali się na obszerną polankę przeciętą strumykiem.

– Tu nie znajdzie nas pogoń Gotfryda – odezwał się wojewoda. – Rozpalić ognie.

Wkrótce buchnęły ze stosów, ułożonych z suchych liści i gałęzi, cztery płomienie tworząc czworobok. Konie wprowadzono do środka i spętawszy im przednie nogi puszczono na pastwisko.

Czerwony blask ognia oświetlił teraz olbrzymią postać wojewody, który przewyższał innych rycerzy o całą głowę. Jego długie, jasne, na ramiona spadające włosy, gęstą brodę i srebrną zbroję pokrywał kurz zmieszany z krwią. Po jedwabnym płaszczu obramowanym gronostajem zostały tylko brudne strzępy.

Był to Otton z Nordheimu, naczelny wódz Sasów, pan znany z męstwa i szybkiej rady. Jeszcze niedawno wojewoda Bawarów, należał do najmożniejszych dygnitarzy rzeszy niemieckiej. Wypadłszy z łaski młodego monarchy, pozbawiony urzędów państwowych i dworskich, przeszedł na stronę rokoszan, do których należał pochodzeniem.

Rozebrany przez giermków ze zbroi, pod którą miał miękki kaftan ze skóry łosiowej, spoczął obok ogniska na siodle i oparłszy głowę na dłoni zapatrzył się w płomień.

Jego towarzysz, niższy od niego wzrostem, lecz odznaczający się tak samo jak on muskularną budową ciała, rzucił się na trawę. Gdyby nie ogolona twarz, krótko ucięte włosy i tonsura, nikt nie poznałby w nim duchownego. Tyle było w jego ruchach fantazji żołnierskiej, a w grubych rysach zaciętej stanowczości. Ten człowiek umiał śmiertelnie nienawidzić i mścić się bez miłosierdzia. Mówiły to czarne, ponuro patrzące oczy i pogardliwie wydęte, w kątach obwisłe, usta.

I on, Buko (3), biskup halbersztadzki, zasiadał w radzie króla, dopóki jego wuj, arcybiskup koloński Anno, trzymał w krzepkiej dłoni ster państwa. Lecz kiedy Henryk wyzwoliwszy się spod nadzoru opieki oddalił od swojego boku wszystkich tych, którzy tłumili jego młode porywy, wówczas biskup stracił wpływ i znaczenie. Nie chcąc pogodzić się z nowym stanem rzeczy przyłączył się do rokoszu, chociaż nie urodził się na ziemi saskiej. Jego kołyska stała w Szwabii.

– Tak szybkiego końca nie spodziewałem się nigdy – odezwał się głosem ochrypłym z kurzu i zmęczenia.

– To dopiero początek – odpowiedział wojewoda.

Buko, który leżał wyciągnięty na ziemi z rękoma splecionymi pod głową, zwrócił zdziwione oczy na wojewodę.

– Jak mówicie? – zapytał.

– Mówię, że walka Henryka z nami dopiero się zaczęła.

– Cóż by nas jeszcze gorszego mogło spotkać? Rycerstwo pobite, gmin przerażony, cały kraj padnie do stóp tego młokosa.

– Rycerstwo pobite, gmin przerażony, kraj ukorzy się przed zwycięzcą, ale my, twórcy rokoszu, uszliśmy pogoni. Ponieważ ostatni schodziłem z pola, przeto wiem, że ani jeden z naszych wodzów nie wpadł w ręce Henryka. Widziałem przed sobą wojewodę Magnusa, palatyna Fryderyka, hrabiego Hermana, arcybiskupa Wernera. Wszyscy przed nami schronili się w lasach.

– Sądzicie, że…

Biskup uniósł się na rękach i wpatrzył się uważnie w twarz wojewody.

– Sądzę, że Henryk nie spocznie dopóty, dopóki nas nie obezwładni. Wie on bardzo dobrze, że bez nas nie byłoby oporu Sasów. Nie rycerstwo i gmin niepokoją jego dumę, lecz my, panowie świeccy i duchowni, pobudzamy go do czynów gwałtownych. Naszą siłę stara się zmiażdżyć, ażeby mógł rządzić sam bez udziału książąt.

– Te zuchwałe marzenia nie spełnią się nigdy – wtrącił biskup.

– Dlaczego? – mówił wojewoda. – Gdy zdruzgocze Sasów, któż ośmieli się stawić czoło jego potędze? Dziś utoczył nam dużo krwi. Po żniwach najedzie po raz drugi ziemię saską i dokona reszty.

– Niech nas święty Piotr ma w swojej opiece.

– Święty Piotr nie sprzyja naszej sprawie. Wszakże pościliśmy przed wojną jak mnisi kluniaccy, leżeliśmy krzyżem w kościele, tarzaliśmy się w prochu i popiele, włóczyliśmy się na kolanach przed relikwiarzami, błagając świętego Piotra i wszystkich świętych o pomoc. Święci byli dziś po stronie Henryka. Po winobraniu wróci ten zuchwały młokos, okuje w kajdany was, mnie, Magnusa, Hermana, Fryderyka, i wszystkich panów Saksonii i zamknie nas tam, skąd nie wyszła jeszcze żywa noga ludzka. Czy znacie zamek Trifels, biskupie?

Buko obejrzał się z trwogą dokoła, jak gdyby groźba wojewody już się zbliżała.

Ale bór spał bez ruchu, bez szelestu. Najlżejszy wietrzyk nie kołysał wierzchołkami drzew. Czasem tylko w oddali rozległ się suchy trzask gałęzi zdruzgotanych racicą grubszego zwierza.

– Wam krukiem być, wojewodo – odparł biskup zawijając się w fioletowy płaszcz. – Krakalibyście z przyjemnością nad ścierwem. Żaden z książąt rzeszy nie gnił dotąd w podziemiach zamku Trifels.

– Co się dotąd nie stało, może nastąpić jutro, pojutrze – mówił wojewoda. – Przodkowie Henryka szanowali godność książęcą? Czyście już zapomnieli, jak jego ojciec sponiewierał starszego Gotfryda? A czwarty Henryk jest nieodrodnym synem swojego pysznego szczepu. Kipi w nim krew Waiblingów, wielkich wojowników i gwałtownych władców. Był jeszcze dzieckiem, a już rwał się do miecza na świątobliwego Anna. Zaledwie usamowolniła go rada książąt, kiedy rozpędził nas na wszystkie wiatry i otoczył się swoimi ulubieńcami. Jak on dziś szedł w najgorętszy bój! Oczu od niego oderwać nie mogłem. Świecił i bił jak archanioł Michał. A mówili, że wątły, że zniewieściałe wychowanie i rozpusta wyssały z niego siły męskie.

Po twarzy biskupa przesunął się cień zadumy.

– Okazał się dziś w istocie godnym wielkiego imienia Waiblingów – odezwał się po krótkim milczeniu. – Któż by się był spodziewał, że z tego rozpustnika wyrośnie tak nieustraszony rycerz?… Ale właśnie dlatego nie możemy służyć jego zamiarom. Uczyniłby nas bezwolnymi filarami korony, której blask powinien przygasnąć, jeżeli nasze mitry mają zajaśnieć nad ziemiami świętego państwa rzymskiego. Im słabszy będzie tron, tym mocniej staną nasze książęce stolice. Nam nie potrzeba potężnego króla. Radźcie, wojewodo, w jaki sposób podkopać młodą siłę Henryka.

Otton z Nordheimu długo się namyślał, zanim odpowiedział. Jego gęste brwi zsunęły się nad orlim nosem, szerokie czoło marszczyło się, powieki przysłoniły do połowy błękitne, bystro patrzące oczy.

– Zwykłymi środkami nie wytrącimy już miecza zemsty z rąk Henryka – mówił wolno. – Jeszcze przed miesiącem moglibyśmy się byli porozumieć z panami innych dzielnic rzeszy, niejeden bowiem z książąt spogląda kosym okiem na rosnącą potęgę korony. Sam Rudolf szwabski tylko niechętnie korzy się przez jej blaskiem. Wolałby, ażeby opromieniała ona jego mądrą głowę. Ale dzisiejsze zwycięstwo przecięło nam drogę do niezadowolenia książąt. Większość idzie zawsze za powodzeniem chwili, a szczęście odwróciło się od nas. Na panów Szwabii, Bawarii, Karyntii i Lotaryngii nie możemy liczyć.

Zamilkł utkwiwszy wzrok w ziemi.

– Mieliście radzić, wojewodo – wtrącił Buko z wyrzutem.

Jak gdyby nie słyszał uwagi biskupa, Otton ciągnął dalej nie podnosząc głowy:

– Jest na całym świecie tylko jedna potęga, która może zdruzgotać dumę Henryka. Tę potęgę trzeba pozyskać dla naszej sprawy.

Znów ustał.

– Mówcie, nie dręczcie mojej niecierpliwości – zawołał żywo biskup. – Wiecie przecież, jak nienawidzę tego pyszałka francuskiego.

– Wiem – rzekł wojewoda. – Król oderwał od waszego biskupstwa jakieś lenno. I wy, biskupie, nie domyślacie się owej potęgi?

Buko wzruszył ramionami.

– Szukam jej daremnie w ziemiach niemieckich – mówił.

– Bo nie w ziemiach rzeszy szukać jej trzeba, lecz w Rzymie, w pałacu Lateranów.

– Hildebrand?! Żartujecie, wojewodo. Uboższy on od każdego z nas i słabszy od ostatniego z biskupów niemieckich. Gdyby nie pomoc Matyldy toskańskiej, nie utrzymałby się nawet w Rzymie. Wiadomo wam, że go większa część biskupów lombardzkich nie chce uznać.

– A jednak jest ten słaby, ubogi, nieuznany przez biskupów Lombardii Hildebrand jedynym mężem w cesarstwie rzymskim, którego nie przerazi potęga Henryka – odparł Otton. – Znam go z czasów, kiedy przebywał na dworze trzeciego Henryka, jako kapelan Grzegorza VI, strąconego ze Stolicy Apostolskiej. Małe to było, szczupłe, chuderlawe, śniade na gębie i szpetne z wyglądu mniszątko, ale w dużych, czarnych oczach gorzały płomienie i czaiły się pioruny. Kiedy mówił o posłannictwie świętego Kościoła, zdawał się rosnąć. Jakieś dziwne ognie biły od niego. Już nieboszczyk cesarz przepowiadał, że z tego wyschłego księżyny wyrośnie kiedyś wielki rycerz naszego Pana Jezusa Chrystusa. I zdaje się, że ojciec obecnego króla nie mylił się, bo z chwilą, gdy Hildebrand zasiadł na Stolicy Piotrowej, strach padł na wszystkich symonistów i na całe świeckie duchowieństwo. Już dawno święty Kościół powszechny nie miał tak surowego rządcy.

Pochlebny rysopis papieża Grzegorza VII nie sprawiał snać biskupowi przyjemności, bo słuchał chwalby wojewody z zachmurzonym czołem.

– Nowy pan papież (4) chciałby narzucić całemu duchowieństwu regułę świętego Benedykta – odezwał się z niechęcią. – Czasy inne, ludzie inni… Surowy to rządca świętego Kościoła powszechnego, nie przeczę, ale nie widzę w jego odważnej dłoni miecza, który by nam, panom niemieckim, mógł przyjść z pomocą.

Wojewoda podniósł się z siodła i przykucnął na ziemi obok biskupa. Schyliwszy się nad nim, mówił zniżonym głosem:

– W odważnej dłoni Hildebranda spoczywa miecz świętego Piotra, który jest mocniejszy od najmocniejszych potęg świata. Gdyby papież błysnął tym mieczem nad głową Henryka, w tron niemiecki strzeliłby druzgoczący piorun.

Szeroko otwartymi oczami Buko wpatrywał się w twarz Ottona, jak gdyby nie rozumiał ukrytej treści jego rady. W jego spojrzeniu malowało się nasamprzód zdziwienie, potem przestrach.

– Mówicie o… klą…twie… – szepnął – o klątwie na króla rzymskiego?… Zuchwałą dajecie radę, wojewodo… Takiego wypadku nie było jeszcze w dziejach chrześcijaństwa. Żaden biskup rzymski nie ośmielił się jeszcze rzucić klątwy na króla rzymskiego.

– Ale Hildebrand nie cofnie się przed najśmielszym czynem, gdy będzie uważał, że wyklęcie króla rzymskiego pomnoży siłę Kościoła i przyczyni blasku Stolicy Piotrowej.

– Czy nie łudzi was żal do Henryka, wojewodo?

– Jestem pewny tego, co mówię, biskupie. Tacy, jak Hildebrand, urodzili się na władców wielkich państw. Dusza starego Rzymu wstąpiła w nędzne ciało tego zwiędłego mnicha. On jeden nie schyli czoła przed Henrykiem.

Zamilkli.

Wojewoda znów patrzył w płomień podsycany od czasu do czasu przez giermka, biskup posłał zamyślony wzrok ponad siebie, wysoko, w górę, gdzie na ciemnobłękitnym niebie iskrzyły się miliardy gwiazd i posuwał się wolno blady sierp księżyca. Opodal, przy innych ogniskach, półgłosem gwarzyli rycerze sascy.

Nikt nie przeczuwał, że w tej chwili zadzierzgiwał się węzeł straszliwej tragedii, która miała wstrząsnąć całym światem chrześcijańskim aż do najgłębszych głębi; że zbierała się burza, co miała szaleć nad Europą przez trzy wieki, zalewając ziemie niemieckie, francuskie, włoskie i angielskie niezasychającym nigdy potokiem krwi, aż zahuczała orkanem nienawiści powszechnej, znanym w dziejach pod nazwą reformacji.

Gdyby Otton z Nordheimu i biskup Buko mogli byli uchylić rąbka zakrytej przyszłości i spojrzeć w jej oblicze, stargane boleścią, cofnęliby się niewątpliwie ze zgrozą przed odpowiedzialnością za skutki swoich knowań, byli bowiem obaj szczerymi katolikami. Ale oni widzieli przed sobą tylko najbliższe dziś, swoje krzywdy osobiste, obrażoną dumę, utratę wpływu na rządy państwa, zmniejszone dochody, odebrane przez koronę dobra lenne.

Jeden tylko cichy wyrzut wgryzł się w ich sumienie.

Chociaż nienawidzili Henryka, był ten nienawistny im Henryk, mimo to, ich prawowitym królem, któremu złożyli przysięgę wierności. U swojego monarchy mogli się oni, panowie niemieccy, upominać zwyczajem czasu o rzekome lub istotne krzywdy nawet z bronią w ręku. Tak czynili wszyscy wojewodowie, margrabiowie i hrabiowie jedenastego stulecia, gdy im siła pozwoliła odważyć się na zuchwały krok. Ale tylko najgorsi z najgorszych odwoływali się do obcej pomocy przeciw koronie.

Jakby odpowiadając przykrym myślom, które go niepokoiły, po dłuższej przerwie odezwał się Otton z Nordheimu:

– Nie moja wina. Dlaczego Henryk obraził mnie tak śmiertelnie, dlaczego wypędził mnie z rady, jak nieposłusznego niewolnika… Byłbym mu wiernie służył…

– I ja nie byłbym prowadził lenników biskupstwa halbersztadzkiego do boju przeciw pomazańcowi, gdyby korona nie wtrąciła się do spraw mojej diecezji – mówił Buko. – Ale nie widzę jeszcze, w jaki sposób można by się posłużyć mieczem świętego Piotra? Pan papież nie wyklina bez powodu.

Powtórnie nachylił się do niego Otton i odrzekł przyciszonym głosem, chociaż nie było nikogo w pobliżu. Jego samego przerażał pomysł zrodzony w jego nienawiści.

– Powody gromadzą się od dwóch lat i ciągle się mnożą. Wiadomo wam, że Henryk wezwał znów dwór doradców, wyklętych przez papieża, aczkolwiek Hildebrand żądał wyraźnie, ażeby nie dopuścił ich do swojego boku przed spełnieniem pokuty. Ten wściekły pies, Ulryk z Godesheimu, nie tylko, że nie poddał się pokucie, lecz nawet głośno drwi z miecza świętego Piotra. Tak samo hrabiowie z Nellenburga, Bertold z Meersburga, rycerz Hartmann i biskupi dworscy. Byłoby dobrze, ażeby Hildebrand o tym wiedział, a jeszcze lepiej, gdyby wiedział więcej, aniżeli jest w istocie. Poślijcie natychmiast do Rzymu jakiegoś zręcznego i wymownego mnicha. Niech wasz zaufany nie oszczędza Henryka i jego dworu, niech mówi dużo o jego miłostkach, rozpuście i niesprawiedliwości. Resztę zrobi gwałtowność króla. Gdy takie dwie twarde wole, jak jego i Hildebranda, uderzą o siebie – trysną iskry, iskry zaś wzniecają pożary… Ja ze swej strony roześlę gońców do panów szwabskich. Może uda mi się przeciągnąć któregoś z nich na naszą stronę. Hrabia z Kalwu był kiedyś moim przyjacielem, a on ma wielkie poważanie u Rudolfa. Ale nie zwlekajcie. Szybkość wygrywa często bitwy. Z Henrykiem trzeba się śpieszyć. On nigdy długo się nie namyśla.

Gdzieś w głębi lasu podniósł się w tej chwili wiatr i przesuwał się wolno nad wierzchołkami buków, dębów i świerków. Zakołysały się lekko gałęzie, zadrżały liście i dziwnie smutny szum przepłynął nad polanką. Zdawało się, że ktoś skarży się pod niebem stłumionym łkaniem.

Biskup i wojewoda spojrzeli na siebie i przeżegnali się z trwogą zabobonną.

– Nie moja wina… – mówił Otton z Nordheimu, ukrywając twarz w dłoniach. – Dlaczego Henryk obraził mnie tak śmiertelnie…

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) „Herzogów” XI stulecia nazywam „wojewodami” zamiast książętami, nie byli to bowiem jeszcze książęta dziedziczni w rozumieniu późniejszym, lecz właściwie urzędnicy i lennicy korony, mianowani przez nią tymczasowo i zależni od niej – przyp. aut.

(2) Dawniej: księżyc.

(3) Buko (Bucco), pisany także w niektórych kronikach Burkart, Burchardt.

(4) Jedenaste stulecie nie przestrzegało ściśle tytułów, mówiło ono dość często po prostu: pan papież, pan cesarz, pan król itd. Tylko Kuria rzymska zawsze posługiwała się tytułami dawnej Romy.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Tiara i korona.