Tiara i korona. Rozdział dziesiąty

Na dziedzińcu zamkowym, pod zachodnią ścianą pałacu, złożyła służba czworobok z mnóstwa zwyczajnych stołów, zbitych z desek sosnowych, które spoczywały na kozłach. Nad tą letnią salą jadalną rozpięto płótna, przymocowane do drągów, wkopanych w ziemię.

Cały rój chłopców, wolnych i niewolnych, kręcił się pomiędzy stołami. Jedni wygładzali białe obrusy z płótna angielskiego, ozdobione barwnymi szlakami, drudzy ustawiali cynowe naczynia, kładąc obok każdego z nich serwetę, duży kawał chleba, nóż i łyżkę, inni znosili solniczki, dzbany z wodą i olbrzymie widelce, które służyły do przenoszenia mięsa z półmisków na talerze (1).

Stół pod ścianą pałacu, miejsce gospodarza i jego utytułowanych gości, sam stolnik nakrył jedwabnym obrusem. Wszystkie naczynia były tu srebrne. Tylko dla panów przysunięto zydle. Dla reszty biesiadników przeznaczono ławy bez poręczy.

Na dziedzińcu panował ciągły ruch.

Chłopcy biegali po schodach z domu do mieszkania urzędników dworskich i na powrót. Dziewki czerpały wodę z cysterny kułakując pachołków, którzy im przeszkadzali w robocie, od czasu do czasu wylatywał spod ziemi zaperzony kuchcik i wrzeszczał jak opętany.

– Podawajcie prędzej! Ażeby was Hunowie pożarli!

Wszystko śpieszyło się, biegło, klęło, popychało się, waliło po karku, po łbie, gdzie kto trafił, a całą tę rozhukaną zgraję prowadził potężny głos stolnika, który pomagał sobie pięścią, gdy rozkaz nie skutkował.

– Śpieszcie się, niedołęgi! – krzyczał naczelnik kuchni i spiżarni. – Goście głodni, a wy marudzicie, jakby już było po obiedzie.

Służba nie marudziła. Pot spływał strumieniami z czoła dziewek i pachołków, a stolnik łajał bezustannie. Podszedł do okienka kuchni.

– Czy będziecie gotowi do jutra rana? – wrzasnął. – Wam cielęta paść, nie karmić wielkich panów.

W otworze ukazała się zaczerwieniona od ognia twarz głównego kucharza.

– A wam kury sadzić i pierze drzeć. Patrzcie go, jaki mi chybki! Zamiast pyskować po próżnicy na świeżym powietrzu, zejdźcie-no do tego piekła i postójcie z godzinę przy piecu, a odechce się wam krzyku. Rozedrzeć się nie mogę i dmuchać sam w ogień. Za pół godziny możecie zabeczeć na rogu, a teraz nie przeszkadzajcie, jeżeli nie chcecie, bym wam zalał ślepia sosem pieprzowym.

Na taką groźbę kucharza stolnik odskoczył wystraszony od okienka. Kto go tam wie, parzygnata! Mógłby bryzgnąć ostrym wywarem w oczy, a wówczas miałby się on, kierownik biesiady, z pyszna. Zamiast pełnić służbę, musiałby lecieć do lasu po zioła.

– Żeby ci osy język podziurawiły, jak rzeszoto, łapikuro! – krzyknął stolnik, ale z daleka.

– Prosimy bliżej – śmiał się kucharz, wywijając warząchwią. Pod namiotem z płótna szkarłatnego było już wszystko w porządku. Wyczyszczone naczynia lśniły jak nowe. Chłopcy opletli drągi wieńcami z zieleni i rozrzucili na ziemi kilka koszy róż, goździków, lawendy.

Jak doświadczony wódz, zanim da znak do boju, przebiega jeszcze raz szeregi wojska, tak stolnik obchodził czworobok dokoła, badając nakrycia okiem znawcy. Nie brakowało ani jednego. Stu mężów, panów, rycerzy i wolnych kmieci miało zasiąść do biesiady pod namiotem. Dla ich zbrojnej służby zastawiono stoły wzdłuż murów.

Aby zaś każdy wiedział, gdzie ma spocząć, trzeba było oznaczyć miejsca.

– Proporce! – krzyknął stolnik na chłopców.

Wnet przyniesiono mu kopie rycerzy, u których wisiały długie, szerokie, jedwabne, różnobarwne wstęgi, zaopatrzone osobliwymi znakami. Były tam smoki w polu czerwonym, żółtym, niebieskim i czarnym, z paszczą rozwartą i zamkniętą, z ogonem podniesionym i opuszczonym, ze skrzydłami i bez nich, były lwy w najrozmaitszych postawach, jelenie, wilki, lisy, ptaki wszelakie, płazy; były podkowy, miecze, kosy i krzyże.

Stolnik rozpoznawał znaki gości i zatykał kopie w ziemi w tym miejscu, gdzie właściciel ich miał siedzieć według urzędu lub wieku. Gdy kończył żmudną robotę, nadbiegł z kuchni pachołek z wiadomością, że obiad gotów.

Jeszcze raz rzucił stolnik okiem na dzieło swoje i przyłożył róg do ust. Przeciągły dźwięk okrążył dziedziniec, odbijając się od murów. Zewsząd, ze wszystkich domów i domków wyroiła się czereda chłopców, którzy pędzili galopem. Mieli oni na sobie krótkie sukienki, spięte pasem, długie pończochy i płytkie trzewiki. Część ich należała do służby Bertolda, inni przybyli ze swoimi panami.

– Tylko ostrożnie, bezecne pasikoniki! – napominał stolnik. – Niech mi któryś upuści półmisek, to mu poskaczę. Figielków zachciewa się smarkaczom, koziołków! A za uszy nie łaska? Głowa do góry, brzuch naprzód i jazda do kuchni!

Z powagą dygnitarza sunął stolnik do królestwa kuchmistrza, a za nim podreptała swawolna gromada, chichocząc i częstując się kułakami.

Po jakimś czasie stolnik znów ukazał się na dziedzińcu. Szedł z namaszczeniem i oglądał się ciągle poza siebie, bo z kuchni wychodzili chłopcy, dźwigający olbrzymie półmiski.

– Niech mi tylko który… Ostrożnie… Ja wam poskaczę, kręciszyje… – zrzędził.

„Kręciszyje” pilnowały się same. Z uwagi i wysiłku aż im oczy na wierzch wyłaziły, ale drobne ręce trzymały krzepko znaczny ciężar.

Gdy z piwnicy nadszedł podczaszy, który prowadził drobny oddział wyrostków, obarczonych dzbanami, stolnik po raz wtóry zadął w róg.

– Baczność! – zawołał, ściągnąwszy groźnie brwi.

Trzeciemu sygnałowi odpowiedział z ganku brzęk ostróg i mieczy. Goście Bertolda parami wychodzili z pałacu. Przodem szedł gospodarz z biskupem Ottonem, dalej palatyn Ulryk z opatem santgalskim, hrabia okręgu ze swoim wikariuszem i długi szereg rycerzy i kmieci. Wszyscy zdjęli z siebie szyszaki, napierśniki, ciężkie buty i włożyli miękkie suknie, sięgające aż do kostek, i lekkie trzewiki; wszyscy mieli na sobie płaszcze bez rękawów, spięte na prawym ramieniu. Gdyby nie wąsy i broda, zewnętrznie nie różniliby się niczym od niewiast.

Trębacze biskupa Ottona zagrali fanfarę na rogach z kości słoniowej. Jak spłoszone ptactwo, wzbiły się jasne, wesołe dźwięki ponad mury zamkowe i rozpierzchły się szeroko wokoło, padając na modrą szybę jeziora. Chciwym ruchem chwytała je liczna zgraja poddanych i żebraków, wyczekujących pod bramą, fanfara bowiem zwiastowała im początek biesiady, której resztki szły zwykle dla ubogich.

Już stanęli goście, każdy obok swojego proporca. Teraz zbliżali się chłopcy z miednicami i ręcznikami i podawali je kolejno, klęcząc, naprzód panom, potem rycerzom i kmieciom.

Gdy wszyscy umyli ręce, biskup Otton przeżegnał stoły i wygłosił krótkie błogosławieństwo po łacinie:

– Domine, Iesu Christe, Filii Dei vivi – mówił wśród nabożnego milczenia – qui es verus et immaculatus Agnus, quique immaculatus in ara crucis oblatus peccata mundi delesti, et nos in tuum ovile reportasti: has carnes, quas ad usus hominum creasti, benedicere et sanctificare digneris, ut omnes ex eis sumentes… (2)

Drugą połowę błogosławieństwa dokończył szeptem. Po raz wtóry rozbrzmiała fanfara. Goście, zdjąwszy płaszcze, zajęli swoje miejsca.

Na boku, przy osobnym stole, siedziała gromadka komediantów i grajków. Wędrując od sioła do sioła, od miasta do miasta, zjawiali się oni wszędzie, gdzie odbywało się większe zebranie. Witano chętnie ich pieśni i sztuki, chociaż przesąd czasu odmawiał im samym czci i praw wolnych ludzi. Wzgardzeni nawet przez poddanych, zarabiali w upokorzeniu na gorzki, jakkolwiek czasami bardzo spory, kawałek chleba.

Stolnik skinął długą laską, oznaką swojej godności na dziatwę Apollina.

Zapiszczały flety, zarzępoliły basy, zagrały skrzypce. Duży drab, podobny do zbója, huknął w bęben.

Wśród dźwięków krzykliwej muzyki goście zabrali się do przekąski, składającej się z wiśni, chleba i młodego wina.

Tymczasem jedni chłopcy roznosili na półmiskach pieczone prosięta, króliki i dzikie kaczki, inni napełniali puchary winem meersburskim, cenionym w całej rzeszy niemieckiej.

Milcząc mężowie zaspokajali pierwszy głód. Rycerze i kmiecie jedli z taką łapczywością, iż było słychać chrzęst poruszających się szczęk. Biorąc z półmisków pocięte przez służbę kawały mięsa, maczali je w sosie pieprzowym, aby podniecić pragnienie. Tyle beczułek i worków omszonych czekało na ich gardła…

– Pierwszy toast wznoszę – odezwał się Bertold – na cześć naszego pana, czwartego Henryka i na szczęśliwe ukończenie zatargu z Sasami. Niech żyje król Henryk i przesławna rzesza niemiecka!

– Niech żyje! – huknęło sto głosów. – Niech żyje! – zagrała fanfara. – Niech żyje! – wtórowała panom służba.

Konie w stajniach, zdziwione niezwykłą wrzawą, zarżały, psy zaczęły ujadać, drób odezwał się w kurnikach.

I znów rzępoliły basy, huczał bęben, śpiewały skrzypce.

Po zaspokojeniu pierwszego głodu i wypiciu pierwszego pucharu, zrobiło się pod namiotem gwarniej. Sąsiad otarłszy ręce o serwetę, przysunął się do sąsiada.

– Mam nadzieję, że obrzydzimy w październiku Sasom ostatecznie ich ciągłe bunty – mówił biskup Otton do Bertolda. – Od kilku lat nie można swobodnie odetchnąć. Zaledwie wróciło się z jednej wyprawy, trzeba się gotować do drugiej. Czas uładzić się z tą hołotą – bo zdaje się, że nasze miecze będą wkrótce potrzebne po drugiej stronie Alp.

– Sądzicie, iż Hildebrand?… – spytał Bertold.

– Wiem na pewno, że biskup rzymski knuje zamach na majestat korony niemieckiej. Co zamierza, nie mogłem jeszcze dociec, tyle tylko dowiedziałem się od biskupów lombardzkich, iż postanowił zwołać w początkach przyszłego roku synod powszechny.

– Nic nam nie zrobi – wtrącił Ulryk z Godesheimu. – Jesteśmy zbyt silni, zwłaszcza teraz po zwycięstwie nad Sasami.

– A jednak radziłbym wam porozumieć się w Lombardii z arcybiskupem Rawenny – odparł biskup. – To pan mądry i szczerze oddany królowi. Kiedy jedziecie?

– Jutro opuszczam wasze niegościnne strony – rzekł palatyn.

– Dlaczego niegościnne? Nie brak u nas wina, chleba i serc otwartych dla gościa.

– Ale wasze niewiasty unikają przyjaciół króla.

– Rozumiem i właśnie dlatego radziłbym wam dowiedzieć się w Rawennie o knowaniach Hildebranda. Nie same tylko niewiasty są nam krzywe. I niejednemu z hrabiów i rycerzy, których miecze bardzo by nam się przydały, mnisi przewracają w głowie. Nie wasi – zwrócił się biskup do opata santgalskiego – ale ci nowi, reformowani, jak się sami nazywają, co chcą być cnotliwsi i pobożniejsi od świętych. Mówią, że Hugon kluniacki puszcza swoją wychudłą od postów i nocnych modlitw sforę na Niemcy. Niech nas święty Bonifacy broni przed tymi gorliwcami. Niewiasty lgną do wszystkiego, co dziwne, niezwykłe, a z białogłowami trudna wojna. Od strony Rzymu ciągnie na północ burza groźniejsza, aniżeli się zdaje tym, co znają usposobienia ludności.

Nad stołami kmieci i rycerzy rozeszło się ciche „aaa…”, bo chłopcy wynosili właśnie z kuchni ulubiony przysmak wieków średnich – pieczone pawie, zatknięte na rożnach. Było ich tyle, ilu gości, co wprawiło zebranych w zdziwienie i zachwyt. Nawet w bogatych domach przeznaczano zwykle jednego ptaka na dwie osoby i to nie podawano go wszystkim biesiadnikom.

Tylko goście znakomici mieli prawo do pawia, ustrojonego piórami z ogona.

Szły teraz zdrowia jedno po drugim. Pito kolejno na cześć wszystkich obecnych dygnitarzy: biskupa Ottona, opata santgalskiego, palatyna Ulryka, hrabiego okręgu, jego wikariusza, pito za powodzenie: rycerzy, kmieci, poddanych państwa meersburskiego, na dobre żniwa i winobranie, na szczęście w polowaniu itd.

Mocne imbirowe i pieprzowe sosy paliły wnętrzności. Trzeba było gasić pragnienie, czego głównie rycerze i kmiecie nie zaniedbywali.

Wędrowni komedianci zabawiali tymczasem biesiadników dziełami swojej zręczności. Pospolite to były sztuki – zwykłe koziołki, chodzenie na rękach, stawanie na głowie, noszenie i podrzucanie wielkich ciężarów – ale widzowie, parafianie, nie zepsuci wykwintniejszymi uciechami większych miast i dworu królewskiego, wybuchali szczerym śmiechem i klaskali zapamiętale, ciskając domorosłym artystom drobne, srebrne pieniążki, kawały mięsa i chleba.

Tylko stół panów nie zwracał uwagi na łamańce komediantów. Dygnitarzy zajmowały inne, ważniejsze sprawy.

– Mówicie, że usposobienie ludności zmienia się pod wpływem kazań reformowanych mnichów? – zapytał palatyn Ulryk. – Wieści o karygodnych knowaniach golonych łbów… nie gniewajcie się, tak mi się jakoś wymówiło… doszły już do dworu, lecz nie mieliśmy dotąd czasu sprawdzić przestróg, nadsyłanych nam przez wiernych tronowi opatów.

– W łonie ludności szwabskiej wre coś i kipi – odpowiedział biskup Otton – czego dotąd nie rozumiem. Niezwykle liczne tłumy ciągną od pewnego czasu do miejsc cudownych. Klasztory, które łaska Boża obdarzyła większymi relikwiami, nie mogą pomieścić pielgrzymów. Pobożni modlą się chętniej, goręcej aniżeli dawniej; mężowie posiwiali na koniu z mieczem przy boku, rzucają niepewne zamki i tulą się pod skrzydła bezpieczniejszego kościoła; bogate wdowy rozdają cały majątek ubogim i zamykają się w pustelniach albo w domu świątobliwych panien w Szafuzie. Jakiś duch niebieski, wrogi sprawom tego świata, wieje nad Szwabią. Zdaje się, że Hildebrand wie o tym usposobieniu i dlatego występuje śmielej od swoich poprzedników.

Opat santgalski, mąż otyły, czerwony, który jadł dotąd za trzech, otarł usta serwetą i rzekł:

– Wszystkiemu temu są winni owi wymokli prorocy w sukni świętego Benedykta, którzy wmawiają w głupich, że tylko głód, nędza i ciągłe szlochanie otwierają bramy Królestwa Niebieskiego. Jakby to grzeszny śmiertelnik nie mógł chwalić Pana Boga uczciwie, szczerze, całą duszą i pamiętać równocześnie o potrzebach ciała. Wszakże Ojciec dobrotliwy stworzył lasy i pola, owoce i szczepy winne i wszelką rzecz, jaka jest, dla uciechy i wygody swoich dzieci. Sam święty Benedykt nakazuje trzebić lasy, uprawiać rolę i dbać o dobro klasztoru. Zamiast dziękować Bogu za dary, których wszystkowiedzący Pan nie poskąpił słabej kreaturze (3); wrzeszczą owe głodomory, że wszelka rzecz doczesna jest dziełem szatana. Poprzebierali się cudacznie, włożyli na siebie szerokie habity, niby skrzydła anielskie, jak mówią, ogolili łby aż pod sam kark, zostawiwszy dokoła czaszki tylko wąziutką koronę, nie myją się, nie czyszczą ani sukien, ani obuwia, karmią się polewką jaglaną i krzyczą z ambon, że się świat zestarzał, że trzeba go odmłodzić pokutą, biczowaniem, głodem, ciągłym płaczem i trzymaniem się w prochu. Niech się mażą, jak baby, niech się kąpią w brudzie i piasku, kiedy im z tym dobrze, ale dlaczego przewracają w głowie ciemnemu gminowi i wrażliwym niewiastom? Gdybym był królem, nauczyłbym moresu tych burzycieli spokoju publicznego.

– Waszą rzeczą przekonać tych głupców, iż są na świecie dwa królestwa, doczesne i niebieskie – wtrącił Ulryk z Godesheimu.

Opat wzruszył ramionami.

– Albożby oni raczyli mnie wysłuchać! – odparł. – Nas, opatów, wiernych królowi i całe duchowieństwo świeckie ci przewrotnicy nazywają pomocnikami szatana. Odmawiają nam godności kapłańskiej, pyszniąc się swoją świątobliwością, szpetnie wychudzoną gębą, nagimi łbami i pomiętą, wyplamioną suknią. Biskup Otton zwraca słusznie uwagę na szkodliwość mnichów reformowanych. Trzeba by ukrócić ich zuchwalstwo, bo motłoch zaczyna im więcej ufać, aniżeli nam, zwolennikom dawnego obyczaju.

– Przyznajcie, opacie – rzekł palatyn Ulryk z uśmiechem złośliwym – iż trochę więcej skromności i świątobliwości życia przydałoby się owym zwolennikom dawnego obyczaju. Ludzie, którzy ślubują ubóstwo i pokorę, zagarnęli już połowę dóbr koronnych i zachowują się nieraz z taką butą, iż nie wiadomo, kto pokorniejszy: my rycerze, czy wy mnisi. W waszych piwnicach dojrzewa najlepsze wino, w waszych stajniach i oborach próżnuje najtłustsza kreatura (4). Gdyby Hildebrand nie był wrogiem korony, sam poradziłbym mu, jak okiełznać pychę klasztorów.

Opat żachnął się.

– I wy to mówicie, wy, palatynie – zawołał, sapiąc – którego by ten wysłaniec piekła kazał usmażyć na stosie, gdyby mogła was sięgnąć jego długa ręka? Dostatek klasztorów kole was w zazdrosne oczy? Pracujcie, zabiegajcie, jak my, a będziecie mieli pełne gumna, piwnice i obory.

– I straszcie ludzi ogniami piekielnymi… – dorzucił palatyn z przekąsem – a będą wam pobożni oddawali zamki i sioła, abyście im wyprosili u świętego Piotra łaskawe przyjęcie w Królestwie Niebieskim.

Hrabia okręgu i jego wikariusz ze zgrozą spojrzeli na palatyna. Na prowincji nie znano tak bezbożnej mowy.

Na czoło opata wystąpił rumieniec gniewu.

– Was żaden z braci świętego Benedykta nie weźmie pod habit, gdy będziecie się chcieli wślizgnąć niepoznani do nieba – wyrzekł.

– Jeszcze wielkie pytanie, czy suknia świętego Benedykta jest w niebie dobrym poleceniem – drażnił palatyn opata ku wielkiej zabawie biskupa, który, nie lubiąc mnichów, jak wszyscy duchowni świeccy, wybuchnął serdecznym śmiechem.

Bertold, zmiarkowawszy, iż sprzeczka się zaostrza, skinął na stolnika i zawołał:

– Niech śpiewak wystąpi!

Rozkaz ten podziałał na powaśnionych, jak pieszczota matki na rozkapryszone dziecko. Pochmurna twarz opata zaczęła się wygładzać, usta palatyna straciły wyraz uszczypliwy.

– Niech nam śpiewa pieśń o Zygfrydzie, co zgromił saskiego Liudgasta! – rzekł Ulryk z Godesheimu.

– O Zygfrydzie, o niezwyciężonym synu króla Zygmunta! – wołali biesiadnicy.

I wszystkie oczy zwróciły się na chudego starca, który zbliżał się powolnie od stołu grajków.

Skłonił się panom, skłonił się rycerzom i kmieciom, przyłożył prawą rękę do serca i zaczął śpiewać, raczej mówić w takt wtórujących mu skrzypiec:

– „Zacny to mąż wojennej podjął się usługi
Złoty puklerz mu z ramion spływał, lśniący, długi.
Był to Liudgast, wartę pełnił nieleniwo,
A już nań dzielny Zygfryd pomyka co żywo”.

Zatrzymał się – obrzucił zgromadzenie badawczym spojrzeniem. Na wszystkich twarzach widział ciekawość dzieci, czekających z powstrzymanym oddechem na bajkę. Naiwne dusze wieków średnich kochały stare powieści, przesiąkłe krwią, owiane szczękiem oręża.

– Śpiewaj! – krzyknął Bertold i rzucił grajkowi złoty pierścień.

Więc podniósł starzec głos i recytował dalej:

– „Zoczył go król i cwałem puścił się na wroga,
Bodzie konia do biegu żelazna ostroga,
Na tarczy mierzą długich kopij ostre groty –
Dla króla stąd niemałe urosły kłopoty”.

Zewsząd, od stołów pachołków, sypali się słuchacze. Służba nawet przystanęła z uchem wyciągniętym, niestrofowana przez stolnika.

– „Pękły drzewce, lecz dalej poniosły ich konie
Rozhukane, jak wicher, co szumi przez błonie,
Zwrócili je wędzidłem, ostrogami sparli.
I z mieczem w dłoni znowu na siebie natarli”.

„I z mieczem w dłoni znowu na siebie natarli” – powtórzyło za śpiewakiem kilkadziesiąt głosów. Płomień zapału bił z oczu rycerzy i pachołków. Ten i ów sięgnął do boku, podkręcił wąsa, przybrał wyzywającą postawę.

– „Ciął Zygfryd po szyszaku wroga siłą całą,
Grzmot się rozległ i pole od ciosu zadrżało,
Prysły iskry szyszaka, jak z ognistej głowni –
Zeszli się zapaśnicy, siłą prawie równi.

Liudgast mu na każde odpowiadał cięcie,
Godził w tarcz przeciwnika i rąbał zawzięcie,
A już w pomoc Duńczyków trzydziestu pomyka –
Lecz, nim przybyli, Zygfryd pobił przeciwnika.

Takie okropne zadał królowi trzy rany
Przez zbroję – bo był cały w żelazo odziany –
Iż miecz po cięciu z rany wyniósł krwawe znaki.
Więc Liudgasta spotkał smutny koniec taki”.

Posypały się na śpiewaka pieniądze srebrne i złote, padały do jego stóp noże, pasy, płaszcze. Czym kto mógł płacił grajkowi za starodawną powieść, która krążyła od wieków wśród wojowniczego ludu Szwabii i Frankonii. Chłopcy nie mając nic do rozdania, klaskali, uderzając talerzami o talerze.

Ulryk z Godesheimu trącił pucharem o puchar opata.

– Nie gniewajcie się, ojcze wielebny, na mój zły język – rzekł. – Wszak wiecie, że cenię was nad wszystkich opatów rzeszy. Tak wiernych prałatów, jak wy, korona posiada niewielu. Wasze zdrowie, ojcze!

– Macie szczególny sposób wyrażania swojej czci – odparł opat udobruchany – ale rzeczą kapłana przebaczać. Na podziękowanie, palatynie!

I wychylili obaj potężne naczynia do dna.

– A zabierzecie mnie z sobą do nieba? – żartował palatyn.

– Jeśli będziecie szczerze żałowali za paskudną gębę, to przypomnę sobie może waszą grzeszną duszę przed bramami raju.

– Przeznaczyłem już dla waszego klasztoru zamek Igelsburg.

– Jeżeli tak, obiecuję wam uczciwe słowo u świętego Piotra. Ale wystawcie pergamin u hrabiego okręgu.

– Jeszcze nie teraz, ojcze wielebny – zaśmiał się palatyn. – Chciałbym pożyć jeszcze z dziesięć lat na grzesznej ziemi, a gdyby wasi mnisi zaczęli piać na moją intencję psalmy, gotów by mnie święty Piotr wezwać wcześniej do raju. Będzie dość czasu, gdy mi wino zbrzydnie.

– To poczekamy bardzo długo na zamek Igelsburg – rzekł opat. – Tymczasem wasze zdrowie, palatynie.

I znów wysączyli puchary.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Dzisiejszego użytku widelców nie znano jeszcze w XI wieku.

(2) (Łac.) Panie, Jezu Chryste, Synu Boga żywego, który jesteś prawdziwym i niepokalanym Barankiem i który niepokalany, złożony na ołtarzu krzyża zgładziłeś grzechy świata i nas włączyłeś do Twej owczarni: te mięsne potrawy, które dla pożytku ludzi stworzyłeś, racz pobłogosławić i uświęcić, aby wszyscy je pożywający.

(3) Tu: stworzeniu.

(4) Tu: zwierzęta.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Tiara i korona.