Tiara i korona. Rozdział ósmy

Słońce dobiegało już połowy swojej dziennej wędrówki, ziejąc na bór takie żary, że nie łagodził ich nawet cień drzew. Powietrze, przesycone nadmiernie zapachem żywicy, stało się duszne, suche. Ptactwo zamilkło, schroniwszy się przed gorącem pod zielony dach gałęzi. Tylko muszki brzęczały i motyle pławiły się z rozkoszą w promiennej fali.

Konie, pokryte pianą, zwiesiły łby, znosząc cierpliwie kłucia bąków. Pachołkowie, zdjąwszy szyszaki, siedzieli ospale w siodłach.

Senność południa kładła się na przyrodę, ludzi i zwierzęta. Kwiatki opuściły główki, wysokie trawy obwisły, jakby znużone, świerki i dęby stały bez ruchu.

Ale Judyta nie czuła ani gorąca, ani niewygody drogi. Niosło ją uspokojone sumienie. Jak wszyscy przeciętni wierni jej czasu, ogarniała i ona tylko grubsze rysy nauki Chrystusowej. Do głębi etycznej i społecznej Ewangelii, z której wypływał świat cały nowych pojęć i wyobrażeń, nie wnikała jej dusza na półbarbarzyńska.

Wiedziała ona i wierzyła, iż w niebie króluje Bóg w Trójcy Świętej Jedyny, wynagradzający po śmierci cnotę, a karzący grzechy. Wiedziała i wierzyła, iż można sobie wysłużyć światłość wiekuistą bogobojnym życiem, ścisłym wykonywaniem przepisów kościelnych, modlitwą i jałmużną.

Jej sumienie prawowiernej katoliczki straszyła głównie kara pozgonna. Lękała się ogni piekielnych z trwogą dziecka.

Ten strach zdjął z niej słowem pobłażliwym hrabia Wolfram. Już nie będzie gorzała w czeluściach piekielnych, choćby się zbliżyła do Bertolda. Będzie go prosiła, aby się poddał pokucie kościelnej, a ta prośba zmaże jej winę. Wszakże uczył tak pustelnik miły Bogu, uważany za świętego przez duchowieństwo całej okolicy. Pobożny mąż wie lepiej od tych wzbogaconych chłopów z Grimmingen, co trzeba czynić, aby dostąpić zbawienia.

Ojciec Wolfram kazał jej być łagodną dla poddanych i hojną dla ubogich… Te cnoty nie sprawiają jej żadnej trudności, miała je bowiem we krwi, odziedziczyła je po szeregu walecznych przodków. Uprzejmość i hojność należały do przednich obowiązków prawdziwego rycerza. Szlachetni panowie gardzili skąpstwem i karali surowo okrutników, znęcających się nad niedolą. Nie oszczędnością, lecz rozrzutnością chełpiły się wieki średnie.

Mało kościołów postawili jej przodkowie, mało wyzwolili poddanych, nagradzając ich za wierną służbę wolnością? Znaczna część licznych dóbr klasztorów w Reichenau i w St. Gallen należała niegdyś do rodu jej i Bertolda.

Jeśli zbawienie zależy od hojności dla Kościoła i ubogich i od sprawiedliwości względem poddanych, jej dusza może bez obawy czekać na śmierć ciała. Jeszcze dziś pośle do St. Gallen nowy ornat, który sama wyhaftowała złotymi nićmi i przyozdobiła drogimi kamieniami. Przyda nawet dwanaście srebrnych lichtarzy z prośbą, aby się pobożni ojcowie modlili o nawrócenie Bertolda.

Tak uspokojona, Judyta obrzuciła świat Boży wzrokiem weselszym. Drzewa wydały jej się zieleńsze, kwiaty barwniejsze. Już dawno nie czuła się tak swobodną.

Ten sam uśmiech rozpieszczonego dziecka, który zasmucił pustelnika, pojawił się na jej ustach.

„Jaki ten ojciec Wolfram dobry – myślała. – Chciałby przytulić wszystkich do kochającego serca, nawet poddanych stawia na równi z sobą”.

„Tak nie można, święty mężu! – mówiła do siebie. – Na tej ziemi zawsze ktoś musi rozkazywać”.

I ona jak Bertold pochodziła z ojca od owych pierwszych wodzów frankońskich, którzy prowadzili już w czwartym stuleciu swoje plemiona przeciw ówczesnym panom świata. Niejeden z jej przodków zginął od miecza rzymskiego.

Zwyciężywszy potężną Romę i Allemanów, Frankowie rozlali się po całym imperium, pokrywając swoimi strażnicami zdobyte ziemie. Okolice Konstancji, ważne z powodu bliskiego sąsiedztwa z Italią, królowie powierzyli wiernemu oku protoplastów Bertolda i Judyty. Tu, pośród Allemanów, dawni naczelnicy plemion siedzieli przez sześćset lat, nie zapomniawszy ani na chwilę, iż należeli do wielkiego narodu Franków (1).

Praprawnuczka niezależnych wodzów, którzy zrzekli się dobrowolnie swojej udzielności dla dobra rzeszy, miała we krwi cześć dla porządku społecznego. Jakkolwiek sobie jej młodość nie zdawała jeszcze dokładnie sprawy z warunków życia doczesnego, tyle jednak wiedziała, raczej przeczuwała, iż w każdym większym zbiorowisku ludzkim musi panować jakiś z góry określony ład, aby się całość nie rozpadła na drobne części. Ktoś rozumniejszy, silniejszy powinien rozkazywać, ktoś głupszy, słabszy – słuchać. Jej chłopi byli barbarzyńcami w porównaniu z nią. Przeto obowiązkiem ich – poddać się jej woli.

Dziwna wydawała się praprawnuczce wolnych panów frankońskich dobroć pustelnika, równająca wszystkich ludzi. Wolfram, odwykłszy w swojej samotności od świata, stracił sąd o rzeczywistości. Rozmawiając ciągle z Bogiem, z niebem, stał się obcym na ziemi.

I dziwną wydawała się Judycie pobłażliwość świątobliwego męża dla Grimmingenów, bo nie same tylko cnoty wzięła dziedziczka po przodkach, którzy zawsze rozkazywali. Nie bez przyczyny ostrzegał ją pustelnik przed zmarszczką pomiędzy brwiami. Bruzdę tę żłobiła duma, dziecię gwałtu i samowoli.

I teraz znów ściągnęły się brwi pani z Hohenau.

Ten rycerz od wczoraj, ten wnuk chłopa jej dziada, śmiał ją, wolną panią, której przysługiwało prawo noszenia gronostajów, jak królowi, znieważyć miłosną pożądliwością, a ona miałaby mu przebaczyć zuchwalstwo. Takiej dobroci nie może od niej żądać nikt, nawet Kościół.

Tym razem nie przeraziła jej buntownicza myśl, była ona bowiem krzykiem jej temperamentu, nie odznaczającego się bynajmniej łagodnością.

– Burgrabio! – zawołała Judyta.

– Podoba się Waszej Szlachetności? – odparł sługa, nadbiegłszy.

– Gdyby rycerz Werner z Grimmingen przybył do Hohenau, nie wpuść go przez bramę bez mojego pozwolenia.

– Stanie się podług rozkazu.

– Załoga niech będzie dziś przez cały dzień pod bronią.

Wróciwszy do domu, Judyta natychmiast udała się do kaplicy zamkowej, gdzie kazała otworzyć skarbczyk, z którego wyjęła wszystkie pergaminy, zaopatrzone woskowymi pieczęciami.

Ochmistrzyni dziwiła się, że młoda pani, zapomniawszy o obiedzie grzebała się w pożółkłych szpargałach z cierpliwością starego mnicha. Kilkakrotnie przypominała jej godzinę posiłku, lecz odbierała zawsze tę samą odpowiedź: „Później!”.

Osobliwe zajęcie pani drażniło ciekawość Bertwiny, daremnie jednak usiłowała nawiązać rozmowę.

– Nie przeszkadzajcie! – ofuknęła ją Judyta.

Słońce zaczęło się już zbliżać do szczytów Alp, kiedy na bramie zamku odezwał się róg stróża. Po chwili wszedł do komnaty Judyty burgrabia.

– Pan Werner z Grimmingen stoi pod mostem zwodzonym – oznajmił.

– Czy rycerz z Grimmingen przybywa sam? – zapytała Judyta.

– Towarzyszy mu tylko czterech pachołków.

– Wpuść go na dziedziniec. Niech cały mój dwór zbierze się natychmiast w sali rycerskiej i ustawi w zwykłym porządku. Na dany znak wprowadzić rycerza z Grimmingen.

Ochmistrzyni spojrzała z przestrachem na panią.

– Co Wasza Szlachetność zamierza? – rzekła. – Moralność nakazuje witać opiekuna na progu pałacu.

Nie otrzymawszy od pani żadnej odpowiedzi, Bertwina wybiegła na dziedziniec. Panował tu niezwykły ruch. Z domków wychodzili tłumnie uzbrojeni pachołkowie, rycerze kładli na siebie białe pasy, służba zbiła się w kupki, gawędząc półgłosem.

Co by to było? Czy załoga rusza na wyprawę?

Zamiast jednak śpieszyć do stajen, pachołkowie utworzyli na rozkaz burgrabiego długi szpaler, sięgający do bramy.

Na końcu tego szpaleru ukazał się starzec w niebieskiej sukni i w płaszczu takiej samej barwy. Siedział na gniadym ogierze, który wyrzucał łbem, gryząc niecierpliwie wędzidło.

– A wy dokąd się wybieracie bez mojej wiedzy? – zawołał głosem potężnym, ujrzawszy załogę pod bronią. – Dlaczego nie odpowiadacie, łajdaki? – krzyknął, gdy się nikt nie odezwał.

Chciał najechać koniem najbliższego pachołka, lecz ogier, uderzony kopią po żebrach, rzucił się tak gwałtownie w tył, że byłby go wysadził z siodła, gdyby się nie uchwycił grzywy.

Szybko dobył miecza.

– Zachowujcie się przystojnie, Wernerze z Grimmingen – zawołał teraz burgrabia – jeśli wam stare kości miłe.

– Co to wszystko znaczy? – ryknął starzec.

– Zaraz się dowiecie, a tymczasem schowajcie miecz do pochwy, bo nasza pani nie lubi zwady na dziedzińcu.

Na schodach pałacu ukazał się podkomorzy i oznajmił podniesionym głosem:

– Wolna pani z Hohenau wzywa pana Wernera przed swoje oblicze.

Stary rycerz zatoczył dookoła zdumionym wzrokiem. Nie rozumiał, co się stało na zamku, który jeszcze wczoraj słuchał jego rozkazów. Widać było, że dobywa całej woli, aby zapanować nad gniewem. Żyły na jego czole nabiegły mu krwią, oczy skrzyły się, jak ślepia dzikiego zwierzęcia, wargi drżały. Wzrostem i atletyczną budową ciała był on podobny do syna. Mimo sędziwych lat, krzepko trzymał się na koniu i zsiadł z siodła bez pomocy. Długie lata poorały jego twarz zmarszczkami, ale ruchy miał jeszcze młode, sprężyste.

– Gdzie wasza pani? – zapytał głosem chrapliwym, w którym gotowała się wściekłość tłumiona.

– Nasza pani czeka na was w sali rycerskiej – odpowiedział podkomorzy.

– W rycerskiej?!

Coraz większe zdumienie malowało się w oczach pana Wernera, bowiem sala rycerska służyła tylko do uroczystych obchodów lub aktów znaczenia urzędowego.

W głębi czworobocznej sali, której ściany zdobiły różnobarwne tarcze, zbroje i stargane sztandary, na krześle ustawionym na podwyższeniu, zasłanym czerwonym suknem spoczywała Judyta. Otaczał ją cały dwór hohenauski. Na niskich zydlach siedzieli z obu stron pani: podkomorzy, stolnik, podczaszy i kapelan. Rycerze i wolni kmiecie utworzyli przed nim półkole.

– Co to znaczy, Judyto? – zawołał pan Werner z Grimmingen, wbiegając gwałtownym krokiem. – Dlacze…

Głos utkwił mu w gardle, bo oczy jego spotkały się ze wzrokiem tak chłodnym, iż byłby on nawet gorącą miłość zmroził.

– Wernerze z Grimmingen – odezwała się Judyta ze spokojem monarchy, przemawiającego z tronu – czas, abyś sobie przypomniał, że wasalowie składają w rzeszy niemieckiej hołd swoim dobrodziejom.

Słowa te zrobiły piorunujące wrażenie nie tylko na rycerzu, lecz także na otoczeniu Judyty, nie wszyscy bowiem wiedzieli, jaki stosunek łączy zamek Grimmingen z panami z Hohenau.

Twarz starca pokryła się trupią bladością; nogi pod nim zadrżały.

– To kłam…stwo… – wykrztusił z trudem.

Judyta podniosła do góry pergamin, przy którym wisiała duża, czerwona pieczęć.

– Niewdzięczny sługo! – mówiła Judyta z tym samym, ciągle wzgardliwym spokojem. – Za dar wolności, za pas rycerski płacisz kłamstwem. Gdyby nie łaska mojego dziada, nosiłbyś dotąd na ręku pierścień poddanego.

Z wściekłością, jakby chciał go pożreć, rycerz wpatrywał się w dokument.

– To było dawno, bardzo dawno… – mówił, chwytając się za gardło.

Dusiło go upokorzenie wobec dworu Judyty.

– Jeszcze dawniejsze wiarołomstwa karze król szubienicą.

Na wspomnienie króla rycerz rzucił spode łba spojrzenie ściganego wilka.

A Judyta ciągnęła dalej:

– I ty, niewierny wasalu, ośmieliłeś się krępować wolę swojej seniorki; ty, synu moich poddanych, usiłowałeś wmówić we mnie, iż łączą cię ze mną węzły krwi; ty, podły kłamco, złodzieju, rozbijający po drogach, znieważyłaś mnie pieszczotami opiekuna? Gdyby nie twoje siwe włosy, kazałabym cię wtrącić do najciemniejszego lochu wieży…

Wszystka krew buchnęła na twarz starca. Jego żyły na szyi i na czole napęczniały tak, iż zdawało się, że pękną.

– Przekleństwo! – warknął, rozrywając suknię na piersiach. – Do rycerza mówicie…

– Do zdradzieckiego wasala mówię – zawołała Judyta, podnosząc się z krzesła. – Na kolana!

Stała wyprostowana, groźna, z ręką wyciągniętą, z błyskawicami gniewu w błyszczących oczach.

Rycerz rzucił się ku drzwiom, lecz miecz burgrabiego zagrodził mu drogę.

– Na kolana! – zahuczało w sali. – Złóżcie hołd seniorce!

Dziesięć silnych pięści schwyciło go za kark, zawlokło wnet przed Judytę i cisnęło pod stopnie krzesła.

– Wasza Szlachetność… – jęknął rycerz, pochylając się nad ręką, którą podała mu Judyta. – Nie chciałem was znieważyć…

– Nasza święta wiara i cnota rycerska nakazują przebaczać słabszym – mówiła łagodniejszym głosem Judyta. – Jeśli będziesz odtąd wiernym wasalem państwa hohenauskiego, przywrócę cię do łaski i chętnie przyjmę od ciebie życzliwą radę. W razie jednak gdybyś mi chciał dalej narzucać swoją opiekę, przywołam na pomoc hrabiego palatyna. Możesz odejść! Pokój z tobą.

Rycerz, ucałowawszy rękę Judyty, oddalił się chwiejnym krokiem. Lecz na dziedzińcu szedł znowu pewną stopą, niosąc głowę hardo. Dopadł konia, skinął na swoich pachołków i opuścił zamek.

– Ten stracił na długo ochotę do wina hohenauskiego – mówił burgrabia do podczaszego.

Wtem świsnęło coś w powietrzu. Przed same schody domu padła żelazna rękawica, rzucona z drugiej strony muru.

– O, łotr! – zawołał burgrabia, podnosząc zwiastuna wojny.

Ładnie chce dochować przysięgi wasala.

A zwróciwszy się do załogi, rzekł:

– Chłopcy, trzeba teraz czuwać dzień i noc. Źle by nam poszło, gdyby się któryś z nas dostał w pazury tego rabusia. Oddałby nam z czubem za dzisiejsze widowisko.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Szwabami nazywano w XI stuleciu dawnych Allemanów. Szwabia obejmowała dzisiejszą Wirtembergię, Bawarię i wschodnią Szwajcarię. Frankonią nazywano dzisiejsze prowincje nadreńskie ze stolicą w Wormacji.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Tiara i korona.