Terror. Rozdział drugi

Do mieszkania wszedł niski, krępy człowiek, odziany w brudną, wytłuszczoną karmaniolę (1), przepasany czerwono-biało-niebieską szarfą urzędnika rzeczpospolitej. Ogromny pałasz (2) plątał się między pałąkowatymi nogami, wysoka czerwona czapka frygijska sterczała na jego czarnej peruce jakobińskiej. Nie zdejmując czapki, ukłonił się niedbałym ruchem głowy pani Leroi i szeroko rozsiadł się na krześle.

– Przyszedłem do ciebie, obywatelu Leroi – odezwał się głosem władcy od wczoraj – z życzliwą przestrogą.

– Wiem, że byłeś mi zawsze życzliwym, obywatelu komisarzu – mówił pospiesznie obywatel Leroi pobladłymi ustami.

Jego głos drżał, zamierał w gardle. Bo życzliwa przestroga komisarza sekcji równała się groźbie, od groźby zaś do denuncjacji prowadziła niedaleka droga.

– Nie przypominam sobie, żebym czymkolwiek zasłużył na niezadowolenie patriotów – dodał jeszcze.

– Od pewnego czasu zaniedbujesz się w służbie dla rzeczpospolitej. Nie widać cię w klubach jakobińskich, zapomniałeś o posiedzeniach sekcji, nie bierzesz udziału w petycjach do komuny i Konwentu. Psi dziś czas, sacré tonnerre! (3) Paryż dawno nie pamięta tyle błota w lutym. Przydałaby się kropla czegoś orzeźwiającego.

Leroi skwapliwie otworzył szafę i wydobył butelkę likieru.

– Twoje zdrowie, obywatelu komisarzu – zapraszał, napełniając dwie lampki.

Obywatel komisarz podniósł lampkę do światła i z zadowoleniem uśmiechnął się do złocistego płynu.

Wypił, wierzchem ręki otarł duże, nieporządnie utrzymane wąsy, zwieszające się po obu stronach fioletowego nosa pijaka, sam nalał sobie drugą lampkę – wypił – nalał trzecią – splunął na sam środek izby.

– Bo widzisz, mój Leroi – mówił, protekcjonalnie klepiąc gospodarza po ramieniu – kto się wycofuje ze służby dla naszej świętej rzeczpospolitej, ten wpada w podejrzenie, że nie jest dobrym republikaninem, być zaś podejrzanym, znaczy dziś to samo, co być arystokratą, a co czeka arystokratę, o tym dobrze wiesz.

Wychylił czwartą lampkę.

– Niech żyje wolność! Na gilotynę wszystkich arystokratów!

Nalał sobie piątą lampkę i śpiewał ochrypłym głosem nałogowego opoja:

– „Ah, v’là qu’est fait,
L’aristocrate a fait son paquet!
Baron et marquis tout est stupéfait
Le ci-devant comte est presque muet
Ah v’là qu’est fait,
Quel miracle, la comtesse,
A perdu jusqu’au caquet.
V’là qu’est fait.
Le tyran sera rétabli
Biribi.
A la façon de Barbari
Mon ami!” (4)

– Ha, ha! – śmiał się, pobrzękując szablą. – Śliczna piosenka. Niech się te zgniłe arystokraty schowają ze swoją zdechlaczą poezją. Andrzej Chénier? (5) Partacz! Tylko sankiuloci umieją tworzyć zdrowe, soczyste pieśni. Niech żyją sankiuloci. No, krzycz ze mną: „Niech żyją!”.

Obywatel Leroi siedział pochylony nad swoją lampką, przygryzając wargi. Wstydził się przed żoną za strach, jaki łaził zimnym, wilgotnym gadem po jego grzbiecie. Usiłował nad nim zapanować; był bezsilny. Na dnie swojej lampki widział gilotynę, a w jej worku krwawe głowy…

– Niech żyją! – wykrztusił zdławionym głosem.

Pani Leroi drgnęła w swoim dużym skórą obitym fotelu. Gorący rumieniec oblał jej śniadą twarz, błyskawice gniewu zamigotały w jej czarnych oczach. Podniosła się… Zdawało się przez chwilę, że zerwie się i rzuci na tego pijaka, który pastwił się nad jej mężem.

Znała ona dobrze komisarza obywatela. Przed rewolucją był lokajem w domu hrabiów Lamethów, jej dobrodziejów, którzy ją, córkę gajowego, wychowali i wyposażyli. Wypędzony ze służby za lenistwo i pijaństwo, po wzięciu Bastylii stał się żarliwym patriotą i oto teraz rozporządzał życiem i śmiercią każdego, czyja szlachetność zawadzała jego podłości. Denuncjacja z jego podpisem równała się wyrokowi śmierci.

Całą siłą woli stłumiła w sobie burzę gniewu, która nią miotała. Nie lękała się o siebie. Ale ten jej biedny Paweł umarłby ze strachu, gdyby żandarmi przyszli po niego…

Wpiwszy palce rąk w poręcze fotela, zmusiła się do spokoju. Tylko jej piersi szybko podnosiły się zdyszanym oddechem.

Wzrokiem tygrysa rozkoszującego się trwogą swoich ofiar komisarz obywatel wodził po izbie, przechodząc z głowy kupca na głowę jego żony. Pochylone były te głowy jak głowy sług dotknięte gniewem pana.

– Nie ma się czego obawiać obywatela Moutona (6) – odezwał się łaskawie, podnosząc się z krzesła. – Obywatel Mouton zawsze był przyjacielem obywatela Leroi. Nom de nom! (7) Kto ma tak ładną córkę, jak wy, ten znajdzie drogę do serca i pomocy uczciwego sankiuloty. Chciałem was tylko ostrzec, bo czasy stają się coraz gorętsze, patrioci coraz podejrzliwsi. Ty, Leroi, pokaż się znów od czasu do czasu w sekcji, a ty, obywatelko, przemów mądrym słowem do uporu swojej ślicznej Cecylii, żeby nie była taka pyszna. Mouton może dziś wiele, więcej od wszystkich sacrés (8) arystokratów i będzie wdzięczny za słodki uśmiech. Salut citoyens (9).

Rzekłszy to, schował niedopitą butelkę do kieszeni karmanioli i wyszedł chwiejnym krokiem, nucąc:

– „Ah, v’la qu’est fait…”

Kiedy rygle drzwi zawarły się za nim, Leroi padł na krzesło i ukrywszy twarz w dłoniach, załkał łkaniem bezsilnego dziecka.

– I to są nasi władcy… Od takich pijaków i łotrów zależy nasza dola i niedola… Taki opryszek ośmiela się wyciągać rękę po moją córkę, a ja nie mam prawa wziąć go za kołnierz i wyrzucić za drzwi – rwało się kawałami z jego udręczonej piersi.

– Nie smuć się – pocieszała go żona. – Tyle przetrwaliśmy, przetrwamy i resztę. I na nich przyjdzie kolej. Już zaczynają się nawzajem pożerać. Słyszysz.

Za oknami, na ulicy na cały głos darł się jakiś kamelot: (10)

– Czytajcie wielką zdradę żyrondystów, czytajcie. „Le Pére Duchesne” (11) Héberta „Il est b…en grande colère aujourd’hui” (12).

– Czy słyszysz? – powtórzyła pani Julia. – Ta plugawa żmija denuncjuje twoich ulubieńców.

– Czytajcie podłość tych szczekaczy z żyrondy! – wrzeszczał drugi roznosiciel gazet. – Cały chleb wykupują w nocy i rzucają go do Sekwany, aby zagłodzić lud. Czytajcie „L’ami du Peuple” (13) ojca narodu, Marata! Sous za zdradę brissotczyków.

Leroi schwycił się za głowę.

– Nieszczęście – jęczał. – Jeżeli żyrondyści wypuszczą z rąk cugle władzy, zginiemy wszyscy. Muszę natychmiast biec do sekcji, dowiedzieć się, co knują nieprzyjaciele żyrondy.

Podniósł się ociężale i włożywszy na głowę czapkę frygijską ozdobioną trójkolorową kokardą, wyszedł.

– Czy można? – pytała panna Leroi, wsuwając głowę przez uchylone drzwi.

Pani Leroi odpowiedziała jej potakującym skinieniem głowy.

– Mateczka zasmucona? – mówiła dziewczyna klękając u stóp matki. – Wiem dlaczego. Poznałam go po głosie, tego szpiega i denuncjanta. Ale niech się mama nie obawia. Przenoszę (14) gilotynę nad pożycie małżeńskie z takim plugawym gadem. Nie zrobią wstydu mojej odważnej matce. Temperament wzięłam po tobie; nie straszni są dla mnie sankiuloci, których krwiożerczość tak przeraża mojego biednego ojca.

– Ojciec lęka się więcej o nas, niż o siebie, moje dziecko – broniła męża pani Leroi. – Ten Mouton jest dziś panem życia i śmierci całej naszej sekcji, mógłby w każdej chwili wtrącić nas do więzienia, gdyby się tak podobało jego złości.

– Tyle szlachetnych serc gnije w więzieniach paryskich, tyle szlachetnych głów spadło pod nożem gilotyny… Mamy być gorsze od tych szlachetnych serc, co cierpią bez skargi, od tych szlachetnych głów, co spadły i ciągle spadają bez klątwy? Czy śmierć może być dla nas czymś straszliwym, dla ciebie, mateczko, i dla mnie, które wierzymy w Boga i korzymy się przed Jego niezbadanymi wyrokami? Wszyscy kiedyś pomrzemy, a w takich czasach jak dzisiejsze nie ma czego żałować życia.

Panna Leroi podniosła swoją ładną twarz do matki. Czarne, blaskiem pierwszej młodości błyszczące oczy „dzierlatki”, „gadatliwej sroki” nie śmiały się pustym śmiechem swawoli. Cichy smutek bolesnych doświadczeń zgasił w nich blask nieopatrznego wesela. „Dzierlatka” umiała widocznie czuć głęboko i myśleć myślą dojrzałą.

– Wczoraj widziałam egzekucję trzech szlachetnie urodzonych panien – mówiła. – Były spokojne na owych ohydnych wózkach jak posągi i spokojnie oddały głowę katowi. Nie straszna musi być śmierć, kiedy nie przeraża nawet młodości pożądliwej życia. Niech się mama o mnie nie obawia. Nie sprzedam serca i duszy za życie w hańbie.

Łzy zalśniły w oczach pani Leroi.

– Duszę moją poznaję w tobie, moje najdroższe dziecko, nie obawiam się o ciebie – rzekła głosem przepojonym łzami.

Długo matka i córka trzymały się w objęciach. Tuląc się do siebie, nie zauważyły, że do ich izby wszedł młody człowiek, ubrany w biały fartuch piekarza. Dopiero kiedy odchrząknął, pani Leroi podniosła głowę.

– Podaj obywatelowi Chevalowi (15) śniadanie, Cecillette (16) – odezwała się.

Obywatel Cheval, dwudziestokilkoletni, średniego wzrostu, kształtny blondyn, rzekł sam sobie otwierając szafę:

– Niech się obywatelki nie trudzą, sam sobie posłużę.

– Jesteś za uprzejmy jak na sankiulotę, obywatelu – zauważyła pani Leroi.

– Nie wszyscy sankiuloci rozmyślnie odgrywają rolę nieociosanych pni – mówił młody człowiek, krając sobie chleb.

Pani Leroi milczała.

– Obywatelka zdaje się nie wierzyć?

Pani Leroi nie odpowiedziała.

– Rozumiem – mówił młody człowiek, zmarszczywszy lekko brwi. – Obywatelka nie ufa sankiulocie, obawia się denuncjacji. Gdyby Karol Cheval chciał iść drogą karierowiczów politycznych, nie piekłby chleba w piekarni obywatela Leroi, lecz dawno zajmowałby krzesło oficera municypalnego w komunie lub fotel w Konwencie. Gorsi i głupsi ode mnie rozkazują dziś we Francji, jestem sankiulotą z przekonania, boli mnie nędza ludu, z którego wyszedłem, ale nikomu nie bronię wierzyć inaczej i cudzych łez i cudzej krzywdy nie chcę mieć na sumieniu. Uczciwym rodzicom zawdzięczam życie.

Mówiąc to, serdecznym spojrzeniem obrzucił pannę Leroi, która pochyliła głowę, aby ukryć lekki rumieniec wypływający na jej czoło.

Ale czujne oko matki pochwyciło spojrzenie młodego człowieka i rumieniec córki. Twarz pani Leroi zmierzchła.

– Żeby dać obywatelce-patronce dowód, że umiem być wdzięcznym za dobroć, jakiej doznaję w jej domu, narażę się moim współwyznawcom politycznym, zdradzę ich tajemnicę – mówił dopijając kawy. – Niech obywatelka ukryje wszystkie kosztowniejsze rzeczy, jakie są w domu, i niech patron przez kilka dni wypieka jak najmniej chleba, bo przygotowuje się pogrom grabieżców.

– Widzisz, jaki on dobry – rzekła panna Leroi, spuszczając oczy, kiedy wyszedł starszy czeladnik jej ojca.

– Nie przeczę, że Karol Cheval był zawsze dobrym chłopcem, ale jest żarliwym sankiulotą – odrzekła pani Leroi. – Nigdy zaś nie wiadomo, w co jutro, pojutrze zmieni się serce tych opętańców.

– Za jego dobre serce ręczę – szepnęła panna Leroi, rumieniąc się po raz wtóry.

Matka chciała jeszcze coś powiedzieć, kiedy do drzwi sklepu ktoś zastukał. Nie był to widocznie któryś z dygnitarzy sekcji, bo stukał ostrożnie, cicho. Zapewne jakiś dobry znajomy lub ubogi.

– Otwórz, Cécilette!

Pani Leroi zdziwiła się, kiedy w sklepie ukazał się mężczyzna w karmanioli, w czapce frygijskiej, z wąsami, podpierający się grubym, sękatym kijem sankiulota.

Zdziwiła się jeszcze więcej kiedy „prawdziwy patriota przemówił”.

– Czy mnie pani nie poznaje, pani Julio?

„Pani – madame”? Takim tytułem posługiwali się tylko arystokraci. Byłżeby to szpieg nasłany przez Moutona, aby wciągnąć ją w pułapkę? Za tytuł „pan”, „pani” można się było dostać na listę zdrajców.

– Niech mi się pani dobrze przypatrzy, a przypomnisz sobie pod tym przebraniem dawnego dobrego znajomego.

Pani Leroi zmrużyła powieki. Ten głos owiał ją w istocie echem dalekiej przeszłości, te niebieskie, dobre oczy i ten szczery uśmiech przypomniały jej w istocie młode lata. Ach… poznała…

Rzuciła się do ręki sankiuloty, podniosła ją do ust, ucałowała gorąco.

– Ksiądz de Keravenant (17) – zawołała. – Mój Boże, mój Boże, co się to stało?

Ksiądz de Keravenant, jej rówieśnik, towarzysz jej lat dziewczęcych, krewny jej dobrodziejów, ściskał jej głowę, mówiąc:

– Pod takim przebraniem muszą ukrywać się słudzy ołtarza w kraju, z którego przewrotność ludzka wypędziła Boga.

– Zarygluj drzwi, córeczko – moja córka Cecylia, mój Boże, mój Boże – mógłby ktoś nadejść – taki zaszczyt – zarygluj szybko – mówiła na pół przytomna pani Leroi – ci zbóje, oni tacy źli; jak można się tak narażać, gdyby który z nich…

Podsunęła księdzu fotel.

– Moja pani Julio, przepraszam, że cię tak poufale nazywam – mówił ksiądz de Keravenant – ale chowaliśmy się razem; przyszedłem do ciebie z prośbą, abyś gdzieś w tych stronach miasta wynalazła mi jakieś schronisko. Moja władza wyznaczyła mnie na duszpasterza waszej sekcji i muszę zamieszkać pomiędzy wami, byście zawsze mieli mnie pod ręką, gdybym był potrzebny.

– To być nie może – rzekła pani Leroi. – Nasza sekcja zasiana jest sankiulotami, którzy wywęszą ojca i zawloką na gilotynę. Nie pozwolę na to, nie przeżyłabym śmierci krewnego moich dobrodziejów.

– To być musi, moje dziecko – rzekł ksiądz stanowczo. – Nie wolno mi się oprzeć rozkazom mojej władzy, której zaprzysięgłem wierną służbę. Muszę zamieszkać między wami, przeto jeśli mi nie pomożesz, zastukam do innych drzwi.

– Mój Boże, mój Boże! Co tu robić? – lamentowała pani Leroi. – U mnie nie można… Mój mąż zadenuncjowałby ojca ze strachu, nasi czeladnicy są sankiulotami… Czy koniecznie musi być w naszej sekcji?

– Koniecznie.

Pani Leroi namyślała się przez chwilę.

– Znalazłam – rzekła – ale nie będzie tam ojcu wygodnie.

– O wygody moje nie troszcz się, moje dziecko. Któż dziś myśli o wygodach? Królowa (18) i królewna (19) same zamiatają swoje więzienie w Temple (20), biskupi marzną na barłogu w Conciergerie (21). Jakiś kącik w stajni, w oborze, w spichlerzu, na strychu, gdzie bądź garść słomy, kawałek czarnego chleba, dzban wody, byle żyć i móc spełnić obowiązek kapłański. Dobry Bóg wynagrodzi na innym lepszym świecie.

Z cichym łkaniem pani Leroi przypadła do kolan księdza de Keravenant, zawodząc:

– Jak dziki zwierz przed nagonką musi się ukrywać we Francji sługa ołtarza. O, o, o!

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Tu: krótki płaszcz z dużym kołnierzem noszony we Francji w okresie rewolucji.

(2) Broń sieczna używana dawniej w Europie przez ciężką jazdę i dragonów.

(3) (Fr.) przekleństwo, tu: cholera jasna; niech to piorun strzeli.

(4) (Fr.) Oto się w końcu stało, / Arystokracja się zwinęła! / Baron z markizem są pełni zdumienia, / Przed nami hrabia milczy. / Oto się w końcu stało / Cóż za cud, ucięło nawet mowę / Gderającej hrabinie. / Oto się w końcu stało. / Tyran zostanie przywrócony / Biribi / Na melodię Barbari, / Mój przyjacielu; trzy ostatnie wersy – spotykane zakończenie różnych piosenek z tego okresu; biribi – nazwa gry na wzór totolotka.

(5) André Chénier (1762–1794) – francuski poeta; redagował pismo „Journal de la Société” i „Journal de Paris”; początkowo z entuzjazmem odnosił się rewolucji, jednak szybko przeszedł na pozycje umiarkowane; zgilotynowany.

(6) (Fr.) mouton – owca; kapuś; prowokator.

(7) (Fr.) do kroćset.

(8) (Fr.) wulgaryzm: sakramenckich; przeklętych.

(9) (Fr.) tu: czołem, obywatele.

(10) Tu: gazeciarz.

(11) (Fr.) „Ojciec Duchesne” – ultraradykalna gazeta czasów rewolucji francuskiej, której redaktorem był Jacques-René Hébert; jedna z najpopularniejszych gazet swojej epoki; ukazywała się w latach 1790–1794; wyróżniała się prostackim, wulgarnym językiem i przekazem ideowym propagującym krwawy terror wymierzony w arystokrację i duchowieństwo.

(12) (Fr.) on jest dziś bardzo rozgniewany.

(13) „Przyjaciel Ludu” – podżegająca do przemocy francuska gazeta polityczna okresu rewolucyjnego, stworzona i wydawana przez Jeana-Paula Marata w latach 1789–1792.

(14) Dawniej: stawiam wyżej.

(15) (Fr.) koniowi.

(16) (Fr.) Cecylko.

(17) Ks. de Keravenant – postać autentyczna.

(18) Maria Antonina Habsburg (1755–1793) – austriacka arcyksiężniczka, w latach 1774–1791 królowa Francji i Nawarry, do roku 1792 królowa Francuzów; złośliwie i ohydnie oczerniana; więziona i zgilotynowana.

(19) Maria-Teresa Charlotta Burbon, zwana Madame Royale (1778–1851) – najstarsza z czworga dzieci króla Ludwika XVI i Marii Antoniny; w roku 1792 w czasie rewolucji uwięziona razem z rodziną w twierdzy Temple w Paryżu, gdzie spędziła ponad trzy lata, następnie skazana na wygnanie.

(20) Temple – średniowieczna forteca zakonu templariuszy położona w centrum Paryża; podczas rewolucji francuskiej została przekształcona w więzienie polityczne; stało się ono nawet więzieniem samej rodziny królewskiej; byli tu przetrzymywani między innymi: król Ludwik XVI (zgilotynowany); królowa Maria Antonina (zgilotynowana); Elżbieta Burbon (zgilotynowana); Ludwik XVII – syn króla, zmarł w Temple 8 czerwca 1795 roku, w wieku zaledwie dziesięciu lat; Maria Teresa Charlotta Burbon – córka króla, spędziła w Temple ponad trzy lata, następnie została skazana na wygnanie.

(21) Conciergerie („stróżówka”) – budowla o charakterze pałacowo-obronnym, która znajduje się na wyspie Cité w centrum starego Paryża; zdobyła złą sławę w czasie rewolucji jako „przedpokój gilotyny”; mieścił się tu Trybunał Rewolucyjny oraz więzienie.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Terror.