Terror. Rozdział dziesiąty

Cóż to są za ludzie, którzy tłoczą się przed gmachem Manège? Zdaje się, że wszystkie więzienia kryminalne, wszystkie plugawe nory i szynki przedmieść, wszystkie kryjówki lasów, gór i nadmorskich wiosek wypluły swoje śmiecie i brudy przed Konwent Francji, aby go przerazić.

Dzikie, nieuczesanym, nieogolonym włosem porosłe gęby urodzonych zbrodniarzy, podłe oczy głodnych wilków, cuchnące łachmany na grzbietach, czerwone, wysokie czapki na głowach, grube, sękate kije, drągi albo piki w rękach, krótkie gliniane fajeczki w zębach, butelki gorzałki wyglądające z kieszeni kapot…

Czego chcą te drapichrusty przed gmachem, w którym obraduje Konwent, najwyższe ciało prawodawcze Francji? Kto im pozwolił tu zatruwać powietrze wyziewami gorzałki i smrodliwym dymem taniego tytoniu, dlaczego nie usunie ich żandarmeria?

Sami sobie pozwolili, bo mają do tego prawo, nikt ich nie usuwa, bo obraziłby w nich majestat nowego suwerena.

Są oni wprawdzie szumowinami przedmieść, wrzodami ludu paryskiego, ale cóż to kogo obchodzi, w jaki sposób zarabiają na życie? Należą do ludu pochodzeniem, są ludem, a jako taki mają prawo kontrolować działalność deputowanych, swoich „odpowiedzialnych urzędników”, swoich „commis” (1) z chwilą, kiedy Konwent ogłosił rzeczpospolitą na zasadach Umowy społecznej (2) Jana Jakuba Rousseau.

Przecież od trzech lat wszyscy szczekacze polityczni krzyczą im w uszy: „Ty, ludzie, jesteś jedynym, prawowitym suwerenem Francji!”. Od dwóch lat wszyscy kandydaci do krzeseł poselskich kłaniają się im: „Polecamy się twojej łasce, potężny władco!”. Od roku wszyscy wodzowie rewolucji, reżyserzy zbrojnych powstań, zamachów i rzezi opłacają ich obficie: „Bierzcie, bo kto robi rewolucję, ten powinien z niej żyć!”.

Cóż to szkodzi, że lud prawdziwy, ten spokojny, pracowity, albo ten bohaterski, walczący na granicach Francji przeciw najeźdźcom, odwraca się od nich z pogardą? Szanują ich agitatorzy, schlebiają im stronnictwa, bo tylko oni są gotowi na wszystko: zabić?… dobrze; oklaskiwać gilotynę?… owszem; przekrzyczeć w trybunach Konwentu jakiegoś „czarnego” (3), umiarkowanego, moderanta, arystokratę?… doskonale! Wszystko potrafimy, zrobimy, tylko płaćcie i dużo gorzałki…

Przyszli dziś gromadnie, bo wietrzą nową „robotę”. Ojciec Marat bierze się za bary z „tą podłą żyrondą, co zdradziła naród dla swoich ambicji”. Będzie może jakaś „wesoła zabawa”.

– Obywatelu Saule (4), jak sądzicie, czy będzie dziś jakaś przyjemna bijatyka? – odezwał się jakiś czarny drab, cały obrosły zwichrzonym włosem. – Próżnujemy od czasu owych ślicznych rzezi wrześniowych, a warto by znów zarobić obfitsze grosiwo i obmyć piki w ciepłej krwi, bo rdzewieją.

Zaśmiał się grubo, całą gębą, od ucha do ucha; śmiało się jego otoczenie. Zdawało się, że hieny śmieją się nad trupem.

Obywatel Saule, krótki, otyły starowina, wzruszył ramionami.

– Nie wiadomo, co się stanie – odrzekł piskliwym głosem i podreptał krótkimi nóżkami do innej grupy patriotów.

Osowiał czarny suweren. Źle kiedy obywatel Saule nie wiedział, co się stanie. On, szef klaki w Konwencie, przecież zawsze wiedział wszystko.

Z zawodu tapicer, potem kolporter, następnie szarlatan handlujący tłuszczem wisielców po cztery sous za słoik, od czasu do czasu odsiadujący więzienie za różne grzeszki, umiał wyzyskać rewolucję. Mianowany przez stronnictwa skrajne szefem klaki na trybunach, umiał tak doskonale ze swoją bandą podkomendnych zarykiwać i przerażać tchórzliwych oponentów, że mu Zgromadzenie Prawodawcze płaciło stałą pensję w uznaniu zasług położonych dla wolności i pozwoliło tuż pod bokiem gmachu sejmowego założyć kawiarnię.

Poszczęściło się obywatelowi Saule’owi na polityce lepiej, aniżeli na sprzedaży tłuszczu wisielców. Złapał pensyjkę sześćset liwrów rocznie, bezpłatnie otrzymał lokal na cukiernię i dorobił się mająteczku na czekoladzie, którą pokrzepiali się u niego wszyscy posłowie.

Sytuacja była dziś niepewna, kiedy on, co wiedział zawsze z góry, pouczany przez stronnictwa rządzące danej chwili, kogo trzeba zaryczeć a kogo oklaskiwać, podtrzymać, wzruszał ramionami i odpowiadał: „Nie wiem”. Sytuacja była widocznie bardzo niepewna, kiedy on, znany z ostrożnej przezorności, podreptawszy tu i owdzie, czmychnął nieznacznie (5) do swojej nory, do cukierenki, zamiast wejść do sali Konwentu.

Posłowie zebrani w sali czekali już na dzwonek prezydenta. Stawili się w komplecie, żyrondyści i ich przyjaciele na dole amfiteatralnie ustawionych ławek, Górale na górze.

Pół roku temu, przed 10 września 1792 roku, wszyscy razem stanowili jeszcze lewicę Zgromadzenia Prawodawczego, wszyscy byli czerwonymi jakobinami, wszystkich bowiem łączył jeden wspólny cel: obalenie tronu Burbonów. Teraz rozpadli się na dwa wielkie odłamy. Żyrondyści, dopiąwszy celu, zajęli w Konwencie miejsce moderantów ze Zgromadzenia Prawodawczego, Górale, niezadowoleni jeszcze w swoich ambicjach, wytrwali na lewicy, tworząc opozycję.

Cóż ich poróżniło? Marzenie stronnictwa ludowego stało się przecież ciałem. Runął tron Burbonów, Ludwik XVI zginął na szafocie, szlachta uciekła z kraju, zostawiwszy dobra swoje na łup nowym władcom, duchowieństwo poniewierało się po strychach, po lasach, po kniejach, bogate mieszczaństwo albo wyemigrowało, albo siedziało trwożliwie jak mysz pod miotłą, przerażona widokiem kota. Czegóż jeszcze więcej pożądali? Mieli rzeczpospolitą, pieniądze i władzę.

Powinni sobie teraz podać ręce i w zgodzie i miłości używać wspólnie odniesionego zwycięstwa. Wszyscy byli przecież „filozofami”, „mędrcami”, „patriotami”.

Cóż ich różniło?

Żyrondyści, zająwszy po monarchii naczelne stanowisko w kraju, w Konwencie, w ministerium, w komitetach i komisjach, pragnęli pokoju, poszanowania prawa i uregulowanych stosunków, stali się umiarkowanymi, by mogli bez przeszkody używać soczystych owoców zwycięstwa, Górale, odsunięci przez nich na drugi plan, podtrzymywali świadomie bezustanną rewolucję, tylko bowiem szalejąca bez przerwy burza mogła ich wyrzucić na szczyty, na które się pięli.

Cisza panowała w sali, duszna, ciężka cisza zbliżającej się nawałnicy. Posłowie, zwykle bardzo głośni, lekceważący nawet dzwonek prezydenta, rozmawiali szeptem; trybuny publiczności, przelewające się klakierami i klakierkami, zwykle krzykliwe, rozchichotane, bez ceremonii zabawiające się plotkami, dowcipnymi uwagami, powstrzymywały oddech.

Spode łba, kosem okiem zawiści, zgrzytając zębami, spoglądała Góra na dół, gdzie rządziła żyronda; pogardliwe spojrzenia rzucał dół na Górę, gdzie komenderowali demagodzy z klubu jakobińskiego i ratusza.

Dwa potężne brytany pochyliły się, zaryły nogi w ziemię, najeżyły sierść, pokazywały sobie ostre zęby, zanim warkną i rzucą się na siebie – żyronda, potężna znaczną większością głosów, Góra, potężna zuchwałą, brutalną odwagą, gotową na wszystko.

A nad tą gromadą ludzi, którzy wszyscy nazywali się „sprawiedliwymi, mądrymi, cnotliwymi”, z których każdy miał się za urodzonego prawodawcę, powołanego do rządzenia wielkim narodem, unosił się szatan, najlepszy psycholog człowieka, jego słabości, ambicji, samolubstwa znakomity znawca, i zacierał szpony.

– No, rzućcie się na siebie – chichotał diabeł. – Zwalcie się na siebie jak dwie zwietrzałe skały i zetrzyjcie się, zmiażdżcie się w krwawy proch, abym mógł urządzić w piekle wspaniały salon paryski z gilotyną pośrodku. Kata Sansona zaprosimy na dyrektora orkiestry. Ha, ha, ha… Sprawiedliwi, mądrzy, cnotliwi!… Żre was trucizna ambicji, trawi was żółć zawiści, toczy was rak pychy! Człowieku, człowieku, jakiś ty głupi w swojej mądrości, obłudny w swojej cnocie… Okłamuj siebie, ale nie mnie, szatana, twoich najtajniejszych myśli i pożądań powiernika. No! Ruńcie na siebie! Czekam na was z całą czeladzią piekielną…

W sali odezwał się dzwonek prezydenta.

Góra pochyliła głowę jak byk gotujący się do ciosu, do pchnięcia. Zabłysły oczy Desmoulinsów, Fabre’ów, Légendre’ów (6), Billaud-Varennesów (7), Couthonów (8), Collot d’Herbois (9), Davidów (10), Saint-Justów, Tallienów, Chabotów (11) i całej zgrai drobnych sankiulockich płotek. Marat, zajmujący sam szczyt Góry, ruszał się nerwowo, na prawo, na lewo, przesuwał chustkę na głowie.

Wszystkie muskuły jego twarzy drgały, kurczyły się, w jego oczach migotał płomień wściekłości.

Nikt by nie pomyślał, że ten krwawy demagog chlubił się przed rewolucją wykwintną sensibilité (12), modną od czasów Rousseau, że był przeciwnikiem niedowiarków i wywrotowców ze szkoły encyklopedystów, że kołatał nawet do heroldii królewskiej, starając się o przyznanie mu szlachectwa.

Marat czuły, tkliwy, idealista i arystokrata? Jakże się diabeł bawił…

Tylko dwóch mężów Góry zachowywało się na pozór obojętnie. Danton, skrzyżowawszy ręce na potężnych piersiach tura, spoglądał przytomnym wzrokiem wodza badającego teren przed bitwą, Robespierre, skulony, swoim zwyczajem obgryzający paznokcie u rąk, błyskał spod szkieł okularów zielonym okiem żbika. Jeszcze chwila „niesprzedajnego” nie nadeszła, jeszcze zawadzali mu żyrondyści, Danton, Marat i Hébert. Niech się oni najpierw pożrą, strawią, a potem?…

Prezydent dał głos żyrondyście Salle’owi (13). Młody poseł głosem Stentora (14) odczytał artykuł Marata podburzający lud przeciwko kupcom. Zaledwie skończył, w dolnych ławach gruchnęła salwa groźby:

– Dekret oskarżenia przeciw temu potworowi!

– Potwór, potwór! – krzyczała Theroigne na swojej trybunie.

– Żyrondyści na latarnię! – darła się klaka Marata.

Trzęsły się, trzeszczały trybuny pod tupotem oszalałych nóg, piskliwe głosy „amazonek” Theroigne zmieszały się z ochrypłymi głosami sankiulotów Marata, latały w powietrzu ręce, zwijały się pięści, powiewały chustki.

– Potwór, potwór!

– Na gilotynę, na gilotynę!

Nie wytrzymał Marat, nie czekał na pozwolenie prezydenta. W skokach drapieżnego zwierzęcia spadł z Góry, rzucił się na mównicę.

– Nieporządki ludowe, których autorstwo mnie zarzucają – wrzeszczał spienionymi ustami, gestykulując całym ciałem – są dziełem tego zbrodniczego stronnictwa – wyciągnął pięść w stronę Brissota – i jego agentów. Ono to po całym mieście rozrzuca swoich emisariuszy, wywołując bezustanne zaburzenia.

– Kłamiesz, potworze! – wołała Theroigne.

I kilkaset głosów wściekłych wiedźm, przekupek, kokot, gałganiarek, wyło za nią:

– Kłamca, zbrodniarz, potwór!

– Żyrondyści kłamią! Zdrajcy, truciciele ludu! – ryczała klaka Marata.

I znów trzęsły się, trzeszczały, drżały trybuny, jak drzewo smagane wichrami jesieni, tuman kurzu wzbił się z nich i rozłożył się szarym obłokiem nad głowami posłów.

Żyrondyści zerwali się ze swoich ław jak jeden mąż, bezładnym krzykiem protestując przeciw oszczerstwu Marata, w zwinięte ręce trąbili na Górze demagodzy: „Zdrajcy, zdrajcy!”.

Poprzez tę burzę huczał głos Marata:

– Litując się nad nędzą, powiedziałem, że trzeba zburzyć sklepy wyzyskiwaczy, a ich samych powiesić na drzwiach ich bud. Powiedziałem tak, bo to jedyny sposób ocalenia ludu. I za to, za tę moją litość dla ubogich, śmią zdrajcy znieważać mnie groźbą aresztowania? Słyszysz, ludzie paryski?

Całą żyrondę pokrył głos Marata krzykiem trwogi. Wiedziała ona dobrze, co znaczył apel do ludu paryskiego. To latarnia, to gilotyna!

Pomagała im Theroigne ze swoimi amazonkami.

Powstał taki łoskot, tyle nóg biło o posadzkę, o podłogę, tyle rąk waliło pięściami, laskami, szablami, rękojeściami pistoletów w galerie trybun, iż zdawało się, że cały gmach rozsypie się na drzazgi. Z góry na dół, z dołu na górę, na prawo, na lewo przebiegały, krzyżowały się obelgi groźby, denuncjacje: „Zdrajcy, sprzedawczyki, potwory, arystokraci, intryganci, na latarnię, na gilotynę, skończyć raz z nimi!”…

Odwaga rozpaczy wstąpiła w żyrondystów.

Zrozumieli, że jeżeli dziś ulegną, jutro oddadzą głowy.

Takie same przecież zaburzenia anarchistyczne rok temu przeraziły Paryż, te same przedmieścia burzyły sklepy kupców, a żyrondyści nie widzieli w nich wówczas nic groźnego, nie uważali za potrzebne powstrzymać gwałty, chociaż ich człowiek, Hieronim Pétion, zasiadał w fotelu mera stolicy. Bo te zaburzenia, te gwałty służyły ich celom, odsłaniały słabość rządu królewskiego, obniżały jego znaczenie.

Dziś swawola motłochu, podniecona przez ich wroga, Marata, zwróciła się przeciw nim, zagrażała ich stanowisku, rwała kruche wiązania ich władzy.

Przeto uderzyli na alarm trwogi.

Nie doktryna z doktryną, nie idea z ideą, nie program z programem walczyły w sali, lecz życie brało się za bary z groźbą hańbiącej śmierci.

– Nadszedł czas dowiedzieć się wreszcie, czy Konwent ma odwagę bronić cnoty przeciw zbrodni! – wołał jeden spomiędzy nich.

– Głupcy! – krzyknął Marat.

– Skończyć raz z tym szaleńcem; zamknąć go w domu obłąkanych!

– Wyście sami szaleńcami! – wrzasnął Marat. – Megalomania odjęła wam rozum!

Po raz trzeci zachwiały się trybuny i wrzawa zmieniła się w jeden wielki, piekielny łoskot.

Nie dziwiła się słowom grubym, obelżywym mównica, z której Mirabeau, Maury (15), Cazales (16), Barnave (17) i Vergniaud rzucili tyle wspaniałych bukietów uwitych z genialnych błysków myśli i misternych figur retorycznych i nie dziwiły się ściany sali, o które odbijało się tyle wielkich, ładnych słów i kwiecistych frazesów, wrzawie przedmiejskiego cyrku. Z chwilą, kiedy jakobini wnieśli do Manège gwarę i namiętności ulicy, to widowisko powtarzało się codziennie.

Dziś jeszcze żyrondyści zwyciężyli. Większością swoich i swoich przyjaciół głosów pobili Górę. Konwent postanowił oddać Marata w ręce sprawiedliwości. Niech ona go ukarze…

Krzycząc: „To zbrodnia!” Marat wybiegł z sali.

Wybiegli za nim jego klakierzy, jego gwardia, roznosząc po przedmieściach wiadomość alarmową: arystokraci z żyrondy znieważyli, zhańbili przyjaciela ludu! Zemsta, zemsta!

I przedmieścia huczały: „Zemsta!”.

W oczach tych wiecznie głodnych nędzarzy Marat wyrósł do rozmiarów bohatera. On jeden jawnie podburzał ich do gwałtów przeciw posiadającym, rozgrzeszał ich apetyty na cudzą własność, podnosił ich zawiść do wyżyn słuszności i cnoty – był w ich mniemaniu ich jedynym, prawdziwym przyjacielem, najdoskonalszym patriotą. Za nim pójdą wszędzie, zamordują każdego, kogo on im wskaże…

Między klakierami Marata znajdował się także Karol Cheval. Mistrz nakazał mu „służbę patriotyczną”. Nie mógł odmówić.

Po raz pierwszy był na posiedzeniu Konwentu.

Z dala, opromieniony aureolą władzy, „przybytek prawa i sprawiedliwości” wydawał mu się jakąś świętą świątynią, w której sami mędrcy i cnotliwi radzili o dobru ojczyzny i ludu, zapomniawszy o swoich celach osobistych. Z pobożnym skupieniem szczerego wyznawcy odczytywał w gazetach mowy sejmowe tryskające rakietami wspaniałych frazesów i dźwięcznych słów. Wystawiał sobie, że posiedzenie Konwentu musi być podobne do uroczystego, poważnego nabożeństwa w jakiejś przesławnej katedrze, przepełnionej wiernymi.

Stał w kącie jednej z trybun, nie biorąc udziału w robocie patriotycznej. Dokoła niego huczała taka wrzawa, jak gdyby wszystkie szynki i hale (18) brały się za łby, na dole w sali przelatywały z jednego końca na drugi takie grube, namiętne słowa, jak gdyby najbrudniejsza ulica wtargnęła do niej i perorowała gwarą rynsztoków.

Tak to wyglądał z bliska Konwent, na który wszyscy jakobini z prowincji, z daleka spoglądali ze czcią, z trwogą przed jego potęgą?

Karol Cheval nie znał jeszcze tajnych sprężyn, wprawiających w ruch maszynę rewolucyjną, ale jego uczciwe serce odczuwało w tej piekielnej wrzawie krzyk podnieconych namiętności, nienawiści, ambicji i samolubstwa. Jeszcze nie zdawał sobie sprawy z treści tego gorszącego widowiska, ale jego zdrowy rozsądek zaczął odgadywać pobudki tej furii politycznej.

Odurzony, pijany wrzawą, nie zauważył, że tuż obok niego stał komisarz Mouton pożerający go wzrokiem złego psa, który czyha tylko na to, aby ukąsić rękę pana, co go ukarała. Dopiero kiedy wyszedł razem z tamtymi klakierami Marata, spostrzegł swojego współzawodnika.

– Obywatel Cheval wcale się dziś nie zachowywał na trybunie, jak powinien się był zachować przyjaciel ludu – mówił Mouton rozmyślnie głośno, żeby uzbrojone w drągi draby słyszały go. – Obywatel Cheval żałował tych arystokratów z żyrondy.

Wyraz „arystokratów” podkreślił złośliwym uśmiechem.

Cheval zrozumiał, że komisarz denuncjuje go przed zgrają opryszków czekających tylko na awanturę. O pchnięcie nożem pod piąte żebro nie było w Paryżu trudno od czasu, kiedy suweren w czerwonej czapce rządził na ulicach.

Szybko wydobył zza pasa pistolet i rzekł:

– Zabić mnie możecie, bo was więcej, ale pierwszy, kto się do mnie zbliży, dostanie kulą w łeb, drugiemu zaś wypruję kiszki nożem. Do roboty! Kto pierwszy?

Mouton zaszył się w tłum, klakierzy Marata rozstąpili się, jak gdyby uderzył w nich piorun. Te zuchy umiały zabijać tylko bezbronnych.

Widział tę krótką scenę Tallien, który właśnie wychodził z Manège.

– Brawo! – zawołał. – Zawsze z ciebie ten sam zuch, który uczył nas musztry w szkole. O co to poszło?

– Komisarz Mouton denuncjował mnie przed klakierami Marata o arystokratyzm – odpowiedział Cheval.

– Musiałeś się temu psu czymś narazić.

– Ubiega się o dziewczynę, którą kocham.

– Rozumiem. To niedobrze dla ciebie. Ten Mouton to niebezpieczny przeciwnik, bo z zamiłowaniem zajmuje się denuncjacją. Trzeba coś na to poradzić.

Tallien pomyślał chwilę.

– Masz, znalazłem dla ciebie skuteczną broń – rzekł. – Właśnie umarł jeden z oficerów municypalnych, który był administratorem departamentu policji. Musisz zająć jego miejsce.

– Ja? Administratorem departamentu policji? – zawołał zdziwiony Cheval. – W jaki sposób?

– Nie twoja w tym głowa. Każę cię wybrać na kandydata w mojej sekcji, a resztę zrobię w ratuszu, gdzie mam poważny głos. Jako jeden z administratorów departamentu policji będziesz zwierzchnikiem Moutona, mocniejszym od niego i możesz go zamknąć w każdej chwili w l’Abbaye (19), w La Force (20) lub gdzie ci się będzie podobało, gdyby ci zawadzał.

– Ależ ja nie mam wyobrażenia o robocie policyjnej – bronił się Cheval.

Tallien roześmiał się swoim cynicznym śmiechem gamina paryskiego.

– Jakiś ty naiwny – mówił. – Któż to teraz ma wyobrażenie o obowiązkach, jakie spełnia? Piwowarzy są generałami, szewcy, piekarze sędziami, kamieniarze, rzeźnicy, ślusarze radnymi miasta, stróże oficerami, a tacy jak ja, prawodawcami. Na tle tej hałastry z komuny będziesz odbijał jak brylant pomiędzy szarymi kamieniami polnymi. Zgadzasz się?

Kiedy Cheval jeszcze się namyślał, Tallien rzekł:

– Albo może wolisz zgnić w więzieniu lub dać gardło pod brzytewkę Sansona, bo ten Mouton nie odda ci dziewczyny bez walki.

Cheval drgnął… Cecylia Leroi na łasce i niełasce tego obrzydliwego pijaka albo może nawet w jego objęciach?

– Zgadzam się – zawołał z pośpiechem.

– Doskonale – rzekł Tallien. – A teraz pójdziemy sobie na dobre śniadanko i buteleczkę szampana do Méota, bo bardzo przyjemnie oblizywać się po smacznych kąskach, kiedy głodny żołądek ryczy na ulicy: „Chleba, chleba, chleba!”. Niech żyje rewolucja!

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) (Fr.) urzędników.

(2) Du contrat social ou principes du droit politique (umowa społeczna lub zasady prawa politycznego) – traktat polityczny Rousseau z roku 1762, klasyczna utopia polityczna, w której została opisana demokracja idealna.

(3) Zwolennika zdławienia rewolucji i przywrócenia starego porządku, zwanego tak z powodu noszenia czarnych kokard – symbolu postawy antyrewolucyjnej.

(4) Saule – postać autentyczna.

(5) Tu: niepostrzeżenie.

(6) Louis Légendre (1752–1797) – przywódca podczas zdobywania Bastylii, przyjaciel Dantona, jakobin, jeden z założycieli klubu kordelierów; członek Konwentu Narodowego i Rady Pięciuset; opowiadał się za egzekucją Ludwika XVI.

(7) Jacques Nicolas Billaud-Varenne (1756–1819) – francuski polityk czasów rewolucji, ultraradykalny jakobin; członek komuny Paryża, Konwentu Narodowego i Komitetu Ocalenia Publicznego; wprowadzał kalendarz republikański; jeden z aktywniejszych orędowników szybkiego zamordowania Ludwika XVI.

(8) Georges Auguste Couthon (1755–1794) – francuski prawnik i polityk czasów rewolucji, jakobin, mason; deputowany do Zgromadzenia Prawodawczego, członek Konwentu Narodowego i Komitetu Ocalenia Publicznego; opowiadał się za egzekucją Ludwika XVI; zgilotynowany.

(9) Jean-Marie Collot d’Herbois (1749–1796) – polityk francuski czasów rewolucji francuskiej, radykalny jakobin; uczestniczył w pracach Zgromadzenia Prawodawczego, był też członkiem komuny Paryża oraz Konwentu Narodowego; zdecydowanie opowiadał się za egzekucją Ludwika XVI.

(10) Jacques-Louis David (1748–1825) – francuski malarz, główny reprezentant klasycyzmu, nadworny malarz Napoleona Bonaparte; uważany za filar sztuki oświecenia, oficjalny artysta rewolucji francuskiej; członek Konwentu Narodowego i Komitetu Bezpieczeństwa Powszechnego; opowiadał się za egzekucją Ludwika XVI.

(11) François Chabot (1756–1794) – polityk francuski czasów rewolucji, skrajny jakobin, później kordelier, malwersant finansowy; urodził się w rodzinie kucharza; wstąpił do zakonu kapucynów; później podpisał konstytucję cywilną duchowieństwa; inspirował szereg wystąpień antyreligijnych; prowadził hulaszczy tryb życia i miał rozliczne romanse; zgilotynowany.

(12) (Fr.) wrażliwością; uczuciowością; delikatnością.

(13) Jean-Baptiste Salle (1759– 1794) – francuski polityk doby rewolucji, żyrondysta; deputowany do Stanów Generalnych i Zgromadzenia Prawodawczego; członek Konwentu Narodowego; zgilotynowany.

(14) Stentor – w mitologii greckiej herold w wojsku greckim pod Troją, słynny z potężnego głosu; bohater Iliady Homera; był Trakiem, którego „miedziany” głos równał się sile głosu pięćdziesięciu mężczyzn.

(15) Jean-Sifrein Maury (1746–1817) – francuski kardynał, arcybiskup i biskup Montefiascone, obrońca Kościoła; w roku 1789 reprezentant duchowieństwa w Stanach Generalnych.

(16) Jacques Antoine Marie de Cazalès (1758–1805) – francuski pisarz i konserwatywny polityk, umiarkowany rojalista, wybitny mówca, kontrrewolucjonista; odrzucał cywilną konstytucję duchowieństwa.

(17) Antoine Pierre Joseph Marie Barnave (1761–1793) – protestant, francuski polityk, jeden z najbardziej wpływowych mówców rewolucji; w roku 1789 reprezentant mieszczaństwa w Stanach Generalnych; zgilotynowany.

(18) Tu: karczmy i targowiska.

(19) L’Abbaye – paryskie więzienie działające w latach 1522–1854; miało trzy piętera, dwie wieżyczki i bartyzany; miejsce jednego z najbardziej krwawych epizodów rewolucji francuskiej.

(20) La Force – nieistniejące już paryskie więzienie na prawym brzegu Sekwany; podczas rewolucji przetrzymywano w nim arystokratów oraz pokonanych przeciwników politycznych.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Terror.