Tiara i korona. Rozdział piąty

– Jeżeli twoja narzeczona uznaje wyroki Hildebranda – mówił Ulryk głosem przyciszonym do Bertolda – nie upijemy się tak prędko na twoim weselu; o ile bowiem miarkuję, dopiero jesienią rozpocznie się otwarta wojna z Rzymem. Nasz przebiegły Henryk, zajęty dotąd Sasami, zręcznie omijał roszczenia Hildebranda, nie chcąc borykać się od razu z dwoma wrogami. Ale mam nadzieję, że druga wyprawa załamie ostatecznie opór tego pyszałka nordheimskiego i jego bandy, a wówczas pokażemy Hildebrandowi ostre pazury. Nie wątpię, że biskup rzymski zmięknie przed majestatem korony niemieckiej, jak miękli wszyscy jego poprzednicy, i albo ustąpi ze Stolicy Apostolskiej, albo cofnie swoje niemądre żądania i klątwy. Zanim jednak Hildebrand ugnie hardego karku, bo to mnich zacięty i wytrwały, upłynie w Renie jeszcze dużo wody. Trzeba by coś obmyśleć, jeśli chcesz przyśpieszyć związek z panną z Hohenau.

– Właśnie ciebie chciałem się o to poradzić – odrzekł Bertold. – Zdaje się, że nie tyle Judyta mnie unika, ile osoby, które ją otaczają.

– W takim razie trzeba by ją usunąć spod wpływu tych osób.

– Ale jak?

– Gdybym się znalazł kiedykolwiek w twoim położeniu, pchnąłbym po prostu garść żelaznych chłopców do Hohenau i kazałbym wziąć pannę przemocą; ty jednakże chcesz uszanować prawo, co ci się chwali – odpowiedział palatyn z ironicznym uśmiechem. – Szukajmy tedy wybiegu prawnego. Czy wolna pani z Hohenau ma jeszcze rodziców lub bliskich krewnych?

– Jej rodzice spoczywają od pięciu lat w podziemiach kaplicy zamkowej, a bliskich krewnych Judyta nie ma w tych stronach.

– Doskonale! – rzekł palatyn. – Czego się tu jeszcze namyślać? Ty nie wiesz, iż opiekunem szlachetnie urodzonych sierot jest, podług prawa salickiego, w braku bliskich krewnych, sam król? Poślij natychmiast gońca do Henryka, przedstaw mu sprawę i poproś go, żeby cię upoważnił do odebrania panny z Hohenau z rąk niewygodnych dla ciebie stróżów. Henryk uczyni to dla ciebie niezwłocznie, mając zaś rozkaz królewski, możesz wziąć dziewczynę choćby ogniem i mieczem. Gdyby ci twoja drużyna nie wystarczała, wezwij chłopców z moich zamków. W najgorszym razie nie odmówiliby ci chętnej pomocy biskup Otton z Konstancji i opat santgalski.

– I ja wiem dobrze, że Henrykowi służy prawo opieki nad Judytą – odrzekł Bartold – lecz gdzież umieścić dziewczynę? Czasy stały się burzliwe i zmienne. Henryk przenosi się bezustannie z grodu do grodu, włócząc nas za sobą jak wędrownych grajków.

– Dwór królowej Berty w Wormacji będzie bezpiecznym schroniskiem dla twojej narzeczonej. Wormaccy mieszczankowie nie pozwolą zakłócić spokoju swojej ukochanej pani.

– Królowa jest mi krzywa za różne miłostki z jej damami pałacowymi.

– Właśnie dlatego będzie rada twoim zamiarom. Niewiasty lubią swatać, bo widzą w małżeństwie obronę swoich praw. Zresztą znana dobroć królowej przebaczy ci pustotę młodości. Wszakże wymazała ona także z pamięci liczne grzechy Henryka.

Bertold namyślał się przygryzając wąsa. Choćby usunął Judytę spod wpływu jej otoczenia, zgodzi się dobrowolnie ona, gorąca katoliczka, wychowana w słynnym ze świątobliwości klasztorze szafuskim, na związek z nim, marnotrawnym synem Kościoła? Opieka królewska nie zdejmie z niego klątwy. Zbyt dobrze znał on siłę żywej wiary swojego czasu, iżby mógł lekceważyć tę przeszkodę. Nie wszyscy gardzili z taką bezwzględnością wyrokami Rzymu, jak Ulryk z Godesheimu, głośny w całej rzeszy z nienawiści do Hildebranda i mnichów. Sam król od kilku lat omijał wszelkie spory, które mogłyby spowodować jawne zerwanie stosunków ze Stolicą Apostolską. Miecz świętego Piotra zaczął już błyskać nad całym światem katolickim.

– Ostrzegałem cię niejednokrotnie – odezwał się palatyn – żebyś nie rozprawiał tyle z biskupami dworskimi. Niepotrzebna gadanina osłabia wolę męża. I teraz, zamiast powziąć szybki zamiar, medytujesz niby mnich, który nie wie, czy jego nos należy do niego, czy też do całego zgromadzenia. O czym tu myśleć? Pannę tymczasem zabezpieczyć, a co się potem stanie, to kłopot późniejszy. Nasze dworskie damy wypłoszą z głowy twojej narzeczonej dziecinne skrupuły.

– Tak się tobie zdaje – odrzekł Bertold – ale nie widzę w istocie innego wyjścia. Trzeba umieścić Judytę w innym otoczeniu.

– Nareszcie zrozumiałeś. Tępiejesz, Berti. Dawniej bywałeś w radzie królewskiej zawsze pierwszy z rozumnym słowem. Co się z tobą stało?

Mówili ciągle szeptem, pochyleni ku sobie.

Służba naśladując panów także tłumiła głos i powściągała żywsze ruchy. Gdy się któryś z pachołków zapomniał, trącał go sąsiad kułakiem w żebra i przykładał palec do ust.

– Nie możesz to stulić pyska, mordo bawola!

– A tyś co?…

– Cicho… Panowie patrzą…

– Jeżeli się wielcy panowie zawsze tak nudnie bawią, to wolę być sługą.

– Bądź sobie i psem na łańcuchu, ale teraz trzymaj gębę.

– Żeby to śniadanie chciało się już raz skończyć.

Bertold zmiarkowawszy, że obecność jego i palatyna ciąży na drużynie jak obroża, podniósł się i zawołał głośno:

– Nie przerywajcie sobie zabawy. Należy się wam dziś kilka wesołych godzin. Napijcie się za zdrowie naszego walecznego pana, króla Henryka.

Po czym oddalił się z Ulrykiem.

Odprowadziwszy przyjaciela do jego kwatery, udał się na drugi koniec pałacu. Tu jakiś czas stał przed zamkniętymi drzwiami zanim przyłożył rękę do klamki. Namyślał się: „Wejść, czy nie wejść?”. Serce biło mu tak głośno, iż słyszał każde jego uderzenie.

W okrągłej komnacie na dużym dębowym krześle siedziała sędziwa niewiasta ubrana w ciemną suknię zapiętą wysoko pod szyją. Nie miała ona na sobie żadnych ozdób ani pierścieni, ani kolczyków. Jej zwiędłą, pokrytą siecią zmarszczek twarz, obejmowała po bokach płócienna opaska złączona pod brodą. Głowę zasłaniał wdowi welon spadający na ramiona.

U kolan pani, na niskich stołeczkach, klęczały dwie dziewczyny, które podtrzymywały krosna. Za jej plecami stał młody mnich i głośno czytał z księgi pergaminowej.

Kiedy Bertold wszedł do komnaty, staruszka podniosła głowę. Szare, przygasłe już oczy rozbłysły na chwilę ciepłym blaskiem. Ale tylko na chwilę. Serdeczne spojrzenie szybko ostygło, ustępując miejsca chłodnej powadze, która jeszcze więcej zaostrzyła suche, wyraziste rysy twarzy.

– Oddalcie się! – odezwał się Bertold.

Kapelan i służebnice opuścili cichą stopą komnatę; matka i syn zostali sami.

Przez dłuższy czas patrzyli na siebie w milczeniu; ona spod surowo ściągniętych brwi, on niepewnym wzrokiem.

Potem zaczął Bertold:

– Nie przyjęłaś, matko, palatyna Ulryka, chociaż w domu frankońskim gość ma prawo do uprzejmości.

Usta pani z Meersburga drgnęły lekko.

– Grzesznicy, wykluczeni z owczarni Chrystusowej, tracą wszelkie prawa doczesne, a po śmierci czeka ich ogień piekielny.

Głos jej był twardy, suchy. Bertold utkwił oczy w posadzce. Kłuło go chłodne spojrzenie matki.

– W takim razie nie zasługiwałbym i ja na twoją pobłażliwość – rzekł głosem zdławionym.

– Dla syna matka może się narazić na słuszny gniew Boga, lecz dla obcego nie wolno katoliczce łamać przepisów świętego Kościoła. Bóg nigdy by mi nie przebaczył, gdybym okazała się słabą wobec palatyna Ulryka, który pyszną duszę zaprzedał szatanowi. Wieść o jego bluźnierstwach doszła i do naszego ustronia. Jak możesz ode mnie żądać, abym uznawała gościa w szalonym grzeszniku, który nienawidzi Boga! Nienawidzić Boga?! Piekło wysłało tego opętańca na ziemię gwoli kuszenia dusz nieumocnionych dostatecznie w świętej wierze.

Pani z Meersburga przeżegnała się ze zgrozą.

– Palatyn Ulryk nienawidzi tylko Hildebranda i mnichów – bronił Bertold przyjaciela.

– Hildebrand?! – zawołała matka. – Kimże jest ten znienawidzony przez was Hildebrand? Jako pan, uczony w piśmie, powinieneś wiedzieć, iż najsłodszy Syn Boga Ojca, Jezus Chrystus, złożył klucze Królestwa Niebieskiego w ręce świętego Piotra, wielki zaś apostoł powierzył je biskupowi rzymskiemu. Ten nienawistny wam Hildebrand jest zastępcą Boga na ziemi, jest sędzią twojej grzesznej duszy. Kto obraża biskupa rzymskiego, ten obraża Boga.

– Inaczej uczą biskupi dworscy.

– O, wasi biskupi dworscy! – mówiła pani z Meersburga skrzywiwszy pogardliwie usta. – Który szczery katolik udaje się po słowo prawdy i pociechy do świeckiego duchowieństwa? Szatan pychy i bogactwa owładnął ich serca, iż dawno zapomnieli o chrześcijańskich cnotach. Ocierając się ciągle o niewolników doczesnych uciech, żyjąc w świecie wśród grzeszników tej ziemi, na wskroś przesiąkli oni ludzką słabością. Tylko świątobliwi ojcowie, modlący się w klasztorach za nasze bezprawia, są mili Bogu. Oni jedni wierni są cnocie pokory i ubóstwa. Nie mów mi o biskupach dworskich…

– Gdybyś stała blisko tronu – odparł Bertold – i widziała, jak owi świątobliwi ojcowie, co mają wypełniać cnotę ubóstwa, modlą się nie za nasze bezprawia, lecz o bogate opactwa, jak owi zakonnicy, których powinna zdobić pokora, wyprężają harde karki, kiedy nie czują wcale nad sobą silnej ręki, jak…

– Przestań, przestań! – przerwała mu matka zatykając uszy palcami. – Nie chcę, nie mogę słuchać takich bluźnierstw. O synu, dlaczego ojciec oddał ciebie na dwór królewski… Rozpusta i bezbożność obrały tam sobie sprośne siedlisko.

Bertold, który stał dotąd z opuszczoną głową jak kochające dziecko strofowane przez ukochaną matkę, z wyrzutem spojrzał na staruszkę.

W jego głosie skarżył się głęboki żal, gdy mówił:

– Na dworze królewskim obrała sobie siedlisko bezustanna troska o całość rzeszy niemieckiej chwiejącej się pod naciskiem samolubstwa książąt i gróźb rzymskich. Na dworze królewskim mieszka trwoga o niepewne jutro. Smutek rozsiadł się na stopniach tronu, nieustająca nigdy walka ssie nasze młode lata, iż zapomnieliśmy o nieopatrznym weselu. Z krwi frankońskiej idziesz, matko, a znieważasz króla, jak owa dzicz saska, która widzi tylko swoje domniemane krzywdy, głucha i ślepa na niedolę całego państwa.

– Gdy się zbliżysz do progu wieczności, jak twoja matka – odrzekła pani z Meersburga – będziesz wiedział, iż jedyną troską śmiertelnika na ziemi powinno być zbawienie duszy. Czymże krótkie życie ludzkie wobec wieczności, czym najpotężniejsi władcy docześni wobec Króla królów, któremu służą ognie piekielne?

Syn i matka zadrżeli, jak gdyby żary owych ogni już na nich uderzyły.

Minęła dłuższa chwila zanim Bertold odezwał się:

– Dlaczego straszysz mnie, mateczko? – mówił. – Ty wiesz, iż nie mogę opuścić króla Henryka, że muszę stać przy nim w złej czy dobrej woli. Wszakże sam Bóg karze wiarołomstwo. Miałżebym być gorszym od nierozumnego psa, który nigdy nie kąsa ręki dobrodzieja?

– Lepiej porzucić dobrodzieja, niż gorzeć przez całą wieczność w ogniach piekielnych.

– Nie mów tak, matko, nie mów! – zawołał Bertold. – Cóż by się stało z państwem, gdyby wasale zapomnieli o obowiązkach względem seniorów i tronu? Już i tak chciwość i pycha podkopały dawne cnoty plemion germańskich. Kto z łaski korony posiada dużo, zawistnym okiem spogląda na tego, co otrzymał więcej, a sługa chce być nad panem. Najdrobniejszy rycerz zachowuje się na swoim zamku jak udzielny książę, drogi stały się niepewne, miasta otoczyły się wałami i murami, aby nie ulec swawoli pierwszego lepszego z brzegu rabusia. Tylko silna ręka Henryka zdoła przywrócić porządek w skołatanej nawie państwa, ręka jednak najdzielniejszego monarchy traci moc bez wierności i posłuszeństwa wasali. Gdybyśmy, Frankowie, twórcy i stróże rzeszy niemieckiej, odstąpili króla w tej ciężkiej chwili, ludy germańskie rychło stałyby się łupem sąsiadów zazdroszczących nam potęgi i blasku. I ja pragnę zgody z Kościołem, ale roszczenia Hildebranda zagrażają spokojowi państwa; i ja wierzę, iż Kościół, to Bóg, ale Hildebrand nie jest Kościołem, bo nie wszyscy katolicy uznają jego prawowitość. W Italii odmówili mu hołdu biskupi lombardzcy, Wilhelm angielski i Filip francuski nie uwzględniają jego rozporządzeń, a nasz Henryk jeszcze się waha, czy ukorzyć się przed jego powagą apostolską. Niech cię klątwa Hildebranda nie zatrważa zbytecznie, matko, nie wiadomo bowiem, co najbliższa przyszłość kryje w swoim łonie. Za kilka miesięcy może zasiąść na Stolicy Piotrowej inny ojciec chrześcijaństwa, a wówczas wyroki Hildebranda staną się jak słowa pisane na wietrze.

Syn nie przekonał matki. Jej siwa głowa ciężko zwisła na piersi, z jej zwiędłych ust wypłynęło ciche westchnienie. – Tyle łez wylałam – mówiła ze smutkiem – by Odwieczny zdjął z twojej duszy pychę dzieci tego świata, lecz Najsprawiedliwszy Sędzia nie raczył dotąd wysłuchać modlitwy swojej niegodnej służebnicy. Snać grzeszyłam za wiele w latach nierozumnej młodości.

Bertold zgiął kolano przed staruszką.

– Niech serce matki przebaczy doradcy króla bolesne słowa – prosił pokornie. – Nie będę już więcej obrażał twoich uczuć szanownych, błagam cię tylko, abyś zechciała na czas mojego pobytu w Meersburgu przenieść swój dwór na którykolwiek z naszych zamków, tu bowiem byłoby twoje sumienie w ciągłej rozterce z obowiązkami gościnności. Biskup Otton przybędzie jutro do mnie z Konstancji, opat santgalski obiecał się na niedzielę. I hrabia Werner, biskup strasburski, prawdopodobnie wkrótce mnie odwiedzi. Wszyscy ci mężowie nie uznają Hildebranda. A teraz uściśnij mnie, mateczko, po dawnemu, jak wówczas, kiedy mojego chłopięcego serca nie trwożyły jeszcze burze wiszące nad rzeszą niemiecką.

Ze źrenic pani z Meersburga trysnął znów ten sam ciepły promień, który powitał Bertolda na progu, lecz jej ręce spoczywały bez ruchu.

– Krótko zabawię w Meersburgu – mówił syn tuląc się do kolan matki. – Surma wojny powoła mnie znów za kilka tygodni pod sztandar króla. Kto wie, czy cię moje doczesne oczy będą kiedykolwiek oglądały.

Ramiona matki szybko objęły głowę syna i przygarnęły ją do łona.

– Będę się za ciebie jeszcze goręcej modliła, dziecię drogie – zapłakała z cicha.

Bertold podniósł się i wolno opuścił komnatę (1).

Obok izby, w której pani z Meersburga zwykle przebywała, była kaplica.

Wyklęty spojrzał na jej zamknięte drzwi. Czuł potrzebę samotnej rozmowy z Bogiem, lecz godziło się przestąpić w domu nabożnej niewiasty zakaz Kościoła? Jemu, wykluczonemu z owczarni Chrystusowej, prawo kanoniczne zabraniało modlitwy w miejscach poświęconych. Któż jednak ukarał go tak okrutnie? Hildebrand. Biskupi dworscy twierdzili, iż następca papieża Aleksandra II nie był prawowitym ojcem chrześcijaństwa.

Bertold wszedł do kaplicy bocznymi drzwiami przez zakrystię.

Na stopniach ołtarza leżała czarna postać. Ogolona głowa, spłoszona szelestem kroków, zwróciła się do Bertolda. Mnich, poznawszy pana zamku, zerwał się przerażony i uciekał, żegnając się jak przed złym duchem.

Gorzki uśmiech rozlał się na ustach Bertolda. Wyklęty spojrzał na krucyfiks smutnym wzrokiem, skrzyżował ręce na piersiach i mówił szeptem:

– Ty wiesz najlepiej, Panie wszystkowiedzący, iż nigdy nie obraziłem Cię grzeszną myślą heretyka.

Zgiął kolana, wyciągnął ręce do ołtarza i pogrążył się w niemej modlitwie.

Nigdy nie obraził on grzeszną myślą heretyka Boga chrześcijan, bowiem żywa wiara jedenastego stulecia płonęła w jego sercu jasną pochodnią. Nigdy nie wątpił o żadnym z dogmatów bezwzględnie ufając nauce Kościoła i ściśle wykonywał wszystkie praktyki religijne. Buntownicza myśl ani na chwilę nie zakłóciła jego szczerej, głębokiej wiary.

Dlaczego więc papież napiętnował go znamieniem wyrodnego syna Kościoła?

Przed czterema laty bogaty mnich Robert ubiegał się o godność opata reichenauskiego i chcąc pozyskać sobie osobistych przyjaciół króla, obiecał członkom rady za poparcie sowitą nagrodę z dóbr klasztornych. W owym czasie czynili to prawie wszyscy duchowni starający się o dostojeństwa kościelne i wszyscy panowie, których słowo ważyło u tronu, bez wstydu brali kubany (2), bowiem chciwość posiadania jak najwięcej ziemi ogarnęła całe rycerstwo. Książęta wyciągali nienasycone ręce do króla, hrabiowie do książąt, ubożsi do możniejszych; kto zaś nie mógł nic wyżebrać od potężnych, siłą zmuszał słabszych do podziału.

Mnich Robert, otrzymawszy opactwo z łaski doradców korony, rozdał pomiędzy nich tak znaczną część dóbr klasztornych, iż jego podwładni odmówili mu posłuszeństwa. Gdy po nim nastąpił hrabia Ekkehard z Nellenburga, mąż zarówno uczony w piśmie, jak dzielny w boju, wówczas nowy opat zażądał zwrotu siół i zamków należących do zgromadzenia świętego Pirmina. Członkowie rady królewskiej odmówili; opat udał się do Rzymu po sprawiedliwość, a papież Aleksander II rzucił klątwę na gwałcicieli własności kościelnej. Wyrok ten potwierdził Grzegorz VII.

Nie o same tylko dobra klasztorne szło kurii rzymskiej, takie bowiem nadużycia działy się wszędzie i trzeba by było wykląć połowę rycerstwa zachodniej Europy, gdyby wszystkie zamki kościelne, trzymane przez świeckich jako lenna, miały wrócić do prawowitych właścicieli. Sami biskupi i opaci nie byli w tym względzie bez winy.

Wyklinając doradców Henryka IV, papież Aleksander chciał ich usunąć z dworu, złamać ich wpływ, który miał, jak skarżyli się ci, co pragnęli zająć ich miejsce, niekorzystnie oddziaływać na młodego króla. Oni to, głosili Sasi w rzeszy, podburzali gwałtownego pana przeciw Ottonowi z Nordheimu, oni utrudniali porozumienie się korony z tiarą.

Ale Henryk, wierny w przyjaźni, nie zastosował się do żądania papieża, przenosząc szczerą życzliwość swoich doradców nad łaskę Rzymu i względy książąt. Mimo ciągłych napomnień Grzegorza VII, Bertold został przy boku króla.

Leżąc krzyżem na posadzce kaplicy, rozmawiał wyklęty z Bogiem z ufnością posłusznego dziecka.

– Ty, dla którego nie ma tajemnic na niebie i ziemi, który przenikasz serce najdrobniejszego robaczka i słyszysz najskrytszą myśl żyjącego stworzenia… widzisz moją uległą duszę – szeptał Bertold. – Nie na Twój gniew chciałem zasłużyć.

Gdyby chodziło tylko o zwrot cudzej własności, bez wahania okupiłby sobie spokój sumienia kilku zamkami. Miał on dość wszelakiego dostatku, bowiem hojna, nigdy niezamykająca się ręka króla, obsypała go dostojeństwami i lennami. Był palatynem rzeszy, wielkim łowczym dworu i czerpał dochody z licznych dóbr koronnych.

Henryk IV posiadał rzadką na ziemi cnotę wdzięczności. Za przyjaźń płacił serdeczną pamięcią i całym swoim mieniem.

Lecz opat Ekkehard, gorliwy zwolennik prymatu papieża, wiódł jawny spór z koroną. Zamiast udać się po sprawiedliwość do króla, którego był wasalem, oddał swoją sprawę pod sąd biskupa rzymskiego. Za jego przykładem poszli już inni opaci, co nie mogło przyczynić się do spojenia rozpadającej się jednolitości państwa.

Rozum stanu nie mógł się zgodzić na pomnożenie siły przeciwnika. Każdy zamek wzięty klasztorowi reichenauskiemu osłabiał hardego prałata, zabierając mu kilkadziesiąt mieczy, które w razie zwycięstwa rokoszan niewątpliwie zwróciłyby się przeciw królowi. Przeto postanowiono na dworze pominąć wyroki Rzymu milczeniem, nikt bowiem nie przypuszczał, żeby papież ośmielił się pociągnąć do odpowiedzialności samego króla.

Rozum stanu i przywiązanie do tronu frankońskiego nie pozwalały Bertoldowi ugiąć się przed rozkazem Rzymu, ale żywa wiara, która panowała nad jego myślami i uczuciami, straszyła go karą pogrobową. Wszakże uczono go w szkole dworskiej w Goslarze, założonej przez cesarza Henryka III, iż namiestnikiem Chrystusa na ziemi jest biskup rzymski, że co ten zwiąże lub rozwiąże tu, na tym świecie, będzie związane i rozwiązane w niebie. A w pałacu laterańskim rządził Grzegorz VII, posadzony przez kler i lud wiecznego grodu na Stolicy Piotrowej. Wprawdzie znaczna część biskupów niemieckich odmawiała wyborowi Grzegorza VII prawowitości i Bertold uspokajał tak samo własne sumienie; nie zaślepiała jednak i biskupów i jego nienawiść do nieustraszonego rządcy Kościoła, który ciężką rękę położył na rozluźnionych obyczajach swojego czasu?

Nowy papież żądał od duchowieństwa świeckiego, by uszanowało celibat, zalecony kapłanom chrześcijańskim już przez pierwszych Ojców Kościoła; domagał się od sług ołtarza czystego i świątobliwego żywota; zagroził klątwą każdemu, kto by się skradał krzywymi drogami do mitr i pastorałów. Nie stosunki, łaska króla i jego otoczenie, nie pieniądze i koligacje miały obsadzać stolice biskupie, lecz jedynie gorąca wiara i pobożność.

Tak surowy namiestnik Chrystusowy nie podobał się świeckiemu duchowieństwu młodych ludów germańskich, zaledwie wydobywających się z powijaków barbarzyństwa. Duch nowej Ewangelii, jej pogarda szczęścia doczesnego, powitana z radością przez wydziedziczonych i zrozpaczonych starego świata, nie przetrawił jeszcze pożądliwości zmysłowych tych silnych, świeżych natur, przywiązanych do ziemi i jej rozkoszy z potęgą instynktów. Tu i ówdzie od wielkich mas odrywała się jakaś wybrana dusza i rzuciwszy świat zapatrzyła się natchnionym okiem w niebo; przeciętny jednak katolik owego czasu brał tylko z wiary jej dogmaty, nie rozumiejąc jej cnót. Półbarbarzyńca uwielbiał siłę i bogactwo, a Grzegorz VII kazał mu kochać słabość i ubóstwo.

Niższy kler sarkał na bezwzględny nakaz celibatu, wyższy – pochodzący przeważnie z możnych rodów, gwałtowny, dumny, rozmiłowany w zbytku i przepychu – nie chciał ukorzyć się przed powagą męża z gminu, którego tylko niepospolite zdolności i niezłomny charakter wyniosły na sam szczyt chrześcijaństwa.

Bertold lepiej od innych znał kruche przyczyny niechęci do Grzegorza VII, wszystkie bowiem skargi biskupów i opatów na stanowczość papieża szły na dwór królewski. Wiedział, że znienawidzony przez prałatów Hildebrand dźwigał Kościół silną ręką, nurzający się od pewnego czasu w błocie grzechów ludzkich i gdyby nowy ojciec chrześcijaństwa ograniczył swoją działalność do spraw duchownych, on, pan świecki, zgorszony niejednokrotnie pychą kleru, podziwiałby szczerze jego odwagę. Ale Hildebrand przemawiał i do króla rzymskiego jak do lennika, a na to doradca korony nie mógł się zgodzić.

Jako Frank, potomek plemienia, które tyle wycierpiało od rasy romańskiej, dzielił Bertold niechęć prałatów niemieckich do Grzegorza VII, do przedstawiciela Rzymu – owego wielkiego upiora, co pokonany tysiąc razy, podnosił ciągle głowę chciwą władzy i narzucał swoją wolę światu. Ale rycerz frankoński był równocześnie katolikiem, wierzącym bez krytyki we wszystko, co Kościół podawał do wierzenia, drżącym na samą myśl ogni piekielnych.

Jeśli biskupów uwodziła nienawiść do Grzegorza VII, jeżeli nie uznany przez nich papież był w istocie namiestnikiem Chrystusa na ziemi, wówczas druzgotały jego wyroki nieposłuszne dzieci Kościoła i wyklętego czekał po śmierci gniew Boży.

Miotany sprzecznymi uczuciami Franka i katolika, straszony ogniem piekielnym, wyciągnął znów Bertold ręce do krucyfiksu i modlił się z głębi udręczonego serca:

– Oświeć moją duszę, Panie, ześlij na moją nędzną głowę światło prawdy, albowiem na Twój gniew zasłużyć nie chcę…

Rzucił się na stopnie ołtarza, całował wilgotny kamień i powtarzał coraz głośniej z coraz większą rozpaczą:

– Nie chcę, nie chcę…

A w zakrystii odezwał się głos ponury: anathema (3), anathema…

Bertold zerwał się przerażony.

Czarny cień odczepił się od ściany i zniknął za drzwiami.

– Zmiłuj się nade mną – jęczał Bertold, ukrywszy pobladłą twarz w dłoniach.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Komnatą (komnâte, kominata) nazywano w wiekach średnich izbę, w której znajdował się komin.

(2) Dawniej: datki wręczone komuś dla przekupienia go; łapówki.

(3) (Łac.) klątwa.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Tiara i korona.