Tiara i korona. Rozdział dwunasty

Bertold, ubrany do wyjazdu, chodził niecierpliwym krokiem po ganku pałacu. Dziś z rana hrabia okręgu przysłał dwóch woźnych do Rudolfa z Grimmingen. Aby rycerz nie uciekł w drodze do sądu, Bertold oddał go pod straż swojego burgrabiego.

Nie wątpił ani na chwilę, że sędziowie ukarzą burzyciela pokoju publicznego, nie wiedział tylko jakie prawo do niego zastosują, allemańskie, miejscowe, czy salickie, obowiązujące całą rzeszę. Chciał pojechać sam na sprawę, by dopilnować surowego wyroku, lecz jemu, wysokiemu dostojnikowi, nie wypadało stawać w zwyczajnym sądzie.

Burgrabia powinien był dawno wrócić, słońce bowiem stało już nad jeziorem, zbliżając się ku zachodowi. Czyżby go zatrzymała jaka niespodziewana przeszkoda, albo może spotkał znajomych i gawędził z nimi przy kuflu wina?

Bertold zawołał na pachołka, aby się udał na wieżę i spojrzał na drogę, gdy się na bramie odezwał róg stróża.

Wkrótce potem rozległ się na dziedzińcu brzęk podków, uderzających o kamienie. Zbrojni mężowie zajeżdżali przed pałac.

– Niech ludzie nie zsiadają z koni – rozkazał Bertold pachołkowi.

Po chwili wszedł na ganek stary burgrabia Wencel. Zamiast szyszaka, miał na głowie zawój z gałganów, przesiąkłych krwią.

– Mówcie mi o wyroku – rzekł Bertold z pośpiechem, postrzegłszy jednak krew, zmarszczył brwi.

– Widzę, że za dobrze bawiliście się z przyjaciółmi. Oj, stary! Mało wam wina w domu? Zachciewa się wam jeszcze szynku i guzów?

– Żeby to w szynku, proszę Waszej Szlachetności – odpowiedział burgrabia – to by człowiekowi nie było żal dziury we łbie. Wesoła kłótnia przypomina staremu dobre czasy młodości. Ale oberwałem guza na trzeźwo, nie wiadomo za co i po co. Co się tam nie działo na tych zatraconych sądach!

– Jaki wyrok zapadł?

– Jaki tam wyrok, proszę Waszej Szlachetności. Uwolnili Rudolfa.

– Uwolnili? – zawołał zdumiony Bertold. – Był przecież występek, byli świadkowie.

– Świadkowie dostali po łbie tak samo, jak ja, a z występku śmiał się hrabia okręgu.

– Ależ to gwałt publiczny! Mówcie, jak się odbył sąd.

– Wcale się nie odbył – opowiadał burgrabia. – Kiedy przybyliśmy z podsądnym na zamek hrabiego, opadła nas zaraz hałaśliwa zgraja, rozpętała pana Rudolfa i wziąwszy go na ramiona, obnosiła po dziedzińcu jak bohatera. Zjechało się tam mnóstwo rycerzy szwabskich; stary Grimmingen przybył z całą załogą.

– A hrabia? – spytał Bertold.

– Hrabia rzekł do mnie ze śmiechem: „Donieś swojemu panu, jak u nas karzą uczciwy najazd. Nie warto żyć, gdyby sąsiadowi nie było wolno poturbować trochę sąsiada. I powiedz jeszcze swojemu panu, żeby się u nas grzeczniej zachowywał, jeżeli chce wrócić cały na dwór królewski”. Potem wykrzykiwał na pychę Franków, na roszczenia tronu i tym podobne różne zuchwalstwa, z których każde zasługiwało na wybicie zębów. Kiedy hrabia skończył, doskoczył do mnie stary Grimmingen i rzuciwszy mi w twarz rękawicę krzyczał jak opętany: „Zanieś temu pankowi z Meersburga moją rękawicę i powiedz mu, żeby się strzegł zemsty rycerzy z Grimmingen”. Porwała mnie wściekłość. „Taki chłystek, taki cham, będzie wypowiadał wojnę mojemu panu? Niedoczekanie jego”. Cisnąłem mu rękawicę pod nogi, wołając: „Swój podły znak posyłaj takim świniom jak ty. Dla takich kpów ma mój pan rózgi”. Ryknęła bestia, niby rozjuszony tur, i zanim się spostrzegłem, grzmotnęła mnie po łbie raz, drugi, trzeci – pękł szyszak – krew zalała mi ślepie – nasi chłopcy dopadli i zaczęła się okrutna bijatyka. Gdyby nie kmiecie, którzy przybyli na sądy, byłyby nas te gałgany szwabskie zarąbały na śmierć. Nie w szynku zabawiałem się z przyjaciółmi, Wasza Szlachetność, lecz w klasztorze, gdzie nam pobożni ojcowie opatrywali rany.

Bertold słuchał opowiadania starego sługi bez przyjemności. Wprawdzie nie był jawny opór przeciw prawu w latach ostatnich wypadkiem niezwykłym, każdy bowiem z możniejszych panów i rycerzy starał się korzystać z niepewnego położenia, lecz rada koronna sądziła, iż zwycięstwo, odniesione nad Sasami, przerazi niespokojnych warchołów. Tymczasem nie obawiał się nawet taki świeży dorobkiewicz, jak Grimmingen, zemsty przyjaciela króla.

– Który z rycerzy szwabskich wykrzykiwał najgłośniej przeciw koronie? – zapytał Bertold.

– Wrzeszczeli po trosze wszyscy – odpowiedział burgrabia – ale najciężej zawinił hrabia okręgu.

– Hrabiego oddamy pod sąd palatyna, a tych z Grimmingen ukarzemy sami przy pierwszej sposobności.

– Najlepiej byłoby zrobić to samo i z hrabią, a miałaby okolica raz na zawsze spokój. Wprawdzie hrabia siedzi w bardzo mocnym gnieździe i może sobie drwić z groźby zwyczajnego rycerza, lecz połączonym siłom państwa meersburskiego i hohenauskiego nie oprze się jego kamienna nora. Najechać buntownika, spalić mu budę, jego samego pomacać dobrze po żebrach i będzie porządek.

– Lepszy skutek wywrze surowy wyrok palatyna.

Burgrabia machnął ręką.

– Zaraz widać, że Wasza Szlachetność, z przeproszeniem – mówił – nie był długo w kraju. Może tam, pod bokiem króla, ludzie ulegają prawu, ale u nas nie dość wyroku, trzeba go wykonać, a wykonuje go tylko siła. Na co tu długo marudzić? Kto ma dwa tysiące dobrych mieczy, jak my, ten jest prawem.

– Nie można, stary, nie można – odrzekł Bertold. – Rada koronna dąży do przywrócenia czci dla prawa, kto zaś chce, by wolę kapitularzy (1) szanowano, powinien sam przyświecać dobrym przykładem.

– Będzie, jak Wasza Szlachetność postanowi, gdyby jednak ode mnie zależało, poradziłbym sobie inaczej.

Burgrabia plunął w garść i uderzył ręką w głowicę miecza.

– Nie było na świecie nigdy innego prawodawcy, oprócz tego kapitularza – mówił. – Ale tych z Grimmingen możemy trochę połaskotać, gdy ich gdzie przydybiemy?

– Grimmingowie rzucili nam rękawicę, przeto nie potrzebujemy ich oszczędzać.

– Chwała Bogu. Nie spocznę dopóty, dopóki nie wybiję staremu Wernerowi przynajmniej jednego ślepia. Gałgan wyzwoleniec! Będzie wolnemu panu wojnę wypowiadał. Widzicie go, jaki wielki…

– Chciałem was zabrać ze sobą, widzę jednak, iż potrzeba wam spoczynku – rzek Bertold. – Mocno was stary Grimmingen poturbował?

Burgrabia uśmiechnął się pogardliwie.

– Mógł lepiej, gdyby umiał – odparł. – Ale to taki dureń, któremu się zdaje, że dobrze bije, kto wali po łbie, jak kłonicą. Zwyczajnie chłop. O porządnym fechtunku nie ma takie bydlę żadnego wyobrażenia. Podrapał mi trochę czaszkę, zrobił z wierzchu dziurę i tyle. Już nawet rana nie pali. Pobożni ojcowie wymyli ją porządnie wywarem pieprzowym, święty Benedykcie, jak parzyło… zalepili chlebem, pajęczyną, ziołami, zażegnali i przeżegnali uczciwie i wszystko w porządku. Mogę jechać z Waszą Szlachetnością, choćby na wojnę. Wypocznę w nocy.

W kwadrans potem Bertold zjeżdzał w dolinę. Szedł za nim orszak inwalidów. Prawie wszyscy pachołkowie mieli albo głowy przewiązane gałganami, albo plastry na twarzy. Temu przecięto czoło, owemu przetrącono nos, trzeciemu podbito oko.

Guzy i rany nie odebrały bynajmniej tym ludziom, przywykłym do bijatyki, dobrego humoru. Gawędzili wesoło, przypominając sobie szczegóły walki.

Bertold jechał na granicę swego państwa. Drogę tę odbył już kilka razy, a nie zastał dotąd Judyty na umówionym miejscu.

Z każdym dniem rosła w nim tęsknota, z której nie zdawał sobie na razie sprawy. Czuł potrzebę widoku Judyty, myślał o niej ciągle, widział ją we śnie, zaniepokojony brakiem wiadomości z Hohenau. Czy zmieniłaby zamiar i nie chciała dotrzymać mu obietnicy? Może ją ktoś przekonał, że nie powinna obcować z wyklętym nawet z daleka…

Bertold nie posiadał serca dziewiczego, łaknącego pierwszej miłości. Biło ono już niejednokrotnie, ale nigdy z taką trwogą. On, kochanek wykwintnych dam pałacowych, lękał się Judyty, pragnął, aby mu wierzyła, aby o nim dobrze trzymała. Może ktoś odwrócił jej myśli od niego opowieścią o jego dworskich sprawkach? Znali je wszyscy, bo ani król, ani jego przyjaciele nie ukrywali się dawniej z miłostkami. Bałamucili jawnie, z fantazją i humorem młodości, panny, wdowy i mężatki, bawiąc się łatwymi zwycięstwami.

Jeśli Judyta wie o jego wesołej przeszłości, stroni może dla niej od niego…

Myśl ta bolała Bertolda. Jeszcze niedawno temu nie zaprzątały jego głowy takie błahostki, jak względy kobiety. Nie będzie ta, będzie inna… Tyle pięknych ust uśmiechało się zalotnie do potężnego pana, który mógł płacić hojnie nie tylko złotem. Na jego prośbę Henryk rozdawał dobra koronne, hrabstwa, biskupstwa i opactwa.

Ale o szacunek Judyty szło mu bardzo. Z innymi myślami, z innym uczuciem, aniżeli do swoich dawnych kochanek, udawał się na schadzkę. Od jego narzeczonej biła aureola czystości, owo coś, co spotykał rzadko na dworze królewskim!

Ilekroć wracał do domu, nie zastawszy dziewczyny na skraju lasu, czuł, że z każdym dniem więcej mu jej braknie.

Na polach uciszyło się już, jak zwykle o tej porze. Słońce stało wprawdzie jeszcze wysoko nad górami, lecz jego promienie nie paliły, chłodniejsze, bledsze. Poddani schodzili z łąk, pędząc przed sobą gromady bydła i owiec.

Z głową opuszczoną, z rękami splecionymi na siodle, zamyślony, przejęty tęsknotą, Bertold zbliżał się wolno do lasu.

Bór czuwał jeszcze, rozgwarzony śpiewem ptactwa. Nawoływały się turkawki, odzywał się od czasu do czasu na samym wierzchołku najwyższej sosny grzywacz, sójki i sroki przelatywały z wrzaskliwym krzykiem z drzewa na drzewo, chrapnęła kraska, usadowiona na czubku nagiej gałęzi. Jastrząb, rabuś leśny, ważył się na skrzydłach nieruchomy, nagle spuścił się z góry na dół, chyży jak strzała, przemknął tuż nad ziemią i wzbił się znów wysoko ponad dęby i świerki.

Już wjeżdżał Bertold do lasu, kiedy ujrzał nad drogą na małej łączce dwóch podróżnych. Jeden z nich, mąż zbrojny, stał pod krzakiem, trzymając za uzdy trzy konie. Drugi, człowiek niski, szczupły, ubrany w habit mnicha, podkasany po bokach, skakał na prawo i lewo, wymachując grubym kijem. Zakonnik miał tylko jedną ostrogę.

„Mnich w podróży – domyślił się Bertold – ale czego on tak skacze i bije, jakby kogoś odganiał?”

Kiedy się Bertold zbliżył, zakonnik szybko spuścił habit, nie ustając w szczególnej robocie.

– Niech będzie pochwalony – odezwał się Bertold.

– Na wieki wieków – odpowiedział mnich, rzuciwszy na rycerza spojrzenie podejrzliwe.

– Kogo tak bijecie, ojcze?

– Szatana, mój synu, szatana…

– Czy was straszy?

– Pobożnej dziatwy świętego Benedykta szatan nigdy nie straszy, bo wie, że się go żaden zakonnik, spełniający swoje obowiązki, nie obawia. Mężów, oddanych służbie Bożej, kusi tylko ten wróg wszelkiej cnoty, próbując, czy mu się nie uda wcisnąć jaką szczeliną do grzesznego serca śmiertelnika. Mnie drażni książę ciemności, szepcząc mi do ucha o rozkoszy wygodniejszego posłania. Piąty dzień jestem już w drodze, ciało mam obolałe od noclegów pod gołym niebem, przeto zdaje się kusicielowi, że mnie namówi na łóżko pod dachem. Głupi! Apage satanas (2), odczep się ode mnie – krzyknął mnich i walił dokoła siebie laską.

Bertold uśmiechnął się pod wąsem.

– Po tylu nocach przespanych na ziemi, należałoby się wam w istocie ciepłe łóżko – rzekł. – Każdy zamek ugości was chętnie, a jeśli się obawiacie domów świeckich, jest w tych stronach mnóstwo klasztorów.

– W zamkach i klasztorach tutejszych stron gnieździ się śmiertelny grzech pychy – odparł zakonnik, przypatrując się nieufnie Bertoldowi i jego ludziom. – Mógłbym się otrzeć mimo woli o jakiegoś potępieńca, od których roi się wasza okolica. Wolę pod sobą gołą ziemię, a nad sobą jasne niebo. Bezpieczniej tak…

– Nie lękacie się złych ludzi?

– Skąd przychodzicie, iż nie wiecie, że nawet najgorsi spomiędzy złych szanują suknię świętego Benedykta – rzekł mnich zdziwiony. – Kim wy jesteście?

Bertold spojrzał uważnie na zakonnika. Nie miał on na sobie zwykłego, obcisłego habitu benedyktynów niemieckich, lecz obszerną suknię z szerokimi rękawami. Na jego czaszce świeciła ogromna tonsura.

Po tym stroju Bertold poznał mnicha reformowanego, jednego z owych ascetów jedenastego stulecia, którzy usiłowali zamienić całą ziemię w klasztor.

Dwór królewski nie lubił tych nowatorów, posądzał ich bowiem o szerzenie nienawiści do tronu i świeckiego duchowieństwa.

Bertold odpowiedział zapytaniem:

– A wy skąd przychodzicie, iż nie znacie pana tej ziemi? – rzekł szorstko.

– Jakiej ziemi?

Bertold wskazał ręką swój zamek.

– Czy nie słyszeliście nigdy o Meersburgu?

– Bertold z Meersburga?! – krzyknął mnich, kreśląc przed sobą znak krzyża.

Wyciągnąwszy ręce w stronę wyklętego, szeptał egzorcyzmy.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Kapitularze – prawa wydawane przez królów i sejmy.

(2) (Łac.) precz, szatanie.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Tiara i korona.