Tiara i korona. Rozdział czwarty

Z dala, z pola, zbliżał się tuman kurzu lecący prosto na pachołków, którzy cofali się wolno, w porządku.

Na kilka kroków przed długą, błyszczącą, zakrzywioną linią pędził żelazny olbrzym. Czarny ogon koński powiewał na jego szyszaku.

Bertold zacisnąwszy zęby śledził uważnie spod zmrużonych powiek ruch tego olbrzyma. Na jego twarzy nie było w tej chwili ani śladu miękkich tonów. Rysy zaostrzyły się, nozdrza wydęły jak u drapieżnego zwierzęcia, gdy idzie śladem upatrzonego łupu. Pochylony na koniu wpatrywał się w rycerza pożądliwym wzrokiem.

Błyszcząca krzywa linia zaczęła już okalać pachołków. Wtem odezwał się róg Bertolda – pachołkowie rozbiegli się na dwie strony i z lasu wypadł hufiec meersburski.

Rudolf z Grimmingen ściągnął tak mocno wodze, że jego koń stanął dęba. Zdziwił się… bezradny rozglądał się dokoła.

Ale Bertold zbliżył się już do niego na odległość głosu. – Z siodła, chłopie! – krzyknął.

Z przeciwnej strony odpowiedział mu ryk podrażnionego niedźwiedzia.

– Bij, zabij! – huczał rycerz.

Zgrzytnęły kopie, trzaskając o tarcze, zadzwoniło żelazo. Mąż zwarł się z mężem.

Rudolf z Grimmingen zarył ostrogę w bok swojego ogiera i szedł jak strzała na Bertolda.

Ten stał spokojnie na miejscu przyciskając kopię prawym ramieniem. Już widział tuż przed sobą, twarz przeciwnika oblaną ogniami gniewu, już dotykało prawie lśniące ostrze jego puklerza – jeszcze sekunda, a żelazny olbrzym zgniecie go swoim ciężarem. Wtem, w chwili stanowczej, jego koń trącony lekko wodzami rzucił się nagle w bok i kopia Rudolfa z Grimmingen uderzyła w próżnię.

Błyskawicznym ruchem Bertold odwrócił się i zanim zdumiony rycerz zdążył pojąć co się stało, tak silnie pchnął go kopią pod spinkę pasa, że olbrzym się zachwiał. Drugie pchnięcie wysadziło go z siodła.

Powalony szybko dźwignął się przyklękając na jednym kolanie, lecz jeszcze szybciej pochylił się nad nim Bertold i przyłożył mu koniec miecza do gardła.

– Leżcie spokojnie, Rudolfie z Grimmingen – rzekł głosem twardym, w którym nie było litości – jeśli nie chcesz stanąć za chwilę przed sądem Odwiecznego.

Pokonany zatoczył dokoła oczami nadbiegłymi krwią; w pobliżu nie było nikogo z jego ludzi… Więc przymknął powieki i opadł na ściernisko zgrzytając zębami.

Przebieg krótkiej walki śledził z boku burgrabia, który nie spuszczał z oka pana, gotowy do pomocy.

Teraz zbliżył się i uchylając miecza przed zwycięzcą, odezwał się pokornym głosem:

– Zasłużyłem na wieżę o chlebie i wodzie. Ukażcie mnie, panie, za moje zuchwalstwo.

Ale Bertold spojrzał życzliwie na starego sługę i odrzekł:

– Winienem wam nagrodę za przyjazną obawę. Zanim o nią poprosicie, zwiążcie tego dzika.

Skrępowany własnym pasem, Rudolf z Grimmingen odwrócił się twarzą do ziemi.

A burgrabia stał nad nim i drwił:

– Wstydzisz się, zuchu? Wolałbyś być w tej chwili sto sążni pod trawą. Razi cię światło słoneczka? A widzisz, jak to rozkosznie gryźć zdrowymi zębami piasek i łykać kurz opluty śliną niemocnej złości. Za wszystkie twoje sprawki oddamy ci teraz z czubem (1).

– Może mu wlepić sto bizunów? (2) Garść mnie świerzbi, panie? – zapytał.

– Pas rycerski broni go przed hańbiącą karą – odpowiedział Bertold.

Burgrabia splunął.

– Tfu! Taki to z niego rycerz – mówił. – Na wojnę nie poszedł, ale do rabowania cudzej własności nie potrzebuje go nikt zachęcać.

Z pola wracali wojacy meersburscy prowadząc za sobą jeńców. Było ich dziesięciu: dwóch rycerzy, reszta młodzi chłopi.

– Naciąć rózg! – rozkazał Bertold swoim ludziom.

Z lasu, spoza drzew wyglądało mnóstwo głów porosłych krótkim, przy skórze uciętym włosem.

– Zbliżcie się! – zawołał Bertold.

Stu bosych, odzianych w szare płócienne kaftany, robotników wyroiło się na pole. Każdy z nich miał żelazny pierścień na ręce powyżej łokcia, a na nim nazwisko pana na Meersburgu. Otoczywszy spętanych najeźdźców szerokim kołem, przypatrywali się w milczeniu urągliwym wzrokiem.

Kiedy pachołkowie przynieśli kilka pęków rózg, Bertold kazał rozebrać jeńców nieozdobionych pasem rycerskim do naga i rzekł do swoich poddanych:

– Zapłaćcie im za wasz strach. Niech każdy uderzy po razie, ale dobrze. Z dzikim krzykiem poddani meersburscy rzucili się na pachołków grimmińskich. W mgnieniu oka powalono ich i przygnieciono kolanami do ziemi. Daremnie szamotali się spętani jeńcy, klnąc przeraźliwie.

Świsnęły rózgi.

Z mściwą rozkoszą zwycięskiej słabości bili egolsheimscy robotnicy. Niepokój gnał ich codziennie w pole, ciągła trwoga uprzykrzała im pracę. Podczas żniw nie mieli ani jednej spokojnej godziny. Jedząc oglądali się na zamek Grimmingen rychło-li wypadnie z groźnej nory wilk drapieżny i zatopi pazury w ich bezbronnym ciele.

Wilk drapieżny wił się u ich stóp w prochu. Przeto bez litości pastwili się nad nim.

Z pleców jeńców trysnęła krew, z piersi ich wydobywały się chrapliwe jęki, które słabły po każdym nowym uderzeniu. Tu i ówdzie odrywał się już od kości kawał mięsa; ale chłopi nie ustawali w okrutnej robocie.

– Dosyć – zawołał Bertold, gdy jego poddani, skończywszy kolej, zabierali się do drugiej. – Jednego z nich, tego z brzegu, natychmiast powiesić dla przykładu, resztę puścić wolno. Niech ich wygarbowana skóra opowie w Grimmingen, jak pan na Meersburgu karze zbójów i złodziei. Podnieście się – rzekł do skatowanych pachołków – i zejdźcie mi z oczu, bym nie pożałował litościwego wyroku.

Mimo ciała ociekłego krwią, grimmińscy poddani szybko zerwali się z ziemi i nago ruszyli ku granicom Egolsheimu.

– Tych – Berold wskazał burgrabiemu ujętych rycerzy – zamkniecie w wieży meersburskiej aż do dalszego rozkazu. Połowa załogi zostanie w polu przy robotnikach, druga połowa wróci ze mną do domu. Na koń!

Bertold nie wiedział, że z dala, ze wzgórza, przypatrywała się walce postać niewieścia. Kiedy olbrzym leciał na niego z pochyloną kopią, dwoje ramion błagających podniosło się do nieba, kiedy spadł z siodła, zgięło się dwoje kolan, a pobladłe usta wyszeptały:

– Dzięki Tobie, Królu królów.

Była to Judyta.

Zwycięzcy opuszczali plac boju w doskonałym usposobieniu. I oni nie mieli od początku czerwca ani jednego spokojnego dnia. Ciągle na koniu, zaczajeni od świtu do późnej nocy to w lasach, to w parowach, zapomnieli o śnie i regularnym posiłku. Teraz wytchną po trudzie kilku tygodni, bowiem załoga grimmińska przerażona klęską nie odważy się rychło na nowy najazd. Zresztą bez wodza drużyna nie podejmie wyprawy, a ten szedł do Meersburga przytroczony do siodła jednego z pachołków. Rozmyślnie, by jeszcze więcej go upokorzyć, oddał go Bertold pod opiekę niewolnego sługi.

Z pochyloną głową, rozebrany ze zbroi, Rudolf z Grimmingen wlókł się za koniem. Zlepione potem, rude włosy spadały mu na niskie czoło, spod którego od czasu do czasu rzucał na Bertolda spojrzenie złapanego wilka. Niemocna wściekłość malowała się na jego pospolitej, piegami popstrzonej twarzy.

Kiedy hufiec ruszył kłusem, jeniec biegł za swoim stróżem, potykając się i sapiąc, co wywołało powszechne wesele. Gdy przystawał, by odświeżyć powietrzem zmęczone płuca, pachołek uderzał go kopią w bok, nagląc do pośpiechu.

– Zbierajcie dostojne nogi, szlachetny panie – drwił chłop, szczęśliwy, że może bezkarnie znęcać się nad rycerzem. – Zaraz odpoczniecie w naszej wieży. Nudzić się tam nie będziecie, bo szczurów i wężów u nas nie brak.

Rycerz zbierał dostojne nogi i pędził galopem, co budziło w pachołkach taką radość, iż wybuchnęli szalonym śmiechem.

– Powiadacie, że stary Werner z Grimmingen – odezwał się Bertold do burgrabiego – myśli o przyozdobieniu swojego rycerskiego pasa gronostajem wolnej pani z Hohenau?

– Taka wieść chodzi po kraju – odparł burgrabia. – Werner chciałby przykryć swoją świeżą godność rycerską starą chwałą panów z Hohenau.

– Czy ten pies nie wie, że pannę Judytę jej ojciec złączył ze mną jeszcze w kołysce?

– Wie on o tym, jak wiemy wszyscy na pobrzeżu jeziora, ale…

Starzec zamilkł.

– Ale co? – zapytał Bertold.

Burgrabia drapał się w głowę.

– Moglibyście się rozgniewać, panie – rzekł zafrasowany.

– Mówcie, chcę wiedzieć wszystko.

– Mnisi z Reichenau opowiadają…

Burgrabia odsunął się od Bertolda na długość ramienia.

– Golone łby rozpowiadają wszędzie – mówił spoglądając podejrzliwie na pana – że Ojciec Święty zawiesił nad waszą młodą głową klątwę, a klątwa rozwiązuje podobno wszelkie przysięgi i zobowiązania.

Zdziwił się, że ręka pana spoczywała bez ruchu na biodrze, zamiast pochwycić miecz i ukarać go za zuchwałą mowę. Ludzie jego czasu rzadko kładli hamulec rozwagi na szybki gniew. Ale Bertold wychowany na dworze Henryka IV, biorący czynny udział w zawikłanych sprawach państwa, w których przebiegłość znaczyła nieraz więcej od siły, umiał panować nad swoimi namiętnościami.

– A wy co o tym sądzicie? – zapytał obojętnie.

– Ja, panie – odpowiedział burgrabia, który ciągle trzymał się w pewnym oddaleniu od Bertolda, gdyż nie ufał jego spokojowi – nie myślę wcale o tak mądrych rzeczach. Co mnie po takim kłopocie? We łbie by się uczciwemu rycerzowi przewróciło, gdyby miał słuchać wszystkiego, co mnisi gadają. Moim obowiązkiem pilnować zamku meersburskiego, by go jakiś rabuś nie napadł znienacka i obowiązek ten spełniam sumiennie. Wiem także, iż rycerz, który nie dotrzymałby lennemu panu przysięgi wierności, jest podlejszy od wędrownego grajka, niegodzien, by go święta ziemia przyjęła po śmierci. Tak uczył mnie rodzic i tak ja uczę własne dzieci. A to, co rozpowiadają mnisi, obchodzi mnie tyle, ile dobry guz otrzymany w zwadzie rycerskiej.

– Dobrze czynicie – rzekł Bertold – iż nie zaprzątacie sobie głowy niepotrzebnymi rzeczami. A cóż mówią nasi ludzie na gadaniny mnichów reichenauskich?

– Cóż naszym ludziom do tego, jak ich pan postępuje? Pan to pan; z panem to nawet słodki Jezus rozmawia inaczej niż ze sługą. Alboż im to źle w Meersburgu? Jadła u nas w bród, wina nie brak, kapota zawsze cała na grzbiecie, mieczy i wszelkich dostatków rycerskich pełno w zbrojowni, i ludzie nas szanują, że to służymy u takiego pana, co z samym miłościwym królem przestaje, niby człowiek z człowiekiem. Dałbym ja im, gdyby któryś z nich wypuścił parę z gęby. A nie łaska poleżeć sobie w dybikach, łajdaku? Czy to u nas nie ma wieży i haków na bramie zamkowej? Najmądrzejszy zapomni języka w gębie i wywali na świat Boży głupie gały, gdy mu się sznureczkiem szyjkę okręci. Tego łotra z Grimmingen sam powiesiłbym bez wstrętu. Dosyć nam nadokuczał.

– I ja wolałbym od razu pozbyć się niewygodnego sąsiada – mówił Bertold – ale nasz pan, król Henryk, surowo zabronił pozbawiać życia rycerza bez sądu. Stawimy Rudolfa przed trybunałem hrabiego okręgu, za to jednak, iż ośmielił się podnieść oczy na moją narzeczoną, posiedzi sobie o chlebie i wodzie kilka tygodni w ciemnym lochu naszej wieży, by ogień w jego lędźwiach nieco przygasł.

Wieża zamku meersburskiego już z daleka witała drużynę wracającą do domu. Stawiał ją jeszcze król Dagobert z domu Merowingów. Ośmioboczna, przysadzista, z płaskim dachem, porosła mchem i zielskiem, spoglądała w dolinę jak wcielona groźba. Niewesołe były dni jeńców, przed którymi otwierały się jej stare dębowe drzwi okute żelazem. Do jej lochów nie dochodziło słońce, a świeże powietrze wpuszczano tylko raz na dzień przez mały otwór.

Jak wszystkie zamki dziesiątego i jedenastego stulecia, Meersburg był przede wszystkim warownią. Nie o wygodny dom mieszkalny szło budowniczemu, lecz jedynie o ułatwienie i przedłużenie obrony. Podwójny, gruby mur, przedzielony rowem, zaopatrzony licznymi strzelnicami i zasłonami, opasywał szczyt wzgórza, do którego prowadziła wąska, krzywa ścieżka, pozwalająca piąć się po gęsto rozrzuconych kamieniach tylko jednemu jeźdźcowi. Drogi takie utrudniały gromadny napad.

Gdy hufiec zbliżał się do zamku, ze strażnicy umieszczonej nad główną bramą odezwał się róg odźwiernego na dowód, że stróż czuwa.

Z brzękiem opadły łańcuchy, na których wisiał zwodzony most, z głuchym łoskotem rozwarła się brama. Wojownicy wjeżdżali pojedynczo na obszerny dziedziniec.

Było tu mnóstwo różnych budynków, a wszystkie nosiły na sobie ślady długiej służby. Dokoła murów ciągnęły się niskie domki – mieszkania załogi i koni – do nich przylegały obory i kurniki. W jednym rogu stała wieża, ostatnia ucieczka oblężonych w razie zdobycia murów, w drugim urządzono ogródek warzywny. W samym środku wznosiła się podłużna kamienica, do której prowadziły szerokie schody, przyczepione z boku, na zewnątrz ściany. Spód tego gmachu, zwanego pałacem (3), zajmowały kuchnie i piekarnie, na piętrze znajdowało się mieszkanie pana zamku.

Kiedy Bertold zatrzymał się przed pałacem, Ulryk z Godesheimu powitał go ze schodów. Palatyn miał na sobie długą, aż do kostek sięgającą suknię, ze wschodniej, purpurowej materii naszywanej złotem.

– Dzień dobry – mówił Ulryk. – Widzę, że zdążyłeś już sobie zarobić na śniadanie.

Zeszedłszy ze schodów, z ciekawością przypatrywał się Rudolfowi z Grimmingen.

– Tęgi chłop. Byłby z niego doskonały trabant (4) królewski. Któż to taki? Gdzieś złowił tego draba?

– To mój uprzejmy sąsiad, pan Rudolf z Grimmingen – odpowiedział Bertold ze złośliwym uśmiechem. – Przybył do mnie nieproszony w odwiedziny.

– Napadł cię na drodze?

– Nie mnie, lecz moich egolheimskich poddanych. Odgrażał się podobno, że mi spali plony.

– Taki z niego zuch? Hej, chłopcy, nie macie tam stryczka! – zawołał Ulryk do pachołków.

Ale Bertold, który zsiadł tymczasem z konia, rzekł do niego półgłosem:

– Daj pokój, Ulri. Jeśli my, przedstawiciele rządu, nie będziemy szanowali prawa, to któż je uszanuje? Wiesz przecie, że Henryk nie życzy sobie kary bez sądu.

– Jak chcesz – odparł Ulryk – ale ja bym się z takim gałganem nie wodził po sądach. Trzeba go było pchnąć od razu dobrze pod żebra i byłoby po kłopocie.

– Odprowadzić pana Rudolfa do ciemnego lochu! – rozkazał Bertold.

Rycerz, który dotąd milczał, podniósł głowę i odezwał się: – Gwałcicie prawo, wolny panie na Meersburgu. Jako jeńcowi pokonanemu w uczciwej zwadzie rycerskiej, należy mi się zwykłe więzienie aż do chwili wykupu.

Ulryk szyderczo się roześmiał.

– On to nazywa uczciwą zwadą rycerską – rzekł. – Czy ty nie wiesz, kpie, że panem na Meersburgu jest wielki łowczy Bertold? Jeśli chciałeś mu wypowiedzieć wojnę, należało przysłać rękawicę na dwór królewski. Jesteś prostym rabusiem, złodziejem, a nie rycerzem. Burgrabio, dajcie-no temu zuchwalcowi po pysku, żeby go odeszła ochota do szczekania.

Szybko, jakby się lękał, by Bertold nie odwołał rozkazu palatyna, przyskoczył burgrabia do rycerza i uderzył go w twarz pięścią ubraną w żelazną rękawiczkę.

Krew zalała oczy Rudolfa z Grimmingen. Olbrzym wyprężył spętane członki, usiłując rozerwać więzy, ale szybko objęło go dwoje silnych ramion.

– Nie próbuj rozerwać sideł, ptaszku – szydził burgrabia – bo zamaluję cię jeszcze raz, ale tak, że pojedziesz z krzywą gębą na sąd Boski.

– Wtrącić go do lochu i pilnować dobrze! – rzekł Bertold wchodząc z przyjacielem do pałacu.

Wzdłuż całego domu ciągnął się otwarty ganek przybrany rogami turów i jeleni, z którego liczne drzwi prowadziły do sal i komnat mieszkalnych.

– Czy widziałeś się dziś z moją matką? – zapytał Bertold palatyna.

– Chciałem twoją rodzicielkę pozdrowić – odpowiedział Ulryk – ale jej ochmistrzyni oznajmiła mi, że wolna pani zasłabła. I kaplica była zamknięta, chociaż z wewnątrz dochodził mnie śpiew nabożny. Zaczynam nie rozumieć gościnności meersburskiej.

– Zrozumiesz ją, gdy ci przypomnę moje wczorajsze powitanie z matką.

– Dziwił mnie w istocie chłód twojej matki. Tak nie wita się syna po pięcioletniej rozłące.

– Zapominasz, że jesteśmy odtrąceni od łona Kościoła.

– Byłażby twoja matka…

Bertold przyłożył palec do ust, bowiem z przeciwnego końca ganku zbliżał się podkomorzy.

– Czy się Waszej Szlachetności podoba rozkazać podać śniadanie? – spytał sługa.

– Zaraz się przebiorę. Możesz dać pierwszy znak – odrzekł Bertold.

W izbie sypialnej na pana czekał szatny z taką samą długą suknią, jaką palatyn miał na sobie.

Zdejmując kubrak i buty mówił Bertold po łacinie:

– Moja matka jest wierną córką Kościoła. Nie powinieneś się jej dziwić, że unika wyklętych.

Szatny, włożywszy na niego suknię, starannie obciągał ją powyżej pasa i zapiął na złote haftki, by przylegała gładko do ciała uwydatniając kształty.

– I my jesteśmy wiernymi synami Kościoła – odpowiedział Ulryk w tym samym języku – z czego jednak nie wynika, byśmy mieli uznawać roszczenia Hildebranda. Że ta podła hołota rzymska posadziła go na Stolicy Piotrowej, nie zapewnia mu to jeszcze rządów nad całym światem katolickim. I król niemiecki ma głos przy wyborze papieża, a naszego Henryka pominięto, jak ci wiadomo.

– Innego zdania są niewiasty.

– Chyba tylko twoja matka.

– I moja narzeczona podziela jej wstręt do nieposłusznych katolików.

Ulryk spojrzał zdziwiony na Bertolda.

– Która? – zapytał. – Mieliśmy ich tyle…

– Mówiłem ci kiedyś, że ojciec zaręczył mnie z Judytą z Hohenau – rzekł Bertold.

– Prawda, przypominam sobie. Ale gdzież ona?

– Witała nas wczoraj na jeziorze, a dziś spotkałem ją w lesie.

– Ta odważna dziewczyna?

– To była Judyta.

– Wcale niczego, przyznaję. Jeśli ją chcesz zaślubić, strzeż jej przed nienasyconą pożądliwością Henryka, bo wiesz, że nasz wesoły król przepada za brunetkami.

Za drzwiami rozległ się głos rogu. Stolnik wzywał panów i służbę na śniadanie.

Właśnie szatny przypinał do ramion Bertolda długie, z przodu otwarte, aż do kolan zwieszające się rękawy. Ułożywszy sute, klinami rozszerzone fałdy dolnej części sukni, podał panu miecz, z którym rycerz podczas dnia nigdy się nie rozstawał.

Na ganku dzwonił już brzęk ostróg. Załoga meersburska śpieszyła do jadalni.

W dużej, okopconej sali na głodnych wojowników czekały trzy stoły zsunięte w podkowę. Jeden z nich, nakryty jedwabnym obrusem, znajdował się na podwyższeniu. Było to miejsce pana zamku. Po prawej stronie siadali rycerze i wolni kmiecie, po lewej pachołkowie.

Kiedy stolnik zadął po raz drugi w róg myśliwski, zbrojni mężowie weszli w porządku do sali i stanęli za swoimi zydlami.

W ścianie otworzyły się małe drzwiczki; na podwyższeniu ukazali się panowie. Stolnik po raz trzeci przyłożył róg do ust. Na ten znak do jadalni wtargnęła gromada chłopców niosących ogromne cynowe półmiski i dzbany.

Teraz Bertold przeżegnał się i odmówił półgłosem modlitwę.

– Zarobiliśmy sobie dziś na puchar dobrego wina – odezwał się Bertold siadając. – Podczaszy, każ piwnicznemu otworzyć jedną z owych beczek, które mój świętej pamięci rodzic przeznaczył na uroczyste dni.

Wiadomość tę przyjął szmer zadowolenia. Zbrojni mężowie z łoskotem odsuwali zydle. Krzesła skrzypnęły pod ich ciężarem.

– Niech obecność szlachetnego palatyna nie zatrważa waszego głodu. Jedzcie i pijcie, jak gdybyście byli sami. Szlachetny palatyn sprzyja odważnym zuchom.

Mimo łaskawej zachęty pana i przyjaznego uśmiechu Ulryka z Godesheimu, widać było, że obecność dygnitarzy dworskich krępuje ruchy drużyny. Nawet rycerze i wolni kmiecie, którzy jedli także na obrusie, siedzieli sztywno usiłując zachować się przystojnie. W kraju, oddalonym od ulubionych stolic monarchy, wielcy panowie pojawiali się tak rzadko. Oglądano ich czasami, lecz zawsze tylko z daleka, na sądach, lub w Konstancji, w katedrze.

Dwóch chłopców szlachetnego pochodzenia uklękło przed Bertoldem i Ulrykiem. Trzymali srebrne miednice, na szyjach mieli ręczniki z haftowanymi brzegami.

Gdy panowie umyli i otarli ręce, chłopcy przeszli do prawego stołu zginając kolano przed każdym rycerzem i wolnym kmieciem. Pachołkowie przy lewym stole, którego nie zdobił obrus, usługiwali sobie sami.

Woń pieczonej baraniny wniesionej na rożnach rozeszła się po sali.

Z pośpiechem wojownicy wydobywali noże zza pasów i zabrali się chciwie do posiłku. Jedli po dwóch z jednego cynowego talerza niosąc kawały mięsa palcami do ust i przekąsając chlebem.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Tu: nawiązką.

(2) Dawniej: batów.

(3) Pałac, po niemiecku Phalc od łacińskiego palatium. Stąd hrabia-palatyn (Phalzgraf) – hrabia pałacu królewskiego.

(4) Żołnierz należący do straży przybocznej.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Tiara i korona.