Terror. Rozdział jedenasty

Pani Roland chodziła po salonie niecierpliwym, nerwowym krokiem niepokoju. Od czasu do czasu biegła do okien, do jednego, drugiego, trzeciego i wyglądała na ulicę. Idą?

Nie, nie było jeszcze widać nikogo z jej przyjaciół.

I znów chodziła po salonie wszerz, wzdłuż, zygzakiem, zmieniając ciągle kierunek, miotana niepokojem na wszystkie strony.

„Czy zwyciężą? – tętniło w jej mózgu. – Oni tacy słabi, tak się lękają furii motłochu…”

Rzuciła się na fotel, rozkrzyżowała ręce. Wszystkie jej stawy trzeszczały jak po ciężkiej robocie fizycznej.

Odetchnęła szeroko. Paliło ją, dusiło wdychane powietrze.

Jakże chciałaby tam być, w tej sali, w której rozstrzygały się losy jej stronnictwa, z jaką siłą, nienawiścią cisnęłaby w twarz Marata oskarżenie anarchii, jakimi płomiennymi błyskami oczu zapalałaby w sercach swoich przyjaciół święty ogień odwagi męskiej, ona która najlepiej spomiędzy żyrondystów odczuwała namiętność bohaterstwa! Ale jej, żonie byłego ministra, nie wypadało mieszać się z gawiedzią klakierską. Musiała czekać spokojnie, cierpliwie, bezczynnie.

Bezsilne oczekiwanie jest w takich chwilach straszliwą torturą dla natur energicznych, gwałtownych.

Pani Roland zerwała się z fotela. Turkot fiakra – ktoś zajechał – na dole, w sieni odgłos młotka – ktoś biegł po schodach.

Nareszcie…

Drzwi się rozwarły, wpadł Buzot.

– Zwyciężyliśmy – zawołał.

Rzucił się do jej rąk, całował ją namiętnie, objął ją w pół, przygarnął do piersi – nie broniła się.

– Zwyciężyliśmy!– mówił Buzot głosem zdyszanym, zbliżając rozpalone usta do jej ust.

Ochłonęła, odsunęła go lekko, łagodnie, uwolniła się z jego objęć, mówiąc:

– Nie można, nie wolno, szanuj swoje dzieci i małżonkę Katona. Zwyciężyliśmy? Jakże to było?

Buzot szybko streścił przebieg zebrania.

– To pełny tryumf! – zawołała pani Roland, kiedy skończył. – A teraz dalej w tym kierunku, nie wolno się zatrzymać, bo rewolucja pożera gnuśnych i słabych.

Nadeszli: Brissot, Barbaroux, Pétion, stary Roland, Vergniaud.

Pani Roland zdziwiła się ich zmęczonym twarzom, ich podkrążonym sinymi obwódkami oczom, ich ociężałym ruchom. Nie robili wcale wrażenia wjeżdżających na Kapitol (1) tryumfatorów.

– Co za kanibale! – jęknął Vergniaud. – Trzeba mieć stalowe nerwy, żeby wytrzymać taką walkę.

Biedni żyrondyści! Chodzili do wyższych szkół, ocierali się w Paryżu o lepsze towarzystwo – byli już za dobrze wychowani do śmiertelnego boju z potworem anarchii, z rozjuszonym bykiem ludu.

– Odnieśliśmy pyrrusowe zwycięstwo – odezwał się Brissot, osuwając się na taboret.

– Pyrrusowe? Dlaczego? – pani Roland zawołała żywo. – Wszak pokonaliście Marata?

– Ale sądy uwolnią go, bo za nim stoją przedmieścia i uzbrojone sekcje. Podrażniliśmy tylko dziką bestię, która tę porażkę swojego proroka odpłaci nam z sowitym procentem.

– To weźcie tę dziką bestię na łańcuch – rzekła pani Roland.

– Czym?

– Cnotą, sprawiedliwością, światłem – odezwał się Barbaroux.

– Panie Barbaroux – mówił Brissot, spojrzawszy spod oka na młodego człowieka – sam sprowadzałeś marsylczyków na króla, sam podburzałeś motłoch przeciw Tuileriom, a mówisz o potędze ładnych słów? Bądźmy wreszcie między sobą szczerzy. Dosyć tych kwiatów frazeologii; są one bezsilne wobec takich przeciwników jak Marat i jego kompania. I on zresztą posługuje się tymi samymi hasłami co my. Dziką bestię motłochu bierze się w rewolucjach na łańcuch tylko za pomocą brutalnej siły, a gdzież ona? Regularnego wojska nie ma w Paryżu, bo wypędziliśmy je ze strachu przed królem; dawna gwardia narodowa rozpadła się, zdjęła mundur, bo rozbroiliśmy ją ze strachu przed moderantami. Zostały tylko tak zwane uzbrojone sekcje, a te są posłusznym narzędziem komuny, naszego wroga. Jesteśmy bezbronni.

Salon pani Roland zaległa cisza. Żyrondyści opuścili głowy. Byli w istocie bezbronni. Walcząc z tronem i monarchistami własnowolnie pozbyli się jedynej siły, która zasłoniłaby ich przeciw swawoli anarchistów: wojska rządowego i gwardii narodowej Laffayette’a.

Usiłując wcielić swoje doktryny „filozoficzne”, wezwali do pomocy lud wiejski, pozwalali mu bezkarnie zabijać, grabić, gospodarować w Paryżu i na prowincji, mniemając, że murzyn sobie pójdzie, gdy przestanie być potrzebnym. Ale murzyn nie myślał wcale złożyć broni, nie chciał słuchać, zasmakowawszy w „wolności”.

Nemezis (2) grzechów i błędów, jakie popełnili, a które podyktowała im wiara w nieomylność doktryny Jana Jakuba Rousseau i ambicja parweniuszy (3) politycznych, zwracała się teraz przeciw nim, jak dwa lata temu zwróciła się przeciw radykałom pierwszego Zgromadzenia Narodowego. W rewolucjach nie wolno się mylić, bowiem za omyłkę płaci się głową.

– Jest tylko jeden sposób wyjścia z tej matni – po dłuższym milczeniu odezwał się Brissot. – Ponieważ nie chcecie pogodzić się z Dantonem, co byłoby najmądrzejsze, przeto nie pozostaje nam nic innego, jak odwołać się do kraju, do departamentów. Spokojna ludność Francji, ma dosyć konwulsji rewolucji, pragnie spokoju. Niech ona nam pomoże, niech zasłoni nas przeciw demagogom. Trzeba natychmiast rozesłać odezwy do miast i miasteczek, i zacząć od Marsylii i żyrondy, gdzie mamy najwierniejszych przyjaciół.

Żyrondyści skwapliwie pochwycili pomysł swojego szefa sztabu.

***

Był wieczór. Wąską uliczką Świętego Benedykta wzdłuż murów i płotów przesuwały się ciemne postacie. Szły w dłuższych odstępach ostrożnie rozglądając się dokoła, chociaż najlepsze oczy nie mogły wiele dostrzec w ciemnościach zaułka nieoświeconego latarniami.

Było tu cicho i pusto, jak za miastem. Kilka domów przegrodzonych ogrodami, kilka obór dostarczających mleka zamożniejszemu mieszczaństwu dzielnicy, nie zwracały na siebie uwagi policji rewolucyjnej.

W połowie ulicy, w dużym ogrodzie, znajdowała się większa obora. Przy bramie tego ogrodu stało na straży dwóch ludzi, tak szczelnie przylepionych plecami do płotu, iż wieczorem ich ciemne sylwetki zlewały się bez śladu z barwą sczerniałych desek.

– Krzyż! – szeptał jeden z tych ludzi, gdy tajemnicze osoby zbliżały się do bramy.

– Nadzieja – odpowiadał mu szept. – Wejście wolne?

– Wolne.

Furtka otwierała się cicho, bez skrzypnięcia, i ciemne postacie znikały za bramą.

Furtka by się nie otwierała, gdyby stróżowie mogli przeniknąć płot po drugiej stronie ulicy. Siedział tam na kamieniu człowiek otulony długim płaszczem, śledzący przez szparę wszystko, co działo się dookoła obory.

Ostatnia osoba znikła w ogrodzie.

Krowy w dużej, czystej oborze dziwiły się szczególnego rodzaju widowisku. Odwróciwszy głowy od żłobów, bezmyślnymi oczami przypatrywały się gromadzie ludzi, mężczyzn i kobiet, klęczących dokoła stołu, na którym błyszczał srebrny krucyfiks pośród dwóch świec woskowych. Przed tym stołem stał ksiądz de Keravenant w żałobnej kapie i półgłosem odczytywał modlitwy za umarłych, za ofiary rewolucji, za zamordowanych w więzieniach i zgilotynowanych.

Długi szereg nazwisk, najjaśniejszych nazwisk historycznych Francji, spadał kolejno z ust kapłana, a po każdym nazwisku oborę wypełniał cichy szmer: „Światłość wiekuistą daj mu, Panie!”. Tu i ówdzie z tego monotonnego szmeru wypłynęło tłumione łkanie. Jakaś owdowiała żona, jakaś osierocona córka, jakaś narzeczona nie mogły powstrzymać łez, które cisnęły się im do oczu.

– Odpuść im grzechy ciała i ziemi, Panie! – mówił ksiądz.

– Odpuść im, Panie – prosił cichy szmer brzękiem wielkiego mnóstwa muszek leśnych.

– Albowiem ich krew, przelana przez namiętność ludzką, zmyła przed obliczem Twoim te grzechy ciała i ziemi.

– Przebacz im, Panie!

– A nam daj siłę i spokój męczenników, gdy wybije nasza godzina.

Wszystkie głowy pochyliły się nisko, zabiły wszystkie serca.

– Daj nam siłę i spokój męczenników…

Bez słowa, bez poruszenia ust, niepochwytną modlitwą serca, duszy, przez dłuższą chwilę modlili się prawowierni katolicy.

Przyszli tu przedstawiciele różnych stanów, różnych warstw, bogaci i ubodzy, oświeceni i ciemni, wszyscy, którzy nie uznawali księży rewolucyjnych, rządowych „zaprzysiężonych”, nieposłusznych Rzymowi. Połączyło ich przywiązanie do tradycji starej Francji. Przyszli, chociaż wiedzieli, że gdyby szpiedzy komuny wyśledzili ich, bardzo szybko poszliby drogą tych, za których się modlili.

Także Cecylia Leroi była w oborze. Słaby odblask latarni zawieszonej u pułapu padający na jej głowę zbielił jej ładną twarz, zapalił w jej dużych czarnych oczach promienne błyski. Wlepiwszy wzrok w krucyfiks, modliła się całą duszą. Nie tylko za umarłych.

Od wczoraj czeladnik jej ojca, Karol Cheval, był oficerem municypalnym i jednym z administratorów departamentu policji. Jego wybór przeprowadził Tallien, a poparł Marat.

Karol Cheval w policji rewolucyjnej, w gnieździe szpiegów, denuncjantów, złodziejów, grabieżców, bezbożników? Wszystkie cuchnące śmiecie jakobińskie zlały się w ten plugawy ściek ludzki.

On w policji komuny, on, którego jej serce wybrało, umiłowało?

Łzy sperliły się na jej powiekach, drżały na jej rzęsach, lśniąc w świetle latarni i świec migotliwym blaskiem brylantów.

– Oświeć go, Panie – modliła się Cecylia. – Odwróć jego myśli i uczucia od tych strasznych ludzi, którzy na cały świat patrzą przez krwawą łunę zbrodni. Nawróć jego zbłąkaną duszę z drogi grzechu, zlej na niego swoją łaskę, aby ukochał dobroć, uczciwość, cnotę. Ty wszystko możesz, Panie, w Twoim ręku nasze dusze, nasze serca.

Łzy wolno spłynęły po jej twarzy.

W oborze było już pusto. Wszyscy pobożni wyszli.

Cecylia podniosła się i ucałowawszy rękę księdza de Keravenant, opuściła szczególnego rodzaju świątynię.

W chwili, gdy ukazała się na ulicy, po drugiej stronie zamajaczył na płocie cień człowieka. Ktoś bez szelestu zsunął się na ziemię i szedł za nią cichym krokiem. W miejscu wolnym od domów przyśpieszył kroku. Cecylia szybko się odwróciła; ktoś ujął ją z tyłu za rękę. Szarpnęła się, chciała się uwolnić. Męska ręka trzymała ją jak w kleszczach i męski głos odezwał się:

– Nie lękaj się, to ja, Karol.

– Czego pan…

– Cicho – mówił Cheval przytłumionym głosem. – Teraz w Paryżu mury, kamienice, płoty mają uszy. Nie odzywaj się, lecz słuchaj, co ci powiem. Dziś przysłano mi denuncjację o waszych zebraniach w oborze. Wasze szczęście, że denuncjacja wpadła w moje ręce. Jeszcze dzisiejszej nocy muszę zarządzić rewizję, aby nie zwrócić na siebie uwagi tych szakali z departamentu policji, których zawiść czyha na każdy mój krok. Spraw, żeby rewizja nie znalazła nic. Rozumiesz? Nic? Żadnych przyborów kościelnych, żadnych książek do nabożeństwa, żadnych śladów zebrania. Księdzu de Keravenant powiedz, że w ratuszu wiedzą już o jego obecności w Paryżu, że szpiedzy są na jego tropie. Niech ukrywa się lepiej.

Serce Cecylii biło młotem. Wprawiła je w ruch jasna radość miłości. Karol czuwał nad nią, narażał się dla niej…

– Sądziłam, że… – szepnęła.

– Nic nie sądź – przerwał jej szept Chevala – tylko słuchaj. Nie mam waszej wiary, bo wypaliła ją w moim sercu filozofia, ale pozwalam każdemu modlić się do dawnego Boga. Wszedłem do policji, nie widząc innego sposobu obronienia ciebie i siebie przed zemstą Moutona, z czego jednak nie wynika, żebym się miał zmienić w szpiega i kata. O ile to będzie w mojej mocy, będę zasłaniał, bronił niewinnych, będę psuł krwawą przędzę denuncjantów. Wierz mi, że nigdy nie splamię się podłością. Wolę dać gardło.

Przygarnął ją do piersi, objął ją gorącym ramieniem, całował jej oczy, złączył swoje usta z jej ustami – nie broniła się, poddawała się bez oporu, z rozkoszą, obezwładniona, upojona szumiącym warem (4) miłości.

– Kocham cię…

Namiętny szept owiał ją wonią wszystkich kwiatów wiosny.

– Ufaj mi…

– Kocham i ufam – odpowiedziała omdlewającym głosem.

Pierwszy oprzytomniał Cheval.

– Spiesz się, nie ma czasu do stracenia – mówił szybko. – Trzeba powiadomić i uczestników waszych zebrań. Bądźcie ostrożniejsi, bo Hébert i Chaumette (5) rządzą w ratuszu, a oni zaprzysięgli zagładę kultowi katolickiemu. Spiesz się!…

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Kapitol – wzgórze w Rzymie; od początków Rzymu Kapitol był twierdzą i sanktuarium oraz symbolem miasta; stała na nim świątynia triady bóstw Jowisza Kapitolińskiego, Junony i Minerwy.

(2) Tu: nieubłagana, karząca sprawiedliwość.

(3) Dorobkiewiczów, którzy weszli do warstwy ludzi zamożnych i nieumiejętnie ich naśladują.

(4) Dawniej, tu: gwałtownością; nasileniem.

(5) Pierre-Gaspard Chaumette (1763–1794) – lewicowy dziennikarz i polityk francuski doby rewolucji, kordelier; urodził się w rodzinie szewca; członek zarządu komuny Paryża; zwolennik radykalnej dechrystianizacji; zmienił imię na Anaksagoras na cześć starożytnego filozofa wygnanego z ojczyzny za ateizm; zgilotynowany.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Terror.