Terror. Rozdział piąty

Pierwszy przemówił stary Roland oschłym, bezdźwięcznym głosem wyczerpanego latami biurokraty.

Wszystkie oczy zwróciły się na niego, wiedziano bowiem, że poza nim stała jego żona, że mądra kobieta zawsze zakrywała się nim jak parawanem.

– Od pierwszej chwili naszej działalności politycznej służyliśmy sprawie ludu, oddani mu całym sercem, każdą myślą naszego mózgu – mówił Roland. – Dla niego to obaliliśmy konstytucję, skleconą przez moderantów (1) Zgromadzenia Narodowego, dla jego szczęścia zburzyliśmy tron Burbonów, znieśliśmy klasztory, cały kler wzięliśmy na łańcuch prawa, przetopiliśmy złote i srebrne naczynia kościelne na monetę, skazaliśmy niezaprzysiężonych księży na deportację do Gujany, wystawiliśmy na sprzedaż dobra emigrantów, a ich rodziców, żony, dzieci i krewnych, którzy zostali w kraju, oddaliśmy pod nadzór policji municypalnej jako podejrzanych zakładników; dla jego bezpieczeństwa ustanowiliśmy trybunał karny do sądzenia zdrajców, którzy nie chcą uznać przewrotu dokonanego dziesiątego sierpnia zeszłego roku (2); pominęliśmy milczeniem rzeź wrześniową i stworzyliśmy cały szereg nowych, obalonemu porządkowi nieznanych przestępstw kryminalnych. Ustanowione przez nas prawo karze gardłem każdego, kto przy wyborach ośmieliłby się agitować na niekorzyść rządu patriotycznego, gardłem każdego urzędnika, który w czymkolwiek okazałby się nieposłuszny rozkazom władzy wykonawczej, gardłem nawet tego, co wzgardziłby trójkolorową kokardą narodową. To nasze dzieło.

Nie wszystkim obecnym wyliczenie zasług stronnictwa sprawiało przyjemność, bowiem nie jeden z nich chciał zapomnieć o gwałtownej przeszłości żyrondy. Brissot, najprzebieglejszy z nich wszystkich, pochylił głowę, Gensonné, najrozsądniejszy, przygryzł usta.

Zebrali się, aby porozumieć się, w jaki sposób powstrzymać terrorystyczny rozpęd demagogów, a pani Roland potrąca przez usta męża o ich działalność terrorystyczną… Bo sami aż do ogłoszenia przez Konwent rzeczpospolitej byli terrorystami, szli razem z Górą, depcąc koronę (3), duchowieństwo, szlachtę, starsze mieszczaństwo, oklaskiwali wszystkie gwałty rewolucji. To ich mówca, zawsze płomieniami buchający Isnard (4), pierwszy rzucił w sejmie straszliwe hasło: „Terror!”. Dopiero, kiedy rewolucja przerosła ich, oświecony proletariat, kiedy najniższe warstwy społeczne, prowadzone przez komunę, zaczęły spychać ich ze zdobytego stanowiska, ostygli w zapale wywrotowym. A winowajca nie lubi, gdy przypomina mu się jego winy.

– Wymietliśmy z Francji wszystkie śmieci – mówił jeszcze Roland podniesionym głosem. – Rozproszyliśmy wszystkie ciemności przesądów i zabobonów dawnego porządku i za to znieważają nas teraz ci zbrodniarze z komuny i Góry obelżywą nazwą arystokratów!

– Gdyby nas tylko znieważali znienawidzonym we Francji tytułem arystokraty, moglibyśmy spać spokojnie na oba uszy (5) – odezwał się Brissot – ale oni grożą nam gilotyną!

Ostrym głosem podkreślił wyraz „gilotyna”.

Jak świst bicza podziałał ten straszny wyraz na zebranych. Młody, namiętny Barbaroux zerwał się z krzesła, ładny Pétion, tak zakochany w swojej bujnej, siwej, bez zarzutu ufryzowanej czuprynie, że gładził ją bezustannie, opuścił ręce na kolana, nerwowy Louvet bębnił palcami po stole, gwałtowny Gaudet podnosił się i znów siadał; przy każdej sposobności rumieniąca się pani Roland oblała się szkarłatem gniewu.

Zwykle zachowująca się na zebraniach stronnictwa pozornie biernie, ukrywająca się za plecami męża lub któregoś z bliższych przyjaciół, egeria żyrondy zapomniała dziś o swojej roli.

– Zbrodniarze, mordercy! – wybuchnęła gwałtownym głosem.

Barbaroux i Buzot przysunęli się do niej, jak gdyby chcieli zasłonić ją przed krwawym widmem.

Nikomu z obecnych nie przyszło w tej chwili na myśl, że to oni sami ustanowili sąd karny dla spraw politycznych, że nazwali ohydną rzeź wrześniową „zbrodnią przydatną w polityce”, że ze strachu przed Górą rzucili swoimi głosami króla na szafot. Dopiero, kiedy śmierć hańbiąca zaczęła się do nich skradać, odczuli, zrozumieli jej podłość.

Wtem na ulicy odezwał się głos tak potężny, że przeniknął mury:

– Zetnijmy głowy brissotczykom, rolandystom i żyrondystom, pani Coco, panu Coco, ha, ha! – ryczał pod oknami jakiś zwolennik Marata.

Wszystkie głowy pochyliły się jak uderzone obuchem. Szła nad nimi tak wielka cisza, że było słychać powstrzymywane oddechy.

Fantazja ludu opowiada, że w chwili takiej wielkiej ciszy anioł śmierci przechodzi po grobie obecnych.

Porwał się pierwszy Brissot.

– Nie idzie teraz już o słowa i hasła, takie lub inne – mówił – bo najsilniejsze choćby słowa i najpiękniejsze hasła nie przerażą, nie przekonają tych łotrów z ratusza. Obecnie idzie po prostu o nasze głowy, których trzeba bronić.

– Dla dobra i honoru Francji – podjęła pani Roland – którą ci zbrodniarze zniesławią na wieki wieków. Dla dobra i szczęścia ludu francuskiego, którym ci barbarzyńcy posługują się jak taranem, rzucając go na swoich przeciwników.

Egeria żyrondy zapomniała, że i jej stronnictwo z uległością psa schlebiało motłochowi paryskiemu, oklaskiwało jego bezmyślną brutalność, nazywało jego wybryki patriotyzmem, rzuciło go na swoich przeciwników, na króla i tak zwanych arystokratów i moderantów.

– Trzeba zdruzgotać przede wszystkim Marata – mówiła. – Potem obezwładnić komunę, a po dokonaniu tego dzieła, przywrócić prawu posłuch w narodzie. Już dosyć tych konwulsji rewolucji. Niech nareszcie światła filozofii, sprawiedliwość i pobłażliwość rozumnego umiarkowania zapanują na gruzach monarchii.

– Zdruzgotać Marata, ale jak? – odezwał się Gensonné. – Za tym szaleńcem stoją przedmieścia, które nas opuściły, a przedmieścia rządzą dziś w Paryżu.

Pani Roland obrzuciła swoich gości pogardliwym spojrzeniem. Znała ich dobrze, tych „oratorów” z prowincji. Wszyscy oni bardzo ładnie umieli mówić o światłach filozofii, o cnocie obywatelskiej, o szczęśliwości powszechnej, umieli nadziewać swoje oracje i artykuły cytatami z historii greckiej i rzymskiej i aforyzmami łacińskimi, za co ich dowcipny generał Dumouriez (6) przezwał urągliwie „lichymi przekładami z łaciny”; umieli olśniewać słuchaczy rakietami po mistrzowsku rzeźbionych frazesów – gdy jednak trzeba było działać po męsku, ona jedna, dux femina facti (7), zawsze odważna, „jedyny mężczyzna stronnictwa” nie wahała się nigdy.

– Jak zdruzgotać Marata? – rzekła ostrym głosem. – Któż dotąd rozporządza w konwencie większością głosów? Wy, panowie? Kto ma za sobą opinię wszystkich przyzwoitych ludzi Francji? Wy! Kto posiada najlepszych mówców? Wy! Oskarżyć w konwencie Marata o autorstwo dzisiejszych nieporządków, przeprowadzić dekret aresztowania tego szaleńca i zamknąć go albo w więzieniu, albo w domu obłąkanych.

Żyrondyści milczeli.

Tacy byli odważni, gdy walczyli ze słabym, niedołężnym królem, który nie umiał przerazić nawet dziecka; tacy byli stanowczy, gdy brali się za bary z monarchistami, którym stara kultura odjęła brutalną energię pierwotnego człowieka; ale na myśl, że mają stanąć do śmiertelnego boju z przedstawicielem bezwzględnego tłumu, z siłą istotną, ze strachu cierpła na nich skóra.

Odgadła to pani Roland, przeto podniosła głowę po swojemu, królewskim ruchem dumy i woli, i spojrzawszy na Barbaroux i Buzota, rzekła:

– Czy w naszym gronie nie ma ani jednego mężczyzny, który miałby odwagę zdeptać tego plugawego gada?

Piękny Barbaroux uwielbiał ją, utalentowany Buzot miłował ją gorąco.

– Zdepczemy go! – zawołał Barbaroux.

– Zdepczemy! – odezwał się Buzot.

Vergniaud siedział na swoim krześle, słuchając w milczeniu. Siedział w wygodnej pozie natury gnuśnej, szpetny jak Mirabeau, Danton i Marat. Nos miał spłaszczony, wargi grube, zmysłowe, ślady ospy podziobały jego bladą twarz; niezwykle duża głowa, porosła bujnym kasztanowym włosem, siedziała na grubym kwadratowym tułowiu. Tylko w czarnych, błyszczących oczach palił się święty ogień talentu.

Nie zmieniając wygodnej pozy, swoim złotym głosem rzekł teraz niedbale, od niechcenia:

– W walce z Maratem wezwałbym do pomocy Dantona. On jeden potrafi wziąć na łańcuch rozjuszonego byka przedmieść. My jesteśmy już zanadto umiarkowanymi, abyśmy skutecznie mogli się borykać z takim potworem.

Pani Roland rzuciła się w swoim fotelu, żachnęła się: – Dantona? Mordercę wrześniowego? Spółka z takim zbrodniarzem zniesławiłaby żyrondę.

Nie lubiła Dantona, który podrwiwał z jej roli egerii stronnictwa.

– Cnota nie chodzi nigdy w parze ze zbrodnią – poparł ją Barbaroux.

– Zrobicie, jak będziecie chcieli – mówił Vergniaud, podnosząc się z krzesła. – Atakować Marata możemy w Konwencie, ale nie ręczę za dobry skutek bez pomocy Dantona.

Pożegnał się i wyszedł. Za nim salon egerii opuścił i sztab żyrondy.

I Roland usunął się do swojego gabinetu. Został tylko Buzot.

– Gdyby ktoś rok temu powiedział mi, że lud paryski zwróci się przeciwko nam – mówił Buzot – nazwałbym go szaleńcem. A jednak…

– Lekkomyślną jest fortuna i lekkomyślną jest łaska ludu – odpowiedziała pani Roland. – Przypatrz się pan losowi wszystkich, którzy go wzruszali, cieszyli się jego względami, rządzili nim, od Viscellinusa (8) począwszy, aż do Cezara (9), od agitatora syrakuzańskiego, Hippona, aż do naszych działaczy rewolucyjnych. Jedynie sprawiedliwość i prawda ostają się i pocieszają po wszystkich rozczarowaniach, nawet po śmierci.

– Nawet po śmierci? – wyrzekł półgłosem Buzot.

Spojrzeli na siebie. Ich twarze zmierzchły.

Oczy „mocnej kobiety” zaszły mgłą cichego smutku.

Wyszła za mąż bez miłości za człowieka uczciwego, ale oschłego, nudnego pedanta, który nie mógł być ideałem dla młodej, egzaltowanej kobiety. Nie zdradziła go, była za dumną na grzech pospolity, ale w jej nienasyconym sercu, głodnym miłości, łkała cicha skarga tęsknoty za kwiecistym rajem kobiety, za szeptem upajających wyznań.

W Paryżu poznała Franciszka Buzota, który przemawiał do niej gorącą mową namiętnego temperamentu. Ten przystojny brunet z oczami marzyciela pociągał ją, jak toń, przepaść ciągnie człowieka nieszczęśliwego. Tak samo jak ona należał on do namiętnych fanatyków wywrotu, był nieprzejednanym wrogiem obalonego przez rewolucję porządku. Tak samo jak ona wytworzył sobie ideał rzeczpospolitej ulepionej z entuzjazmów dzieł klasycznych. Był patriotą-utopistą, szczerze wierzył w swój ideał. Wyczuł to instynkt kobiecy, spostrzegł to bystry wzrok pani Roland, który umiał czytać w duszach ludzkich, odróżniać samolubne, chytre kłamstwo od prawdy.

Buzot od razu odcinał się od swoich towarzyszy lepszym wychowaniem. Były członek Konstytuanty, obyty towarzysko, zewnętrznie wykwintniejszy od Brissotów, Vergniaudów i Guadetów, silniej od nich działał na wyobraźnię i wrodzony smak estetyczny pani Roland. I ona bardzo dbała o swój wygląd zewnętrzny i starała się być „damą”.

Serca tych dwojga ludzi, stworzonych dla siebie, szły ku sobie od pierwszej chwili, szły z bólem i smutkiem. Bo dzieliły ich śluby małżeńskie – on był ojcem, ona matką – i stała pomiędzy nimi duma uczciwej i mocnej kobiety, mającej wstręt do wiarołomstwa, do grzechu natur słabych.

– Nawet po śmierci? – powtórzył Buzot głosem przytłumionym. – Sprawiedliwość, prawda i wszystkie inne piękne słowa i hasła, są tylko pustym dźwiękiem, wobec tej ogólnej likwidatorki życia.

Buzot, filozof, wychowanek encyklopedystów, nie wierzył w życie pogrobowe. I pani Roland była filozofką.

– Cóż człowiekowi po pośmiertnym uznaniu, po sprawiedliwości potomnych? – mówił Buzot. – Achilles (10) wolał być parobkiem u chłopa na ziemi, niż królem po drugiej stronie czarnej Lety (11). Tyle szczęścia, ile go życie daje.

Ujął ręką pani Roland.

Gorący rumieniec oblał jej czoło, twarz, szyję, jej serce uderzyło młotem, piersi falowały gwałtownie. Egeria żyrondy przestała być w tej chwili filozofem, politykiem. Była tylko kobietą.

– Manon – mówił Buzot głosem proszącym – nie będziemy sobie nigdy tym, czym powinniśmy być? Nigdy nie złączy nas różowa, wonna wstęga miłości, mocniejsza od śmierci?

Ręka pani Roland drżała w jego dłoni. Jakże ją ten tkliwy, ukochany głos przenikał aż do wnętrzności, jakże ją ciągnął, kusił… Dokąd? W objęcia wiarołomnej miłości…

Miałażby ona ulec jak pospolita samica, ona, taka dumna, taka pyszna, że porównywała siebie z Opatrznością?

Przygryzła zmysłowe usta aż do krwi, wolną ręką kurczowo uchwyciła się poręczy fotela. Nie, nie! Ona nie może; jej, „królowej żyrondy”, nie wolno ulec… Dobywając całej woli, zmagała się z potężnym czarem miłości.

Wysunęła swoją rękę z dłoni Buzota. Duma była w niej silniejsza od pożądania słodkich wzruszeń miłości.

– Skarga Francji szarpanej podłymi swarami, podłych ambicji, wzywa nas, swoje prawowite dzieci, obrońców jej honoru, a my, na których patrzy cały naród, mielibyśmy splamić się wiarołomną miłością? Ty tego nie chcesz, cnotliwy Rzymianinie, ty wzgardziłbyś mną, gdybym w tak ciężkiej dla nas chwili, w chwili, kiedy oszczerstwo zawistnym okiem śledzi każdy nasz ruch, zapomniała o obowiązkach żony i matki.

Rzekłszy to, podniosła się gwałtownie, jak gdyby odrywała się od kwitnącego pnia życia.

– Wykarmiły nas, ciebie i mnie, wielkoduszne cnoty przesławnej Romy. Nie sprzeniewierzajmy się naszym wzorom – mówiła, stojąc z wyniosłością dumy.

Buzot przez kilka chwil patrzył na nią olśniony blaskiem wielkiej woli, który bił z jej promiennych oczu.

– Dlaczego ciebie natura nie stworzyła mężczyzną? – rzekł. – Nie byliby nam wówczas strasznymi Marat, Danton i Robespierre (12) z przedmieściami wszystkich miast francuskich!

Ukląkł przed nią, ucałował kraj jej sukni, wyszedł.

Pani Roland zmogła siebie, ale zmogła się z takim naprężeniem wszystkich nerwów, iż ten wysiłek ją złamał.

Kiedy została sama, padła na fotel, zakryła twarz rękami. Na jej rzęsach sperliła się łza, duża łza serdecznego głębokiego udręczenia…

– Czy będę kiedyś szczęśliwa pełnym szczęściem nasyconego serca i nasyconych zmysłów? – płakała w niej kobieta.

Na dworze, za oknami było już ciemno. Cisza szła ulicą, sterroryzowaną, przerażoną wybrykiem motłochu. Zburzone sklepy milczały jak wygasłe ogniska, oślepły zdruzgotane latarnie.

Z tej ciszy i z tych ciemności ku oknom „królowej żyrondy” wzbijała się mściwa groźba nowych „patriotów”.

– Zetnijmy głowy brissotczykom, rolandystom i żyrondystom.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Dawniej: członków stronnictw o programie umiarkowanym.

(2) 10 sierpnia 1792 roku – dzień, w którym drogą zbrojnego powstania została obalona monarchia we Francji, jeden z przełomowych momentów rewolucji francuskiej.

(3) Tu: władzę królewską.

(4) Maximin Isnard (1755–1825) – polityk francuski czasów rewolucji, żyrondysta, deputowany do Zgromadzenia Ustawodawczego i Konwentu Narodowego, członek Komitetu Bezpieczeństwa Powszechnego; krytyk króla i dworu.

(5) Tj. spać bardzo mocno, nic nie słyszeć.

(6) Charles Dumouriez, Charles-François du Perrier du Mouriez (1739– 1823) – generał francuski, jeden z dowódców konfederacji barskiej; po wybuchu rewolucji francuskiej przystąpił do jakobinów, później do żyrondystów; minister spraw zagranicznych.

(7) (Łac.) kobieta autorem czynu; kobieca ręka.

(8) Spuriusz Kasjusz Viscellinus lub Wecellinus (zm. 485 przed Chrystusem) – jeden z najwybitniejszych ludzi wczesnej Republiki Rzymskiej; trzykrotny konsul, autor pierwszego prawa rolnego; oskarżony o zamiary dyktatorskie, skazany na śmierć i stracony.

(9) Gajusz Juliusz Cezar (100–44) – rzymski polityk, wódz, dyktator i pisarz; sławę zdobył dzięki namiestnictwu w Galii; dzięki pomocy żołnierzy pokonał opozycję i po wieloletnich walkach (wojna domowa) przejął pełnię władzy w Rzymie.

(10) Achilles – w mitologii greckiej heros i bohater wojny trojańskiej; Iliada i Odyseja Homera oraz Cypria charakteryzują go jako największego wojownika.

(11) Lete, Leta („zapomnienie”) – w mitologii greckiej jedna z pięciu rzek Hadesu, obok Styksu; wypicie z niej wody miało powodować całkowitą utratę pamięci; dusze miały to czynić przed ponownym wcieleniem, aby nie pamiętać swoich przeszłych żywotów.

(12) Maximilien Marie Isidore de Robespierre (1758–1794) – francuski adwokat i mówca, członek Stanów Generalnych i Konstytuanty, jeden z czołowych przywódców rewolucji francuskiej, przywódca lewicowego klubu jakobinów; krwawy dyktator, fanatyk, ludobójca, mason; zgilotynowany.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Terror.