Terror. Rozdział trzeci

Nazajutrz – była niedziela – śródmieście Paryża wyglądało jak gdyby nędza wymiotła z jego ulic wszystkie czyste suknie i całe trzewiki.

Domy zamożniejszych obywateli i bogatsze sklepy nie pytały się, skąd wzięło się tyle wytartych, zatłuszczonych kapot, tyle dziurawych spódnic i brudnych chustek, bowiem w ostatnich trzech latach nieraz widziały one taką dekorację swoich bram i nie dziwiły się, że te wytarte kapoty, te dziurawe spódnice i te brudne chustki groziły pięścią ich oknom. Był to „suweren”, zaś suwerenowi wolno grozić swoim poddanym.

Od samego rana wyroiły się przedmieścia Świętego Antoniego i Świętego Marcjusza i opróżniły się wszystkie nadsekwańskie nory. Głodny proletariat roboczy skorzystał z niedzieli, ażeby nasycić się głośną nienawiścią do posiadających.

Na wszystkich placach, przed domami rządowymi, przed kościołami, przed byłymi pałacami i na skwerach, wszędzie, gdzie znalazło się miejsce dla większej gromady ludzkiej, tworzyły się grupy żywo gestykulujących nędzarzy. Wszędzie było słychać zawsze te same skargi: drożyzna, wyzyskiwacze, złodzieje!

Ci biedni ludzie nie zdawali sobie sprawy z położenia Francji, nie rozumieli, że nędza była naturalnym skutkiem kilkuletnich nieurodzajów i dokonanego przewrotu politycznego.

Rewolucja wypędziła z kraju przeszło sto tysięcy szlachty i odjęła beneficja (1) osiemnastu arcybiskupom, stu osiemnastu biskupom, jedenastu tysiącom ośmiuset pięćdziesięciu kanonikom, około dwakroć osiemdziesięciu tysiącom opatów, przeorów, gwardianów, proboszczów, honorowych kanoników, zakonników, zakonnic i urzędników kościelnych, rzuciła postrach na bogate mieszczaństwo, zamknęła wszystkie fabryki obsługujące upodobania estetyczne i zbytkowne ancien régime’u (2), a ci wszyscy książęta francuscy drugiej połowy XVIII stulecia, ci wszyscy diukowie, margrabiowie, hrabiowie, kawalerowie, słynni na cały cywilizowany świat, „magistrowie elegantiarum” (3), twórcy salonu, ci wszyscy prałaci, opaci, przeorowie, mecenasi sztuki i literatury, ci wszyscy wyżsi urzędnicy monarchii Burbonów i bogaci mieszczanie skwapliwie naśladujący szlachtę i prałatów, umieli pełnymi garściami rzucać złoto z ładnym gestem hojności i dobrego wychowania. Gdy ich zabrakło, spłowiał złocisty pokost wytwornej Francji, która była szkołą dobrych obyczajów i wykwintnych gustów dla całej Europy, i na bruku miast znalazły się krocie robotników wyrabiające ten złocisty pokost.

Nowi władcy umieli rozgrabiać spuściznę zwyciężonych, ale nie nauczyli się jej jeszcze wydawać otwartą ręką ancien régime’u. Jakiś wczorajszy pauper (4), chwyciwszy łatwą zdobycz, chciwie ją ukrywał ze strachu przed zawistnym, któremu nie udało się jeszcze zrobić interesu na rewolucji, albo trwonił ją brutalnie w restauracjach lub też w domach rozpusty.

Stanęły słynne, z angielskimi konkurujące, francuskie fabryki płótna w Sedanie, Louviers, Elbeuf, Marsylii, Rouen, Amiens, Abbevill, stanęły fabryki metalurgiczne w Paryżu, kolorowych płócien w Alzacji, batystów w Valenciennes i Saint-Quentin, jedwabiów w Lyonie, pasmanterii w Grenoble i Chaumont, cukru w Orleanie, porcelany w Sevres i gobelinów. Stanęły wszystkie warsztaty, wyrabiające droższy towar, bo niewielu miało odwagę włożyć na siebie lepszą bieliznę, lepszą suknię, lepszy trzewik, jeść na porcelanie, pić z wytwornego szkła, mieszkać estetycznie – z chwilą kiedy rewolucja głosiła arystokratyzmem wszystko, co trąciło ancien régimem! Tylko dziurawa kapota i brud znalazły łaskę w oczach sankiulotów, były patentem na prawdziwy, niefałszowany patriotyzm.

I znaczną część złota i srebra wywieźli emigranci, uciekając z kraju, albo pozakopywali w ziemi, i olbrzymie sumy rozkradli zwycięzcy ze skarbu państwa lub lekkomyślnie roztrwonili – i chłop zniechęcony nieurodzajnymi latami lub bezwzględnością „patriotów”, którzy opróżniali jego spichlerze jako swoje, orał, siał, zbierał tylko tyle ile sam potrzebował, i handel w końcu, korzystając z ubogiej produkcji, podnosił ceny.

Wszystko złożyło się na to, że początek roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego trzeciego zastał Francję w takiej nędzy, jakiej najstarsi ludzie nie pamiętali.

Ale głodny żołądek nie rezonuje (5), nie uwzględnia żadnego położenia. On chce być nasyconym, a kiedy mu nie dają jeść, szuka winowajców. Najpierw byli nimi dworacy, następnie cała szlachta, kler, potem zamożniejsze mieszczaństwo – a teraz kiedy dworacy, szlachta, kler i burżuazja przestali „wyzyskiwać ubogiego”, znalazł on sobie nowego grabieżcę podsuniętego mu przez Marata.

Ktokolwiek posiadał jakiś majątek, jakiś sklep, sklepik, dom, domek, codziennie najadał się do syta, był jego wrogiem i zdrajcą ojczyzny.

Cóż jego, głodnego, obchodziły doktryny, polityczne hasła, wielkie słowa, wielkie obietnice, codziennie spadające z trybuny Konwentu?… Jeść mi dajcie, albo…

Oto w obliczu gilotyny tłoczyła się na placu Karuzelskim gromada kobiet. Były to praczki utyskujące na drożyznę mydła. Jeszcze miesiąc temu ci „złodzieje” brali za funt (6) piętnaście sous, a wczoraj żądali aż trzydzieści dwa. Słyszał to świat? Gdzie ci „rabusie” mają sumienie? Postawić tych „nygusów” przy balii, kazać im marznąć przez kilka godzin w zimnej Sekwanie i płukać bieliznę, żeby nauczyli się szanować krwawy trud praczki. Trzydzieści dwa sous za funt mydła? To rozbój!… Z czego ma żyć uczciwa praczka, kiedy musi oddać połowę zarobku episjerowi? Żeby to jeszcze czasy dawniejsze. Ale któż to teraz nosi koronkowe żaboty (7), batystowe krawaty? Któż zmienia bielizną co dwa, trzy dni? Kto dobrze płaci? Petit- maître’ów (8) uprzątnęła rewolucja, arystokratów pożera gilotyna. Prawdziwy patriota kpi sobie z czystości i elegancji. Miesiąc będzie chodził w jednej koszuli i jeszcze mu żal wydać kilka sous na upranie drugiej.

Kiedy tak praczki utyskiwały, na stopniach gilotyny stanął młody człowiek. Wysoką czerwoną czapkę frygijską miał na ładnej głowie, nową karmaniolę na grzbiecie, długie spodnie zamiast dawnych krótkich i pończoch, a buty zamiast trzewików okrywały mu nogi. Podniósł do góry gruby sękaty kij i zawołał donośnym głosem:

– Słuchajcie mnie, cnotliwe obywatelki!

Cnotliwe obywatelki z zaciekawieniem spojrzały na przystojnego chłopca.

– Jaki ładny! Warto go posłuchać…

Tłum się uciszył.

– Skarżycie się na drapieżność, na zdzierstwo kupców, jak gdybyście nie wiedziały, że kapitaliści, ażiotorowie (9), monopoliści i wszelacy handlarze zawsze byli drapieżnikami. Tych zamaskowanych arystokratów mierzi rzeczpospolita, która patrzy im na palce, więc tęsknią za dawnym porządkiem, który pozwalał im napychać kieszenie waszą krwawica. By was zniechęcić do rzeczpospolitej, by ją zohydzić, ci zdrajcy rozmyślnie podnoszą ceny produktów niezbędnych do życia, licząc na to, że znużeni nędzą obrzydzicie sobie nowy porządek i przywrócicie dawny. Podłość gadzin arystokratycznych jest chytra.

Cnotliwe obywatelki wielce się dziwowały mądrości młodego mówcy, nie wiedząc, że powtarzał z małymi zmianami artykuł Marata z wczorajszego „L’ami du Peuple”.

– Taki młody, a już taki mądry! – szeptały między sobą.

Młody, a już taki mądry mówca perorował dalej:

– Rzeczpospolita starała się zmienić serca tych pijawek, usiłowała nauczyć ich dobroci i hojności dla ubogich, ale wszystkie wysiłki, poparte przez gilotynę, okazały się daremnymi. Na cóż będziecie czekali? Na sprawiedliwość konwentu, gdzie na nieszczęście narodu rządzą jeszcze ci arystokraci z żyrondy?… Na cóż zdadzą się wasze petycje, wasze skargi i łzy? Kruk krukowi oka nie wykole, ręka rękę myje. Żyrondyści, których ojcowie i bracia są kupcami, sklepikarzami, zamożnymi rzemieślnikami, nie zasłonią was przed chciwością swoich krewnych i przyjaciół. Nie macie rąk, drągów, pik? Kilka rozbitych bud handlarskich i kilku wyzyskiwaczy powieszonych na drzwiach tych bud, poskutkują lepiej od tysiąca petycji!

Kiedy młody agitator wyrzucał z siebie te przepojone krwią słowa, machając groźnie sękatym kijem, przez plac Karuzelski biegł drobny, chuderlawy człowieczyna, otoczony gromadą drapichrustów podobnych strojem i uzbrojeniem do Moutona. Duża głowa, obwiązana brudną, czerwoną chustką, przechylona na lewe ramię, trzęsła się na jego cienkiej, żylastej szyi. Nie biegł, lecz skakał jak spłoszony zwierz. Miał on na sobie wytłuszczoną, otwartą na piersiach kapotę z podwiniętymi rękawami, krótkie, wytarte, skórzane spodnie, poplamione atramentem, wełniane, niebieskie dziurawe pończochy i trzewiki przywiązane sznurkami do stóp.

Ten niechlujny człowiek przystanął i słuchał z uwagą. Kiedy agitator podburzał praczki do gwałtu, jego szeroką kościstą twarz, zeszpeconą płaskim, jakby zmiażdżonym nosem i mnóstwem pryszczy oświecił przelotny błysk radości. Zaświeciły się jego czarne, okrągłe oczy ropuchy, lekko zarumieniła się jego sinoblada cera, przypominająca zgniłą barwę roślin piwniczych.

– Nie nudźcie niepotrzebnie członków Konwentu swoimi słusznymi skargami – mówił jeszcze agitator. – Niech sobie ci gadacze gadają o prawach, których nie umieją wcielić. Cóż nas zresztą obchodzą takie lub inne prawa, które okazały się bezsilnymi wobec drapieżności episjerów? Sami wymierzmy grabieżcom sprawiedliwość! Oto właśnie na Sekwanie stoją statki ze świeżym transportem mydła. Idźcie i weźcie sobie, ile wam potrzeba.

– Brawo, brawo! – krzyczał ów chuderlawy człowieczyna.

Tłum kobiecy obejrzał się. Praczki zaczęły szeptać, trącać się łokciami, pokazywały sobie palcami owego człowieka, potem rozległ się okrzyk:

– Niech żyje jedyny szczery przyjaciel ludu, niech żyje Marat!

A „jedyny szczery przyjaciel ludu”, Jan Paweł Marat, wyciągnął gestem imperatorskim rękę w stronę gilotyny i wołał swoim krzykliwym, ostrym głosem:

– Oto wasza zbawicielka! Ona jedna uwolni was od podłości arystokratów. Karmcie ją bezustannie, dopóty, dopóki nie pożre wszystkich zdrajców.

A zwróciwszy się do agitatora rzekł:

– A ty, doskonały patrioto, odwiedź mnie w mojej norze; mam dla ciebie wdzięczną robotę.

Skinął na swoją eskortę, na uzbrojonych drabów, i oddalił się, skacząc jak gdyby ktoś go gonił.

Szedł za nim cichy szmer podziwu. Z rozdziawionymi ustami patrzyły praczki w bramę Luwru, w której znikł „jedyny szczery przyjaciel ludu”. Z niemego zachwytu zbudziła je komenda agitatora:

– Nad Sekwanę, na stację statków!

Tłum niewieści ruszył za agitatorem jak zahipnotyzowany, śpiewając „hymn do gilotyny”:

– „Dostojna latarnio, usłysz nas!
Dostojna latarnio, wysłuchaj nas!
Mścicielko narodu francuskiego, pomścij nas!
Trwogo arystokratów, pomścij nas!
Postrachu złoczyńców, pomścij nas!”

Ulice nie dziwiły się oryginalnemu pochodowi. Tyle ich już widziały, oryginalniejszych, liczniejszych, hałaśliwszych… Nie było się czemu dziwić… Przechodnie spojrzeli i szli dalej drogą, nawet się nie uśmiechnąwszy. Dopóki dzwon alarmowy nie rozkołysze się na wieży ratuszowej i nie odezwą się bębny „uzbrojonych sekcji”, wzywając lud do jakiejś krwawej roboty, nie można spodziewać się czegoś ciekawego.

Kilkaset kobiet wyjących litanię do gilotyny? Drobnostka, spłowiała sensacja… Nie warto się zatrzymywać.

Tylko próżniacy wałęsający się o każdej porze dnia po ulicach wielkich miast i wyrostki chciwe wszelakiej zabawy uczepili się gromady praczek, tworząc ruchliwy ogon. Ogon ten rósł z każdą ulicą, z każdym zaułkiem, pęczniejąc coraz więcej. Kiedy praczki zbliżały się do stacji statków, otaczał je liczny tłum patriotów.

Spokojnie, pykając z krótkich glinianych fajeczek, niczego się nie domyślając, służba statków siedziała na brzegu Sekwany. „Dokąd ciągnie to babskie wojsko, co znów strzeliło niewiastom do głowy?” – mówiły jej obojętne oczy.

– Hej wy, nygusy! (10) – odezwał się agitator. – Ruszcie się! Naród zdycha z głodu, a wy odpoczywacie sobie jak arystokraty!

„Nygusy” spojrzeli po sobie, wzruszyli ramionami. Czego chce od nich ten młokos? Oni pracują jak galernicy, przytroczeni do burty statku, a on wydziwia im od nygusów. Ani jeden nie podniósł się z kamienia, na którym spoczywał.

– Ruszcie się zaraz, łajdaki! – piorunował (11) agitator. – Chcecie, żebyśmy was podnieśli, co? Kładki rzucajcie, obywatelki praczki potrzebują mydła.

– Mydło sprzedają w sklepach – odrzekł jeden z właścicieli statków.

– Ochrzcić go!

Mydlarz nie miał jeszcze czasu domyślić się, czego tłum hałaśliwy właściwie chce od niego, kiedy poczuł się nagle pochwyconym przez mnóstwo silnych rąk, które go szczypały, kłuły, darły na nim ubranie; potem widział, że zatacza półkole jak wyrzucony z procy kamień i leci z góry na dół. Lodowata fala objęła go, w ustach, w oczach, w uszach miał pełno wody. Zrozumiał… Wrzucili go do Sekwany… Był dobrym pływakiem, oprzytomniał na dnie rzeki, wprawnym ramieniem rozgarnął lodowatą falę, wypłynął na wierzch, wygramolił się na ląd, otrząsając się jak pies.

Powitał go pusty śmiech rozbawionego tłumu.

– Ochrzczony, ochrzczony!

– Ażeby was czarna ospa wydusiła, podłe suki! – mamrotał mydlarz, spluwając wodą.

– Rzucajcie kładki, żeby obywatelki nie zamoczyły sobie trzewików, żywo! – rozległa się komenda.

Służba statków obrzuciła tłum spojrzeniem żołnierza, który oblicza siły przeciwnika… Ich, wioślarzy, sterników, było kilkudziesięciu, a tłum mrowił się nad brzegiem rzeki pstrokatą ławą. Były tysiące, i ostrza pik błyszczały, i lufy rusznic groziły. Nie zdzierżą…

Milcząc, wioślarze podnieśli się i położyli kładki, aby „obywatelki nie zamoczyły sobie trzewików”.

Praczki spadły na towar jak chmura szarańczy. „Mydło, mydło!” Tyle go było, a takie ładne, świeże, będzie się doskonale burzyło… I nic nie dadzą za nie tym „złodziejom”, „rabusiom”, „pijawkom”. Zabiorą wszystko bez zapłacenia sous… Wielkie święto! Niech żyje wolność!

Bezradni, bezsilni właściciele statków przypatrywali się grabieży. Daremnie spoglądali na skwer, czekając na pomoc władzy, policji, „sekcji uzbrojonych”, które zastąpiły gwardię narodową Lafayette’a (12). Policja, gwardia narodowa rzeczpospolitej – to przecież mężowie, bracia, krewni, przyjaciele grabiących praczek…

W końcu zjawiło się kilku policjantów zwabionych wrzawą wśród białego dnia, ale na to tylko, aby przytrzymać kładki i pomóc „obywatelkom” grzecznie wydostać się na suchy ląd, bez zamoczenia spódnic i trzewików.

Burzą oklasków dziękowały praczki agitatorowi za doskonały pomysł, śmielsze obejmowały go bez ceremonii, ściskały i całowały.

– Jak się nazywasz, gdzie mieszkasz, szlachetny obywatelu, żebyśmy wiedziały, gdzie cię szukać, gdyby znów episjerzy nam dokuczyli?

– Karol Cheval, starszy czeladnik w piekarni obywatela Leroi przy ulicy Jakuba…

– Zabierz też dla siebie kilka funtów mydła.

– Dziękuję wam, obywatelki. Nie o sobie myślałem, wskazując wam drogę do obfitszego zarobku.

Wesołe, rozchichotane praczki wracały ze swoim łupem do domów, roznosząc po przedmieściach wiadomość o „ukaraniu mydlarzy”.

Zawrzało na przedmieściach, wszystkie szynki, winiarnie i kawiarnie huczały wrzaskliwymi dysputami. Dzielne praczki! One wiedzą, jak sobie radzić z wyzyskiwaczami…

Zwolennicy Marata stawali na krzesłach, wskakiwali na stoły. Płomienie i krew buchały z ich ust na tłumy podnieconych wódką, głodnych słuchaczy. „Osądzimy sklepikarzy, zadamy śmierć spekulantom!…”

Podnieceni wódką, głodni słuchacze brali w siebie te płomienne, krwawe, mściwe, bezlitosne mowy i odurzali się nimi jak słodką trucizną. Tak, trzeba zaraz zrobić porządek z tymi pijawkami, trzeba nauczyć je moresu. Niech ci nowi arystokraci wiedzą, że suwerenem Francji jest teraz sankiulota, że tylko jemu wszyscy powinni służyć…

Przez cały dzień i cały wieczór, późno w noc, przedmieścia trzęsły się podburzającymi mowami, brzęczały gwarem gorących dysput, tryskały żółcią nienawiści do posiadających.

Nazajutrz, w poniedziałek, dnia 25 lutego 1793 roku, przedmieścia Świętego Antoniego i Świętego Marcjusza robiły wrażenie wielkiego targowiska. Tysiące kobiet i dzieci wyległo na ulice, wszystkie zaopatrzone w koszyki i worki. Mężczyźni przebrani za kobiety, ku powszechnemu weselu ruszający się niezręcznie, śmiesznie, w spódnicach, grupowali tłum, sprawiali szyk bojowy. Jeszcze komendanci rozdawali instrukcje, hasła, kiedy na przedmieścia spadła gromada kamelotów ze świeżym numerem „Przyjaciela Ludu”.

– Czytajcie złote słowa ojca narodu, Marata, czytajcie, czytajcie!

W mgnieniu oka rozchwytano szare świstki ojca narodu Marata.

– „Kiedy tchórzliwi mandatariusze ludu zachęcają zbrodnie przez bezkarność – podburzał Marat – nie trzeba się dziwić, że lud przywiedziony do rozpaczy sam wymierza sprawiedliwość. Zostawmy na uboczu represyjne środki ustawy. Wiemy już, że były one i zawsze zostaną bez skutku. We wszystkich krajach, w których prawa ludu są tylko czczymi deklaracjami, ograbienie kilku magazynów, na których drzwiach zawisną wyzyskiwacze, kładzie koniec wyzyskowi”.

Tak wyraźnie przemówił Marat do głodnych żołądków i rozgorączkowanych głów, podnieconych wczorajszymi mowami i dysputami, że zrozumiały go bez komentarzy agitatorów.

– Śmierć grabieżcom! – huknęły przedmieścia i zwarta ława niewieściego tłumu ruszyła ku ulicy des Lombards.

Kupcy i sklepikarze właśnie otwierali swoje budy.

„Dokąd ciągnie to wojsko w spódnicach?” – pytały ich zaspane oczy. „Zapewne do ratusza z jaką petycją…”

Zdziwił się pierwszy kupiec, przed którego sklepem zatrzymało się czoło wojska w spódnicach. Bo oto przyskoczyło do niego kilku drabów przebranych za kobiety i jeden z nich krzyknął:

– Cukru, kawy, mydła, świec! Sprzedasz po tanich cenach, jakie sami ustanowimy. Cukier po dwadzieścia sous funt, kawa po szesnaście, mydło i świece po dwanaście. Jeśli nie, to latarnia!

Kupczyna zrozumiał, na jaką wyprawę ciągnie szczególnego rodzaju wojsko. Chciał się cofnąć do sklepu, zatrzasnąć drzwi, ale żylaste ręce już go schwyciły za gardło. – Nie uciekniesz, złodzieju, bierzcie obywatelki!

W przeciągu kilku minut sklep był tak opróżniony, jak gdyby przeszła po nim horda Hunów.

Na ulicy powstał popłoch. Z trzaskiem zamykały się drzwi sklepów i sklepików, spadały story (13) w oknach mieszkań, ludzie uciekali do bram domów.

Bezsilna ostrożność! Żelazne drągi, łomy, siekiery otwierały drzwi, druzgotały rygle, zasuwy, kłódki. Dwie godziny wystarczyły do zburzenia i ograbienia wszystkich sklepów ulic: des Lombards, des Cinq-Diamants, des trois Maures i Marlvaux.

Tu i ówdzie jakaś robotnica, praczka, gałganiarka rzuciła kupcowi pod nogi kilka sous: „Naści, pijawko, nażryj się, żebyś nie myślał, że uczciwe sankiulotki chcą twojej krzywdy!…”.

Swawola podnieca jak trąba bojowa, jak huk armatni. Zwierzę wychodzi z człowieka, gdy bezkarność zdejmie z niego strach przed odpowiedzialnością.

Nie płacąc już ani sous, rzucali się teraz awanturnicy na wszystkie sklepy, rozlali się po całym mieście. Masło, miód, wosk, herbatę, wanilię, wino, gorzałkę, zgarniali w kosze, w worki, w chustki, w fartuchy, a czego nie mogli zabrać wyrzucali na ulicę, kopali, tratowali nogami, jak byk podrażniony czerwoną szmatą.

Ze sklepów kolonialnych wytaczali beczki z winem, z wódką, z likierami. Uderzenie siekiery otwierało beczki i chciwe usta ssały gorące napoje. Na mokry zabłocony bruk kładli się mężczyźni, kładły się kobiety i pili aż do utraty przytomności.

A policja, a patrole?

Piesi policjanci, konni żandarmi z uśmiechem przypatrywali się „zabawie ludu”.

A ratusz, stróż porządku publicznego?

Tam radny Jakub Roux (14) odpowiadał kupcom błagającym o pomoc: „Skarżycie się, że lud odbiera sobie, co mu ukradliście? Odbiera tylko swoją własność”.

Obywatel Paweł Leroi zamknął już swoją „budę” rozdzieliwszy chleb pomiędzy swoich klientów, zasiadł z żoną i córką do śniadania, kiedy ulicę Świętego Jakuba zalał wyjący tłum.

– Jakieś zbiegowisko! – mówił nasłuchując.

Jeszcze nie zdążył wypić kawy, kiedy rozległ się łoskot wyrąbywanych drzwi.

Zerwał się na równe nogi, podniosły się żona i córka.

Z trzaskiem na podłogę sklepu runęły wywalone drzwi.

– Chleba dawaj, pijawko!

Piekarz oniemiał. Tyle podniesionych pięści latało groźnie dookoła jego głowy, że stracił przytomność. Nie był odważnym.

Ale jego żona nie straciła przytomności. Zasłaniając sobą struchlałego męża, odezwała się:

– Cały dzisiejszy towar sprzedany. Idźcie do piekarni, przekonajcie się!

– Kłamiesz! – ryczała jakaś pijana wiedźma. – Wy zawsze kłamiecie, wy, podłe arystokraty!

A spostrzegłszy na stole masło i jajka, wrzeszczała:

– Masłem, świeżym masłem i jajkami opychają sobie brzuchy, a nam rzucają zakalec owsiany jak psom. Podruzgotać im graty!

Już leciały na ziemie kubki, talerze, pryskały o ściany szklanki, kieliszki, kiedy na progu kuchni ukazał się Karol Cheval.

– Obywatelki – zawołał głosem tuby. – Uszanujcie ubogie mienie uczciwego sankiuloty! Obywatel Leroi jest takim samym prawym sankiulotą, jak wy i ja.

– Tyś taki sam arystokrata, jak i oni – krzyczała owa pijana wiedźma. – Prawy sankiulota, a jakże! Nową kamizelkę ma, nowe spodnie i całe buty. Sankiulotą? Pomacać mu ładnie uczesany łeb dobrym kijem.

Podniosła drąg, rwąc się do czeladnika, ale z tyłu przytrzymała ją za ręce jakaś barczysta kobieta, mówiąc:

– Oszalałaś, czy co? Czy nie poznajesz naszego przyjaciela, co poprowadził nas na statki z mydłem? To nasz, to obywatel Karol Cheval.

Kilka praczek było w tłumie, poznały swego komendanta w wyprawie nad Sekwanę.

– Przepraszamy cię za omyłkę, obywatelu. Bądź spokojny. Ciebie i tych, których ty nam wskażesz, nie dotknie nasza karząca ręka. Chodź z nami, jest jeszcze robota.

– On podburzył praczki do napadu na statki, on, Karol Cheval, o mamo! – szlochała panna Leroi, tuląc się do matki, kiedy nieproszeni goście opuścili dom. – Okropne czasy! Nawet dobre serca zmieniają się w drapieżniki.

– A ostrzegałam cię, że nigdy nie wiadomo, w co jutro, pojutrze zmieni się serce sankiuloty – mówiła pani Leroi.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Tu: urzędy kościelne, z którymi związane są dochody.

(2) (Fr.) starego porządku, który został radykalnie zmieniony; ustroju przedrewolucyjnej Francji rządzonej przez Burbonów.

(3) (Łac.) arbiter elegantiarum – autorytet w sprawach mody, elegancji i dobrego smaku.

(4) Dawniej: nędzarz; biedak; człowiek ubogi.

(5) Dowodzi czegoś lub mówi o czymś z dużą pewnością siebie, często krytycznie lub umoralniająco; rozprawia; mędrkuje; mądrzy się.

(6) Funt – blisko czterysta pięćdziesiąt cztery gramy.

(7) (Z fr.) ozdoby z cienkiej zmarszczonej tkaniny, przypinane lub przyszywane pod szyją na przedzie bluzki, sukienki lub koszuli.

(8) (Fr.) elegantów; fircyków; modnisiów.

(9) (Z fr.) dawniej: spekulanci.

(10) Tu: lenie; bumelanci.

(11) Gniewnie krytykował.

(12) Marie Joseph Paul Yves Roch Gilbert du Molier, markiz de la Fayette (1757–1834) – polityk, arystokrata francuski, liberał, humanista, mason; generał, uczestnik wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych; członek Stanów Generalnych, dowódca paryskiej gwardii narodowej.

(13) (Z fr.) grube zasłony w oknie dające się podnosić i opuszczać lub rozsuwać na boki.

(14) Jacques Roux (1752–1794) – francuski duchowny katolicki, wykładowca filozofii, potem radykalny, lewicowy, komunizujący przywódca stronnictwa „wściekłych” w trakcie rewolucji, członek komuny Paryża; zaakceptował konstytucję cywilną kleru; popełnił samobójstwo przebijając się sztyletem po otrzymaniu wyroku śmierci.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Terror.