Terror. Rozdział siódmy

Cheval zauważył pod oknem młodego człowieka łapczywie zajadającego paszteciki. Widział gdzieś tę bezczelną twarz paryskiego gamina, te ładne oczy, w których śmiał się chochlik łobuza, ten długi, spiczasty nos i grube, zmysłowe usta. Ależ tak?… To był Jan Gwalbert Tallien (1), jego towarzysz z lat chłopięcych. Chodzili razem do szkółki elementarnej, bawili się razem w rynsztokach przedmieść. Zbliżyć się do niego? Może Tallien nie zechce go sobie przypomnieć, bowiem stał się tymczasem dygnitarzem – redaktorem, członkiem Konwentu, mężem znakomitym, wpływowym.

Jeszcze się namyślał, kiedy Tallien spostrzegł go i uśmiechnąwszy się przyjaźnie, skinął na niego.

– Nie poznajesz mnie, Karolu – odezwał się, kiedy Cheval się zbliżył.

– Nie śmiałem poznać takiego mocarza, jak członek Konwentu Tallien.

– Dajże pokój frazesom – zaśmiał się Tallien wesołym śmiechem dobrego towarzysza. – Takim mocarzem może być dziś każdy, kto posiada dobre płuca, umie ryczeć jak tur i jest doskonałym patriotą. Siadaj, napij się ze mną kieliszek wina i opowiadaj co porabiasz.

– Jestem czeladnikiem piekarskim – rzekł Cheval, zajmując miejsce przy stoliku.

– Ty, czeladnikiem piekarskim? – mówił Tallien zdumiony. – Karol Cheval, najzdolniejszy uczeń naszej szkoły, obdarzony głosem grzmotu, komendant naszych zabaw chłopięcych, czeladnikiem piekarskim w czasach, w których piwowarzy noszą epolety generalskie, woźni, szewcy, krawcy, robotnicy zasiadają w ratuszu w fotelach radców, a rzeźnicy na ławach Konwentu? Gdzieżeś ty był podczas rewolucji?

– W Paryżu, ale nigdy nie lubiłem pchać się do przodu. Zresztą nie wszystko mi się podobało, co…

Tallien lekko trącił go nogą pod stolikiem i przyłożywszy palec do ust, rzekł półgłosem:

– Ostrożnie ze słowami. W kawiarni Chrétiena zawsze bywają długie uszy i podejrzliwe oczy. Nie przychodziłbym tu, gdyby nie doskonałe paszteciki. Pamiętasz, zawsze lubiłem dobre kąski. Zostało mi to po ojcu, który będąc kucharzem u wielkich panów, zawsze przynosił do domu coś smacznego. O polityce mów szeptem, ale nie nachylaj się do mnie, żeby nie zwrócono na nas uwagi.

– Boisz się? Kogo? – rzekł Cheval. – Przecież wolność roztoczyła nad nami swoje złociste skrzydła.

– Wolność?

Tallien zaśmiał się cynicznym śmiechem wielkomiejskiego łobuza. Nazywano go „ce gamin de Paris” (2). Był w istocie, po wczesnej śmierci ojca, dzieckiem ulicy. Latem chował się pod gołym niebem, na polu, w ogrodach, pod płotem, jak się zdarzało, zanim matka oddała go na naukę do drukarni.

– Wolność! – chichotał. – Ta pani niedługo pokaże, co umie. Bezpieczniej będzie dla ciebie i dla mnie nie narażać się wolności sankiulotów.

– I ty jesteś sankiulotą?

– Rozumie się, byłem nim zawsze, bo czymże innym mógłby być Jan Gwalbert Tallien, syn kucharza, „ce gamin de Paris”, drukarczyk? (3) Wolałbym urodzić się arystokratą za czasów Ludwika XV, bo lubię uciechy stołu, dzbana i miłości. Doskonałe papu, takie, że palce po nim oblizywać, i ładne kobietki – czy może być szlachetniejsza rozkosz dla mądrego człowieka, który rozumie treść życia? Nie urodziwszy się jednak arystokratą za czasów Ludwika XV, muszę być sankiulotą, bo ci arystokraci z żyrondy nie dopuściliby mnie nawet do urzędu woźnego w Konwencie.

– Naprawdę żyrondyści są arystokratami? – pytał Cheval. – Przecież i oni pochodzą z ludu i stworzyli rzeczpospolitą.

– Ale im szkoły przewróciły w głowie. Nadziali się od góry do dołu łaciną i zdaje im się, że mają prawo rządzić ludem. Jak gdyby lud potrzebował łaciny i w ogóle jakiejkolwiek szkolnej mądrości. Nigdy nie uczyłem się po łacinie, nie chodziłem do żadnej wyższej szkoły, a potrafię gadać tak samo o wolności, o prawach ludu, jak ci aroganci, co na nas, na Górali, patrzą przez ramię. Zobaczymy, kto będzie mocniejszy, kto będzie miał rację, czy oni ze swoją uczonością książkową, czy my z rusznicami i pikami przedmieść. Niedługo skończy się ich panowanie. Już tam Maillard szepce coś swoim zbójom, wlewa w nich gorzałkę kwartami, a on nie lubi być hojnym bez celu. Niedługo będziemy mieli ładną awanturę. Zdrajcy! Usiłują nas, Górali, zepchnąć ze zdobytych stanowisk. Zobaczymy. Tak ładnie gadać jak oni nie potrafimy, ale bić umiemy lepiej od nich. Nareszcie przyszła kolej na nas, na sankiulotów, na prawdziwy lud. I nam należy się nagroda za zasługi położone dla rewolucji. Jeśli masz zamiar wypłynąć na wierzch, to teraz chwila najodpowiedniejsza. Marat mówił mi o twojej wyprawie na mydlarzy. Wyborny początek. Marat jest tobą zachwycony. Trzymaj się jego poły, bo on jest dziś bożyszczem przedmieść. Skinie tylko palcem i wylecisz w górę jak z procy. Na początek radziłbym ci wziąć posadę komisarza jakiejś sekcji, bo to intratna posada. Przy rewizjach domowych można sobie napchać kabzę złotkiem i biżuteriami.

– Janie Gwalbercie – odezwał się Cheval z wyrzutem w głosie. – Nie na złodzieja chowali mnie rodzice.

– Jakiś ty naiwny. Kto mówi o kradzieży, odbieramy tylko to, co nam zagarnęli arystokraci. Naucz się nowych pojęć i nowych cnót. Wolność znaczy: brać przeciwnika za kołnierz i zamknąć go na cztery rygle, albo lepiej uciąć mu od razu łeb, bo tylko zdechłe psy nie kąsają; mądrość znaczy: rujnować, niszczyć arystokratów, zabierać im wszystko, bo tylko nędzarz przestaje być szkodliwym. Dobrym patriotą jest ten, kto łupi wrogów ludu.

I znów Tallien śmiał się cynicznym śmiechem wielkomiejskiego łobuza.

Pociągnął z kieliszka, skrzywił się.

– Pomyje! – mruknął spluwając. – Wolałbym napić się z tobą szampana, ale tu nie można. Patrioci okrzyknęliby nas arystokratami. Powetujemy to sobie gdzie indziej. O, Saint-Just (4) w kawiarni Chrétiena… I chytry Robespierrek macza białą łapkę w awanturze żyrondystów, bo gdzie ukazuje się Saint-Just, tam za jego plecami zawsze stoi cnotliwy, niesprzedajny Maksymilian.

Na progu kawiarni stał niezwykłej urody wytworny młodzieniec, stał prosto, dumnie jak wódz przed frontem armii. Dobrego wzrostu, wiotki, rasowy, ubrany w błękitny surdut, zrobiony w warsztacie dobrego krawca, w biały muślinowy krawat i w białą, jedwabną kamizelkę, odcinał się na tle brudnej, wypełnionej oberwańcami izby, jak odcina się złotopióry bażant od gromady gawronów. Bujne pukle jasnych włosów spadały na jego ramiona po obu stronach bladej, dłutem kultury szeregu wieków wyrzeźbionej twarzy.

Chłód marmuru wiał od tego żywego posągu, chłodna, spokojna wyniosłość wyzierała z jego niebieskich, zimnych jak stal oczu.

Skinął rozkazująco na Maillarda, poszeptał z nim chwilę i wyszedł.

– To Saint-Just, gorliwy sankiulota? – rzekł zdziwiony Cheval. – Lepszego modelu na urodzonego arystokratę nie znalazłby żaden rzeźbiarz.

– Tak to Antoni Ludwik Leon kawaler de Saint-Just, gorliwy sankiulota, prawa ręka Robespierre’a – objaśniał Tallien. – Co ten tchórz, który szczyci się tytułem niesprzedajnego, wylęgnie w swojej żółcią zalanej mózgownicy, to wykonuje Saint-Just. Strzeż się tego szlachcica odgrywającego rolę sankiuloty. Jego lodowate serce nie ulituje się nad nikim, nad niczym, będzie on krwawą ręką mściwego tchórzostwa Robespierre’a.

Cheval przeszedł do kawiarni Chrétiena po uspokojenie, a opuścił ją z burzą w mózgu. Jak w kipiącym garnku kotłowało się w biednej głowie piekarza, który dotąd czerpał znajomość ludzi z gazetek, odezw, z broszurek rewolucyjnych szumiących wielkimi szlachetnymi hasłami. Po raz pierwszy w życiu osobiście zbliżył się on do świeczników patriotyzmu.

Tak to wyglądali „olbrzymi rewolucji”? Marat, opętany manią zabójstwa, Robespierre, podstępny tchórz, Danton, rozpustnik i łapownik, Saint-Just, bezlitosne narządzie mściwego mistrza, żyrondyści arystokratami?

Przecież Tallien, ich kolega, znał ich lepiej od niego.

A on sam, Tallien? Smakosz, żarłok, lubieżnik, cynik, uczący go, że wolność powinna zabijać, a mądrość patriotyczna kraść.

Wszystkie jego pojęcia o rewolucji, o czystości agitatorów ludowych, o świętości sankiulotyzmu uległy silnemu wstrząśnieniu. Kto kłamał: czy jego szczera wiara w szlachetne zamiary wodzów ludu, czy cynizm Talliena?

Żywi nie umieli uspokoić jego wątpliwości; udał się po pociechę do umarłych.

Na cmentarzu Świętej Magdaleny spoczywały prochy jego rodziców.

Długo stał z głową zwieszoną nad ubogą mogiłą bez kraty, bez pomnika, odtwarzając w duszy portrety uczciwego ojca, dobrej matki, przypominając sobie sercem ich nauki: „Nie kradnij, nie krzywdź bliźniego, nie zabijaj, bądź zawsze uczciwym, nie zazdrość nikomu niczego, albowiem będziesz odpowiadał za grzech, za zbrodnie przed najwyższym sądem”.

Czy to prawda?

Świstki rewolucyjne, broszurki kawiarnianych filozofów uczyły go lekceważyć chrześcijaństwo, gardzić katolicyzmem i jego sługami, wszczepiały w jego serce nienawiść do religii, która „wskazuje nędzarzowi niebo, zamiast go karmić na ziemi”. Nie ma Boga, jest tylko natura; spłowiała, zblakła wszelka wiara, jej miejsce zajął nieomylny rozum…

Jako prawowierny sankiulota był piekarz „filozofem”, wyznawcą mądrości encyklopedystycznej, którą znał tylko z jaskrawych strzępów, podawanych ludowi przez podrzędnych gazeciarzy, przez Voltaire’ów (5) ulicy.

Po cóż więc przyszedł do prochów rodziców? Przecież dusza jest przesądem, zabobonem, kłamstwem, istnienie ludzkie kończy się z ostatnim tchnieniem; z chwilą, gdy śmierć gasi życie, zrywa się nić między żywymi a umarłymi. Cóż garść prochu może mu powiedzieć?

Kiedy tak stał nad ubogą mogiłą, skupiony w sobie, pogrążony w smutnych myślach, zdawało mu się, że idzie z niej ku niemu cichy, dobry szept matki, i ten cichy, dobry szept matki przenikał do jego serca: „Nie plam sumienia grzechem, nie zakłócaj spokoju naszego grobu…”. I widział się małym chłopcem, który wróciwszy ze szkoły, tulił się do kolan rodzicielki i spowiadał się jej z wrażeń dnia, z drobnych wrażeń dziecka. I dziwnie dobroczynne ciepło owiało jego serce.

– Nie zakłócę spokoju waszego grobu! – wyrzekł z cicha.

Chciał się modlić – nie umiał, zapomniał. Ukląkł, dotknął ustami wilgotnej mogiły.

– Nie obawiajcie się o mnie, nie splamię sumienia podłością.

Podniósł się, wolnym krokiem wychodził z cmentarza, oglądając się na grób rodziców.

Już zbliżał się do bramy, kiedy jego uwagę zwrócił wysokiego wzrostu, atletycznych kształtów mężczyzna, odziany w czarny płaszcz. Stał nad świeżą mogiłą, pokrytą wieńcami i kwiatami. Potężną pięść wyciągnął ku niebu, jak gdyby mu groził… Jego szeroką, nalaną, gminnie szpetną, śladami ospy podziobana twarz, jeszcze więcej zeszpeconą tatarskim nosem, przekrzywiały skurcze boleści.

Ten człowiek cierpiał zmiażdżony bezsilnością życia w obliczu śmierci.

Cheval poznał tego olbrzyma. Któż bowiem nie znał w Paryżu ryczącego lwa rewolucji? Jerzy Jakub Danton rozpaczał nad smutnym grobem swej ukochanej żony… (6)

Smutną była mogiła, nad którą stał wielki drapieżnik rewolucji, twórca rzezi wrześniowej w więzieniach. Spoczywała w niej młoda, dobra, pobożna kobieta, zabita straszliwą sławą męża.

Żarliwą rojalistkę, wierną katoliczkę, dziewczynę czystych obyczajów, sprzęgła miłość z demagogiem, ateuszem i lubieżnikiem.

Z chwilą gdy Danton stanął na czele ludu paryskiego, jego śladami lała się krew. Ta krew dławiła jego żonę, wysysała z niej siły żywotne. Nazajutrz po zamachu dziesiątego września pani Antoinetta Gabriela Danton weszła do pałacu ministerium sprawiedliwości młodą kwitnącą kobietą, a wyszła z niego w kilka miesięcy potem – cieniem.

Ambicje pani Danton nie skaziły jej pięknej duszy. Zwiędła, skonała cicho, bez skargi, jak więdnie i kona lilia stoczona przez ukrytego w jej kielichu szpetnego robaka.

Ale w grobie mówiła: „Ty mnie zabiłeś, ty… Twoje namiętności zgasiły jasny płomień mojego młodego życia…”.

Danton słyszał skargę zmarłej żony, słyszał ją w swoim sercu, w swoim sumieniu – i cierpiał…

Cheval mimo woli uchylił czapki przed bólem człowieka, który wspiął się na bólu tysięcy kroci serc na najwyższe szczyty społeczne.

Danton spojrzał – zdziwił się i podziękował ukłonem za objaw szacunku.

Przed samą bramą obok starej mogiły klęczała młoda dziewczyna. Modliła się, żegnała, obejmowała żelazny krzyż.

Cheval obejrzał się dokoła z trwogą. Gdyby jakiś szczekacz klubowy lub dygnitarz sekcyjny pochwycił Cecylię Leroi na gorącym uczynku pobożności, niewątpliwie zadenuncjowałby ją o arystokratyzm. Tylko arystokraci przyznają się jawnie, w biały dzień, do katolicyzmu.

Oprócz Dantona na cmentarzu nie było nikogo. Karol Cheval uspokoił się. Ten nie zadenuncjuje Cecylii o zbrodnię przeciw „świętej doktrynie” jakobinizmu. Był zbyt wielkim drapieżnikiem, by raczył się zniżyć do podłości małych szakali i żmij. Tacy nie kąsają – zabijają od razu.

Cheval czekał cierpliwie, aż Cecylia skończy modlić się na grobie dziadków.

Podniosła się nareszcie, a spostrzegłszy czeladnika swojego ojca, opuściła głowę i szybko wyszła z cmentarza, starając się wyminąć młodego człowieka. Ale on pośpieszył za nią.

– Cecylio! – wyrzekł serdecznym głosem. – Kto widział tak się narażać? Gdyby spostrzegł cię jakiś szpieg?…

– Cóż ciebie, cnotliwego sankiulotę, może obchodzić nieszczęście takiej podłej arystokratki jak ja… – przerwała mu Cecylia Leroi podrażnionym głosem. – Powinieneś się cieszyć, gdy gilotyna… – Łzy zdławiły jej głos.

– Od kiedy to mówisz do mnie jak do wroga, Cecylko, moja maleńka, moja droga? – mówił Cheval.

– I ty pytasz, od kiedy? Wszakże to ty prowadziłeś praczki na mydlarzy, ty poprzedziłeś dziki gwałt przedmieść! Ciesz się, doskonały, cnotliwy, mądry, czuły patrioto! Tysiąc dwieście sklepów i sklepików zniszczyli twoi przyjaciele, tysiąc dwieście rodzin skrzywdzili „mędrcy, wrażliwi”. O, wy jesteście bardzo mądrzy i czuli, ale tylko dla siebie!

Cecylia Leroi mówiła żywo i z gniewem, ale w jej gniewie, w jej podnieconym głosie płakała skarga zawiedzionego serca. Kochała tego ładnego chłopca.

– Cecylio… – bąkał Cheval, chwytając dziewczyną za rękę.

Ale ona gwałtownym ruchem uwolniła swoją rękę, mówiąc:

– Wiem, co mi powiesz. Episjerzy, grabieżcy wyzyskują nędzarzy, tuczą się ich krwawicą; lud niszcząc ich dobytek, odbiera swoją własność… Znam na pamięć tę waszą mądrość sankiulocką, wasze świstki od kilku miesięcy pasą nią Paryż. Jak gdyby wszyscy kupcy i rzemieślnicy byli złodziejami i pijawkami. W każdym stanie są dobrzy i źli. Dlaczego dobrzy mają odpowiadać za winy złych? Czy mój ojciec kogokolwiek kiedyś skrzywdził? Patrzysz przecież na niego od roku.

– Namiętność ludu myli się często, trzeba jej przebaczyć – tłumaczył się Cheval.

– Lud nie powinien się mylić, powinien być zawsze sprawiedliwym, bowiem on jeden posiada wszystkie cnoty. Tak uczy sankiulotyzm. Nie kocham cię już…

– Cecylio!

– Nie kocham cię już!… – powtórzyła panna Leroi.

Ale jej drżący głos, jej łzy przeczyły jej twardej mowie.

Spojrzała na Chevala wzrokiem pełnym serdecznego wyrzutu i szybko oddaliła się boczną ulicą. Na rogu odwróciła się jeszcze raz, podniosła białą chusteczkę do oczu i znikła.

Idąc ulicą z Cecylią Leroi, Cheval nie zauważył, że od pewnego czasu postępował za nimi komisarz Mouton.

Teraz, odwróciwszy się, spostrzegł go. Chciał go wyminąć, ale pijany dostojnik sekcji zastąpił mu drogę.

– Ładnie się gruchało obywatelu? – drwił Mouton. – Nie dziwię się, śliczny kąsek, dziewczyna jak kwiat.

Wyszczerzył żółte, zepsute zęby.

– A tobie co do tego, obywatelu komisarzu? – fuknął Cheval. – Nie wtrącaj nosa do nie swoich rzeczy.

– O, taki to z ciebie zuchwały ptaszek? A gdybym ci powiedział, że mam prawo wtrącać się do twojego romansu z ową dzierlatką, bo tę dzierlatkę upatrzyłem dla siebie. Rozumiesz, nom de nom.

Komisarz najeżył wąsy i brzęknął pałaszem.

– Nie brząkaj pałaszem, bo go się nie przestraszę, pijaku! – rzekł Cheval. – A obywatelkę Cecylię Leroi wybij sobie z głowy, jeśli chcesz doczekać się gilotyny z całymi żebrami. Rozumiesz? Sacré tonnerre.

Krwią zaszły ślepia pijaka, krwią zalała się jego fioletowa twarz.

– Aresztuję cię, zdrajco! – ryknął.

– Spróbuj, durniu – rzekł Cheval spokojnie. – Mój protektor Marat i mój przyjaciel Tallien nauczą cię kogo ci wolno, a kogo nie wolno tykać.

Jak gdyby go ktoś z tyłu uderzył obuchem w głowę, zachwiał się komisarz na krótkich nóżkach.

Wybałuszył oczy na Chevala i mamrotał pobladłymi ustami:

– Marat, Tallien?…

– No, aresztuj mnie bohaterze od kieliszka! – mówił Cheval, wziąwszy się pod boki. – Bierz mnie za kołnierz! Dlaczego nie bierzesz?

Splunąwszy przed komisarzem, oddalił się wolnym krokiem.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Jean-Lambert Tallien (1767–1820) – polityk rewolucji francuskiej, jakobin; typowy reprezentant francuskiej burżuazji, który rewolucję widział głównie jako obalenie dawnego systemu i okazję do łatwego dorobienia się; znakomicie udawał politycznego radykała, głosując za śmiercią króla i utworzeniem Trybunału Rewolucyjnego.

(2) (Z fr.) tu: paryskim ulicznikiem, urwisem, gawroszem.

(3) Dawniej: czeladnik, uczeń w drukarni.

(4) Antoine Louis Léon de Richebourg de Saint-Just, zwany Saint-Just (1767–1794) – jeden z ważniejszych przywódców rewolucji francuskiej, bliski współpracownik Maksymiliana Robespierre’a; słynął z bezwzględnego terroru; zgilotynowany.

(5) Wolter, właściwie: Franciszek Maria Arouet (1694–1778) – francuski pisarz epoki oświecenia, filozof, dramaturg, cyniczny historyk i mason, wróg katolicyzmu.

(6) Antoinette Gabrielle Danton, z domu Charpentier (1760–1793) – córka właściciela kawiarni; pierwsza żona Georgesa Jacquesa Dantona; zmarła podczas narodzin czwartego dziecka, które również zmarło.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Terror.