Terror. Rozdział szósty

Karol Cheval szedł do „nory” Marata, szedł z bijącym sercem, bowiem „przyjaciel ludu” był bożyszczem takich jak on przyjaciół ludu, był ostatnim wyrazem „świętej doktryny” patriotycznej – szedł z radością i trwogą, z jaką idzie do sławnego mistrza nikomu jeszcze nieznany uczeń.

Cóż on, nędzny pionek rewolucji, powie takiemu filarowi ojczyzny, takiemu mocarzowi, członkowi Konwentu, jednemu z głównych wodzów Góry, władcy komuny paryskiej, którego imię rzuca popłoch na potężną żyrondę, z którym nawet taki lew, jak Danton, zaczyna się liczyć?

Przy ulicy des Cordeliers, w sekcji najczerwieńszego sankiulotyzmu, stał duży, ponury, brudny dom. Przed tym domem włóczyło się kilku drapichrustów uzbrojonych w piki i drągi. Jeden z nich stał przed bramą.

Tu mieszkał na pierwszym piętrze Jan Paweł Marat.

– Dokąd to obywatelu? – fuknął na Chevala ów drab trzymający straż przed bramą.

– Do znakomitego patrioty Marata! – odpowiedział Cheval.

– Z drukarni?

– Nie jestem zajęty w drukarni.

– Więc po co?

– Doskonały patriota Marat wezwał mnie przed swoje oblicze.

– Wyrażasz się jak arystokrata. Kto jesteś?

– Karol Cheval!

– Ach, Cheval! Czy ten, co prowadził praczki na statki mydlarzy?… Dzielny z ciebie sankiulota! Możesz wejść!

Cheval wolno wstępował po schodach. W miarę jak zbliżał się do „nory” mocarza, tracił odwagę. Serce biło mu młotem, skacząc aż do gardła, nie mógł złapać tchu. Przystanął, oparł się o ścianę, chwytał ustami ciężkie powietrze brudnej wilgotnej kamienicy. Z góry, biorąc po kilka stopni naraz, leciało dwóch chłopców ze świeżymi korektami; jeden z nich zjeżdżał na dół po poręczy schodów.

Cheval wytchnąwszy po wzruszeniu, jakie go ogarnęło, lekko, bojaźliwie zastukał do drzwi.

– Kto tam? – z wnętrza mieszkania odezwał się kobiecy głos.

– Karol Cheval, wezwany przez ojca narodu… Marata.

Drzwi się otworzyły. Na progu ukazała się jeszcze młoda, ale chorobą czy troską przedwcześnie zniszczona kobieta, ubrana czysto, dostatnio. Podejrzliwym badawczym wzrokiem mierzyła ładnego chłopca, nie wpuszczając go do przedpokoju.

– Karol Cheval? – odezwała się zmęczonym głosem. – Czy ten, który przemawiał tak patriotycznie do praczek na placu Karuzelskim?

– Ten sam, obywatelko!

– Proszę, poczekać w salonie – rzekła grzecznie Simona Évrard (1), kochanka Marata, zaślubiona przez niego „przed słońcem, przed naturą”.

Cheval zdziwił się, gdy został sam w salonie. „Nora” robiła wrażenie wykwintnej bombonierki. Jedwabne, ze smakiem artystycznym udrapowane firanki, meble obite białym i błękitnym adamaszkiem, wspaniałe lustra, kosztowne porcelanowe wazony ze świeżymi kwiatami, bardzo drogimi w lutym, miękka otomana, puszyste dywany…

Inaczej wystawiał (2) sobie czeladnik piekarski „norę” dowódcy sankiulotów, kokietującego ulicę brudną kapotą i skórzanymi spodniami.

I dziwił się, że zastał w domu kobietę nierobiącą wcale wrażenia sankiulotki. Zdawało mu się, że zawsze obdarty prorok ludu powinien być ascetą, całą duszą oddanym tylko sprawie ubogich.

Młody chłopiec, niewtajemniczony jeszcze w życie prywatne doskonałych patriotów, zarzucających „zgniłej szlachcie” rozpustę, nie wiedział, że wszyscy oni gorliwie służyli, z wyjątkiem Robespierre’a, słodkiej Wenerze (3), z chwilą gdy dorwali się do władzy i pieniędzy. Po trudach walki politycznej przy boku heter odpoczywał Danton z całą swoją kompanią, odpoczywali żyrondyści. „Cnotliwi” demokraci byli pod tym względem tak samo „zgnili” jak arystokraci.

I dziwił się jeszcze Karol Cheval szczególnej policji, jaka otaczała Marata. Uzbrojone draby na ulicy przed domem, ich pytania śledcze, podejrzliwe spojrzenia stróżki mieszkania, wcale nie świadczyły o odwadze Marata. „Przyjaciel ludu” bał się widocznie czegoś, kogoś, nie dopuszczał do siebie osób nieznanych, bronił się przed jakimiś widmami strachu.

Simona Évrard wróciła do salonu.

– Obywatel Marat prosi – rzekła z uprzejmym uśmiechem „arystokratki”.

Teraz Karol Cheval wszedł do w istocie obrzydliwej nory. Izba mała, ciemna, od podwórza okna bez firanek, podłoga nieumyta, zarzucona skrawkami papieru, wzdłuż ścian półki sosnowe, na których leżało trochę książek, sosnowy, atramentem zachlapany stół… Tu, w tej swojej pracowni, „ojciec ojczyzny” przyjmował chłopców z drukarni, członków komuny i różnych sankiulotów.

Lecz gdzież on był? Cheval oglądał się, szukając Marata.

Z drewnianej wanny, przykrytej zaplamionym prześcieradłem, wychylała się szpetna głowa ropuchy, obwiązana brudną, czerwoną chustką. Przed tą głową w poprzek wanny leżała deska. Marat, niezmęczony pracownik, pisał, siedząc w kąpieli, artykuł do swojej gazetki.

– Dobrze, że przyszedłeś! – odezwał się Marat. – Takie zuchy, jak ty, są mi teraz potrzebne. Weź stołek i usiądź przy mnie.

Wskazał żylastą, żółtą ręką kulawe krzesło. Paznokcie u rąk miał długie, nieobcięte, ostre, zakrzywione jak szpony krogulca. Nigdy nie widziały one mydła i szczotki.

Cheval przysunął sobie krzesło, usiadł.

– Czy kochasz Francję? – zapytał Marat.

– Jestem Francuzem, mistrzu! – odpowiedział Cheval nieśmiałym głosem.

– Czy kochasz lud?

– Nędza ludu wykarmiła mnie.

– Czy nienawidzisz arystokratów?

– Arystokraci gnębili moich przodków.

– Doskonale! – rzekł Marat. – Arystokratów, wrogów ludu, namnożyło się tylu, iż za mało jednej gilotyny w Paryżu. Trzeba by ich sto, żeby ściąć wszystkie zbrodnicze głowy. Trzy lata temu wystarczało powiesić na latarni tysiąc zdrajców, w drugim roku rewolucji urosła liczba tych plugawych gadów do stu tysięcy, a obecnie należy zabić najmniej dwakroć, jeśli lud ma być panem w swym naturalnym dziedzictwie…

– Dwakroć sto tysięcy!? – szepnął przerażony Cheval.

– Więcej, jeszcze więcej!… Im więcej zabijemy, tym lepiej, tym pewniejsi będziemy ostatecznego zwycięstwa. Zabijać, zabijać, ciągle zabijać! Naucz się, mój chłopcze, że najrozumniejszą, jedyną polityką ludu jest… zabójstwo!

Okrągłe oczy Marata zaszły krwią, jego palce zakrzywiły się drapieżnie.

Cheval mrużył powieki. Przerażał go latający dokoła, jakby obłędny, wzrok mistrza, przerażał go jego ostry, nieprzejednaną nienawiścią drgający głos.

– Zacząć trzeba… od żyrondystów!… – mówił Marat.

– Słyszałem, że żyrondyści są dobrymi patriotami – ośmielił się odezwać Cheval. – Brali udział w napadzie na Tuilerie, stworzyli rzeczpospolitą, głosowali za ścięciem tyrana…

– Dobrymi patriotami, oni? – krzyknął Marat, rzuciwszy się w wodzie jak ukąszona przez szczupaka płotka. – Brali udział w napadzie na Tuilerie, bo tyran obraził męża ich egerii, tego starego głupca Rolanda; stworzyli rzeczpospolitą, bo zdawało im się, że oni będą panami w nowym porządku; głosowali za ścięciem Ludwika, bo obawiali się zemsty. To zdrajcy, nowi arystokraci, opiekunowie pijawek ludu. Danton rozpustnik, łapownik; Robespierre obłudnik, ja jeden kocham lud szczerze i prowadzę go do szczęścia, ja jeden mam czułe serce i rozumiem duszę narodu.

Nie kłamał. W istocie wierzył on w swój wszechstronny geniusz i w swoje czułe serce.

Z pochodzenia Hiszpan – jego ojciec nazywał się Mara – z zawodu lekarz, przyszedł na świat z namiętnością sławy. Od najmłodszych lat gonił tę zwodniczą marę, szukał jej na polach wiedzy i literatury. Ale jego eksperymenty naukowe – poprawiać chciał Newtona – nauka pominęła milczeniem, jego próby literackie wydrwiła krytyka.

Odepchnięty od laurem uwieńczonych bram świątyni sławy, zapłonął nienawiścią do wszystkich znakomitości swojego czasu i do porządku, który jemu, miernocie i megalomanowi, nie wyznaczył zaszczytnego miejsca.

W spokojnych czasach zgasłby nieznany na jakimś podrzędnym stanowisku, strawiony pesymizmem. Ale przyszła rewolucja: upust upragniony wszelkiego rodzaju zapoznanych (4) ambitników (5), megalomanów i karierowiczów, i wyrzuciła go z nizin szarego tłumu na sam szczyt popularności.

Nie od razu. Tchórz, niezdolny do śmiałego, męskiego czynu, umiał tylko szczekać spoza płotu. Konstytuanta nie zwracała uwagi na małego, kąsającego wszystkich pieska, a gdy się jej czasem uprzykrzył i chciała go wziąć za uszy, czym prędzej uciekał do Anglii albo ukrywał się w okolicach Paryża po strychach, piwnicach – dopóty, dopóki o nim nie zapomniano. Tylko w nocy, jak puszczyk, jak wilk, wyłaził z dziupli, z nory, lękając się światła dziennego.

I zgromadzenie ustawodawcze z początku pomijało pogardliwie utrapioną muchę, nazywając „przyjaciela ludu” szaleńcem. Lekceważyli go żyrondyści, Danton spoglądał na niego przez ramię, unikał go Robespierre.

Ale on szedł uporczywie do swojej chimery (6), do rozgłosu, do sławy, powoli przeciągając sympatię przedmieść na swoją stronę. Stał się twórcą czynnego, wojującego socjalizmu, nie mogąc zabłysnąć w inny sposób.

Kiedy dziesiąty sierpnia zburzył tron Burbonów, kiedy inni groźbą karzącej ręki usunęli króla, wylazł ze swoich nor, ze strychów i piwnic i oparłszy się na ludzie paryskim, wysunął się na samo czoło rewolucji.

Teraz był rozgłośnym, sławnym, sen jego życia stał się ciałem. Ale długoletnie pięcie się na szczyty wysokiego stanowiska, walka z wątłym zdrowiem i niezwykła pracowitość – sypiał dwie, trzy godziny dziennie – porwały jego nerwy i pomieszały mu klepki w głowie. Tchórzliwego megalomana straszyła mania prześladowcza.

– Wszyscy dokoła mnie są zdrajcami, dniem i nocą otacza mnie rój skrytobójców czyhających na moje życie za to, że ukochałem nędzę ludu ponad wszystko!… – skarżył się Marat rozgorączkowanym głosem.

– My ciebie obronimy, mistrzu! – mówił Cheval ze współczuciem.

– Wiem, wiem! – rzekł Marat, ściskając rękę młodego człowieka. – Czyste, szczere serca sankiulotów są moją jedyną pociechą; oni jedni mają serce na tej ziemi, na której rządzą zbrodniarze i zdrajcy. Ale to się skończy. Jeżeli chcesz zasłużyć się sprawie ludu, mów wszędzie: w domu, w kawiarni, w szynku, na ulicy, o zdradzie żyrondystów. Po to cię wezwałem. I jeszcze jedno. Miej wszędzie oczy i uszy otwarte. Patrz, słuchaj uważnie, i gdybyś spostrzegł, posłyszał coś podejrzanego, denuncjuj do komitetu mojej sekcji. Słyszysz, denuncjuj! Denuncjacja należy do najważniejszych cnót rewolucji. A teraz zostaw mnie mojej służbie dla ojczyzny. Kończę właśnie bardzo pilny artykuł do „Przyjaciela Ludu”.

Z wrażeniem przykrego zawodu opuszczał Cheval mieszkanie Marata. Było mu tak, jak gdyby ktoś w jego oczach rozdarł ukochany obraz.

Był on dzieckiem uczciwych, pobożnych rodziców, którzy wychowali go w bojaźni Bożej. Rewolucja (lektura siarką i krwią przepojonych gazetek, podburzające mowy szczekaczy kawiarnianych i klubowych, szalony pochód gwałtownych wypadków, zbrojne powstania paryskiego ludu, rozkołysany bezustannie dzwon alarmowy) wymiotła z jego głowy część uczuć, zasad, stępiła w jego sercu część wszczepionych w niego przez uczciwego ojca i dobrą matkę, ale zostało ich jeszcze tyle, że nie splamił się dotąd zbrodnią mężobójstwa.

Kochał on lud, z którego wyszedł, współczuł z jego nędzą, gorąco pragnął poprawy jego twardej doli, wzdrygał się jednak na myśl torowania ubogim drogi do szczęścia przez morze krwi. Był przecież Konwent, świątynia prawa, byli deputowani, tego prawa twórcy i stróżowie. Ich obowiązkiem było zająć się losem wydziedziczonych. W ostatecznym razie wystarczało przerazić wyzyskiwaczy jakąś awanturą uliczną, rozbiciem kilku sklepów.

Tak wierzył.

A Marat uczył go denuncjować i zabijać…

Nie takim wystawiał sobie „Przyjaciela Ludu”, którego pismo codziennie przelewało się wielkimi słowami: „ludzkość, sprawiedliwość, dobroć, cnota, patriotyzm, obowiązek obywatelski”! Szedł do „nory” apostoła ubogich po natchnione słowo, po zachętę czystego serca, po światło podniosłej duszy, a znalazł dziki krzyk nienawiści.

Denuncjować, zabijać?

Czy był szpiegiem albo katem? Resztki uczciwych zasad, wyniesionych z domu uczciwych rodziców, wspinały się w nim przeciw podłości i zbrodni.

A jednak tego uczył Marat, lekarz, publicysta, członek Konwentu, ustawodawca, uwielbiany przez lud filar patriotyzmu… Czymże jego rozum, jego ciemna głowa czeladnika piekarskiego wobec rozumu i oświeconego mózgu takiego potentata?

Jak gromada spłoszonego ptactwa trzepotały się w jego głowie sprzeczne myśli, uderzając o siebie. Zabijać?! Czy człowiek miał prawo druzgotać życie, którego nie stworzył? Z drugiej jednak strony czy bogatszy i mocniejszy miał prawo wysysać siły żywotne, deptać, druzgotać uboższego, słabszego?

Pojęcia o dobrym i złym, o godziwym i niegodziwym zaczęły się mieszać w mózgu młodego człowieka. Ogarnął go niepokój anarchii myśli, uczuł potrzebę jakiegoś światła, które pomogłoby mu rozproszyć wątpliwości.

W kawiarni Chrétiena (7) przy ulicy Favart zbierali się „doskonali patrioci”. Można tam było o każdej porze dnia zastać któregoś z ulicznych mówców, agitatorów, patriotycznych gazeciarzy, a nawet posłów z Góry.

Kiedy Cheval wszedł do kawiarni, prawie wszystkie stoliki były zajęte.

Na samym środku siedział chudy, wysoki człowiek w szarym surducie, otoczony gromadą uzbrojonych oberwańców z twarzami zbójów. Chudy, wysoki człowiek szeptał coś, dawał jakieś wskazówki, wlewając w siebie gorzałkę, kieliszek za kieliszkiem. Co chwila któryś z jego otoczenia podnosił się i wychodził…

Cheval odwrócił się ze wstrętem, poznał bowiem tego człowieka. Był to Stanisław Maillard (8), znany w Paryżu reżyser rzezi wrześniowej, morderca z urodzenia, z instynktów.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Simone Évrard (1764–1824) – francuska rewolucjonistka; współpracownica i kochanka Jean-Paula Marata; mąż jej siostry był typografem (drukarzem) w dzienniku Marata „L’ami du Peuple”; zmarła po upadku ze schodów.

(2) Tu: wyobrażał.

(3) Wenus, także Wenera (wdzięk, urok) – w mitologii rzymskiej bogini miłości.

(4) Dawniej: takich, których nie doceniono; zapomnianych.

(5) Dawniej: ambicjantów; ludzi o wybujałej ambicji.

(6) Tu: kaprysu; urojenia; mrzonki; fantazji; wymysłu; ułudy.

(7) Chrétien – postać autentyczna – restaurator.

(8) Stanislas-Marie Maillard (1763–1794) – francuski woźny sądowy i rewolucjonista, hebertysta; brał udział w szturmie na Bastylię; kapitan Gwardii Narodowej; „przywódca rzeźników” podczas masakr roku 1792; zmarł w nędzy na gruźlicę.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Terror.