Szepty i cienie. Rozdział trzynasty

Zjadłem śniadanie i siedziałem przy oknie, popijając herbatę z sokiem wiśniowym. Gapiłem się na ulicę, czekając, aż przyjdzie po mnie grupa kolegów, bowiem wczorajszego wieczora zaplanowaliśmy, że wybierzemy się popływać w Wisełce, u podnóża Gór Pieprzowych. Ponieważ zanosiło się na wyprawę, mogącą nam zająć cały dzień, każdy z nas miał zabrać ze sobą prowiant – chleb, mięso, ser i jakiś napitek. Zawiniątko z jedzeniem leżało na parapecie obok mnie. Zegar na wieży ratuszowej wydzwonił kwadrans na dziewiątą, a chłopaków wciąż nie było widać.

Naraz usłyszałem jakieś pojedyncze kroki, zmierzające w stronę naszego domu. Wychyliłem się na zewnątrz, żeby lepiej widzieć, kto to. Zdumiałem się, a jednocześnie ucieszyłem i zawołałem na widok zbliżającej się osoby:

– Rozalka! Rozalka!

Ale Rozalka szybkim krokiem, nie patrząc nawet w moją stronę, minęła nasz dom. W pierwszym odruchu chciałem biec za nią, alem się powstrzymał. Było mi głupio i czułem się upokorzony. No bo właściwie dlaczego ni stąd ni zowąd zupełnie mnie odtrąciła i traktowała gorzej niż psa? „Nie – pomyślałem – nie dam jej tej satysfakcji, nie będę za nią biegał”. Wróciłem do przerwanego popijania herbatki, jednocześnie zerkając kątem oka na ulicę. I oto znów zobaczyłem Rozalkę, która tym razem bardzo, bardzo wolno przechodziła na wprost mojego okna. Udałem jednakowoż, że jej nie widzę. Za dwie-trzy minuty ujrzałem ją po raz trzeci…

Zrozumiałem, że chce koniecznie mnie widzieć, lecz nie potrafi się zebrać na odwagę, czy może uznała, że nie wypada, by pierwsza mnie zaczepiła. Chociaż przecież miała ku temu okazję, bom się już do niej parę chwil wcześniej odezwał. Najwyraźniej zatem nie o to chodziło, lecz raczej czegoś się lękała, a może wstydziła, i stąd to dziwne zachowanie. Postanowiłem, że muszę sprawdzić, w czym rzecz. Wyszedłem więc na ulicę i szparkim krokiem podążyłem za dziewczyną. Dopędziłem ją pod górką, gdy już miała skręcać w stronę Rynku.

– Rozalka! Co ty? O co chodzi? Czemu się tak dziwnie zachowujesz? Stało się coś? No, mów! Mów Rozalka.

Tym razem się zatrzymała i wyraźnie speszona, wybąkała:

– Tak… dobrze… źle jest… chodźmy stąd gdzieś… w ustronne miejsce. Tu ci nic nie powiem…

– Dobrze – odparłem. – Chodźmy. Może nad Wisłę?

– Niech będzie.

Szliśmy milcząc. Co prawda raz czy drugi próbowałem ją zagadać, ale tylko nerwowo zaciskała wargi i nie odzywała się do mnie.

Minęliśmy Zamek, wszakże zamiast ku Wiśle Rozalka pociągnęła mnie w stronę Krakówki. Po kilku minutach zagłębiliśmy się w chłodny półmrok Wąwozu Królowej Jadwigi. Z ostrych obrywów lessowych zboczy tu i ówdzie zwieszały się festony dzikiego agrestu, a ponad nim widać było gęstwinę krzów wisienki stepowej, trzmieliny, róż dzikich i tarnin. Pachniało macierzanką i łąkową szałwią. Gęstą murawę, która gdzieniegdzie porastała połaciami zbocza parowu, tu i tam okrwawiały pąsowe główki dzikich goździków. Na purpurowoliliowych kwiatach chabrów driakiewników aż gęsto było od niemrawych motyli kraśników o skrzydłach zielonkawoczarnych w jaskrawoczerwone plamy.

Z boku ścieżki, wijącej się dnem wąwozu, leżał powalony pień wiekowego wiązu. Przysiedliśmy na nim oboje. Rozalka milczała, wbijając oczy w ziemię, a i ja się nie odzywałem, nie chcąc na nią naciskać. Cierpliwie czekałem, aż sama zdecyduje się zdradzić mi to, co jej na sercu leży. W końcu, nieśmiało podnosząc na mnie swoje śliczne oczy, w których szkliły się łzy, powiedziała:

– Nie gniewaj się ty, Stasiu, na mnie. Oj, nie gniewaj. Proszę cię, nie gniewaj…

– A za cóż to miałbym się gniewać na ciebie? Rozalka, wiesz, jak cię lubię, ukochanie moje…

– Pamiętasz nasze ostatnie spotkanie, kiedym ci o chorobie mówiła?

– Pamiętam. I nie zapomniałem też, jakaś to się dla mnie od tamtej pory zrobiła niemiła. I co? Zdrowaś już? Nic ci nie jest?

– Stasiu… Stasiu… – głos jej rwał się i łamał, usteczka drżały, oczy szkliły się łzami. – Stasiu, to nie było to, com przypuszczała…

– A co?

– Jestem w ciąży…

W pierwszej chwili nie bardzo zrozumiałem sens tego, com usłyszał.

– Co?… Jak powiadasz?!

– Będę miała… twoje dziecko…

Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. Milczałem, wpatrując się w ziemię i nerwowo wyłamując palce.

– Stasiu… – Rozalka wzięła mnie pod rękę i przytuliła się do mnie z całej siły. – Stasiu, a ożenisz się ze mną?

Szarpnąłem się gwałtownie na te słowa:

– Chyba zwariowałaś?! Ja z tobą?! Panicz z dziewuchą?!

Rozalka odskoczyła ode mnie jak smagnięta batem:

– Wcześniej ci nie przeszkadzało, kim jestem?

Zrobiło mi się i głupio jakoś, i nieswojo. Próbowałem zatem załagodzić wypowiedziane przed chwilą słowa:

– Słuchaj, Rozalka, to nie tak. Wybacz… Ale sama pomyśl, szkoły nie skończyłem, atestat ukończenia ostatniej klasy progimnazjum dopiero za rok dostanę. A o jakiejś samodzielności będę mógł myśleć dopiero wtedy, gdy maturę złożę. Lecz by ją zdać, do gubernialnego Radomia będę musiał się przenieść i tam gimnazjum dokończyć. Pieniędzy własnych nie mam żadnych… Za co cię utrzymam? No, jak myślisz? Trzeba być rozsądnym.

– Trzeba było być rozsądnym, zanim żeś portki ściągnął, a mnie zadarł spódnicę! I co ja teraz pocznę? Ojciec mnie zabije, wygna z chałupy. Gdzie się podzieję z najduchem? No gdzie?! Nawet na służbę nikt mnie nie przyjmie…

Teraz już w głos zaniosła się płaczem. Ale ja jej nie pocieszałem. Siedziałem milczący, a tysiące myśli przelatywało mi przez głowę.

– Nie mam wyjścia, pójdę do Wisły, w wodę się rzucę, utopię. – Rozalka porwała się na nogi i poczęła biec w kierunku wyjścia z parowu, w kierunku rzeki.

– Poczekaj! – krzyknąłem rozkazująco. – Stój! Nie zostawię cię tak, coś wymyślę!

Zatrzymała się, z nadzieją patrząc mi w oczy.

– Długoś już jest brzemienna?

– Nie, nie długo. Jakieś cztery tygodnie.

– Coś wymyślę. Przyjdź tu jutro o tej samej porze, może uda mi się coś zaradzić…

Dziewczyna z wdzięczności chciała mnie chwycić za rękę, alem się szarpnął:

– Zostaw… Pamiętaj, jutro tutaj o tej samej porze… I nikomu ani słowa. Ani słowa, pamiętaj!

– Dobrze, Stasiu, ani słowa.

Machnąłem jej ręką i ruszyłem w górę wąwozu, w kierunku kościoła św. Pawła. Rozalka została sama. Uszedłszy kilkanaście kroków, obejrzałem się na nią. Siedziała na zwalonym pniu, skrywszy twarz w dłoniach. Chyba płakała…

***

Za oknem gęstniał mrok. Kapitan Grycichin siedział niedbale rozparty na sofie. Spod niedopiętej bonżurki w kolorze wina wyzierała mocno umięśniona klatka piersiowa, porośnięta z rzadka ciemnopłowym włosem. Przed nim, na stoliku, stała butelka wódki, napełniona w trzech czwartych szklanka i skibka chleba.

Kapitan patrzył się na mnie ironicznie i nic nie mówił. Potem podniósł szklankę do góry, w moim kierunku, i opróżniwszy ją jednym haustem, skrzywił się nieco, wziął w palce chleb i kilka razy go powąchał.

– Wiedziałem, że wrócisz – odezwał się w końcu. – I co? Już się mnie nie boisz? Po coś przyszedł? Interes masz jakiś? W czem dieło? O co chodzi?

– Andreju Fiodorowiczu… – zacząłem nieśmiało. – Andreju Fiodorowiczu, ja prosto skażu, pomóżcie, poradźcie coś, bo nie wiem, co począć. W was jedyna nadzieja, że jakoś zaradzicie nieszczęściu, jakie mnie spotkało.

Oficer bez słowa napełnił wódką szklankę po wręby i przesunął ją grzbietem dłoni w moją stronę:

– Wypij.

Machinalnie podniosłem stakan i cedząc przez zęby, bom nie był wprawiony, wypiłem, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. Potem porwałem łapczywie kawałek chleba i chciałem go zjeść, ale kapitan stanowczo powstrzymał mi rękę, kierując chleb w stronę mojego nosa:

– Nie tak, poniuchaj.

Zrobiłem, jak kazał, powąchałem chleb raz i drugi. Za parę chwil poczułem ulgę i błogie ciepło rozlewające się po całym ciele. Podsunąłem mu szklankę, prosząc, by jeszcze mi nalał, ale on przecząco pokręcił głową.

– Nie, nie. Może później, nie teraz. Upijesz się, a nie po toś chyba do mnie przyszedł? Nu, w czem dieło? – zapytał ponownie.

– Andreju Fiodorowiczu, kłopot mam. Rozalka, ta dziewczyna, o której kiedyś rozmawialiśmy… pamiętacie?…

Kiwnął głową na potwierdzenie, że pamięta, a potem nie pozwalając mi dokończyć rozpoczętego zdania, ze złośliwym uśmieszkiem na ustach powiedział:

– No, niech zgadnę: Ona briemiennaja? Da?

– Skąd wiecie? – zapytałem zaskoczony.

– Eh! Malczik, a co ty mnie za durnia masz? – parsknął śmiechem. – Toż chyba nie po to po krzakach żeś ją wodził, żebyście tam w szachmaty igrali? Co? Inne gierki tam szły, a teraz brzuch jej rośnie? Co? – śmiał się do rozpuku.

Zrobiło mi się głupio i nieprzyjemnie zarazem.

– No, dobrze już, dobrze – kapitan poklepał mnie po ramieniu. – Będziesz się z nią żenił? Nie, pewno, że nie… – sam sobie odpowiedział. – A długo już ona brzemienna?

– Powiada, że jakieś cztery tygodnie.

– Hm… no to może jeszcze da się coś zaradzić. Do babki- szeptuchy, ili do akuszerki, z nią pójdziesz. Parę rubli wysupłać musisz, babka-szeptucha raz-dwa się uwinie, wyczyści ją we środku i będzie po kłopocie. Dziewuchę trochę poboli – brzuch krócej, dusza dłużej, ale… zapomni.

– Radzicie mi dziecko… zmarnować?

– Eh! Niczego nie radzę, zrobisz, jak zechcesz. Masz przecie drugie wyjście – żeń się! Twoja mat’ pewnie wam pobłogosławi – parsknął śmiechem. – I ciotka. O! Ta szczególnie! Ni kopiejki nie powąchasz, jak oczy zamknie.

Spuściłem głowę i siedziałem milczący. W końcu spojrzałem na kapitana i powiedziałem:

– Macie rację, nie mam wyjścia.

– Tedy słuchaj, malczik. Pomogę wam. Wiem o jednej takiej starusze-szeptunce. Przyjdź z tą swoją, jak jej tam… Rozalką, zaprowadzę was do niej.

– Dobrze… – wybąkałem. – Jutro?

– Dobrze, jutro, o takiej samej porze jak dziś. Nu, a teraz się napijmy!

***

Rozalka weszła, postępując krok w krok za mną, do saloniku Grycichina i nieśmiało przysiadła na samym brzeżku krzesła, które jej kapitan wskazał. Wpatrywała się w niego nieco wystraszonymi oczyma, zawstydzona, kuląc się w sobie niby zaszczute zwierzątko. Nie wiedziała, co też ją tu czekać może. Ten zaś świdrował ją bezczelnie spod przymrużonych powiek i uśmiechając się lubieżnie, ze dwa razy się oblizał. Z pięknie rzezanej kryształowej karafki nalał kieliszek koniaku i podał dziewczynie, a ona odruchowo wypiła.

– Oj, nie tak się kaniak pije, diewuszka – uśmiechnął się dobrodusznie. – Nauczę cię, nu, patrz i naśladuj.

Ponownie napełnił koniakiem jej kieliszek i nalał sobie do drugiego. Potem skrył kieliszek w dłoniach, by ich ciepłem ogrzać trunek. Po paru chwilach podniósł go do nozdrzy i z lubością wdychał wydobywający się z niego aromat. Rozalka obserwowała go i naśladowała. Wypiła, kiedy kapitan wypił, a później nalał jej jeszcze jedną porcję… i jeszcze jedną… Aż w końcu dziewczyna odprężona i swobodna, już bez lęku i bez skrępowania, patrzyła na mnie i na Rosjanina, oczekując, co też postanowimy.

– Słuszaj, Rozalka. Wiesz, po coś tu przyszła?

– Wiem, wielmożny panie. Chcecie mi pomóc w kłopocie. Tyle, że nie mam pojęcia jak.

– Pójdziesz z nami do staruchy. Do takiej, co cię wyczyści we środku.

Słysząc te słowa, Rozalka spojrzała na mówiącego przerażonymi oczyma.

– Co wy mówicie? Wielmożny panie?! Toż to grzech śmiertelny…

– Uh, ty! Jakiż to griech! Żaden griech! A jeśli nawet, to do spowiedzi pójdziesz, ksiądz cię rozgrzeszy i po kłopocie. Griech to by był takie dziecko urodzić, najducha urodzić. Jakież dla niego życie? Jaki los?

Mówiąc tak, Grycichin pochylił się nad Rozalką, położył jej ręce na udach i spojrzał prosto w oczy. Próbowała odwracać głowę, ale chwytał ją za podbródek i przymuszał, by spoglądała na jego poruszające się wargi, aż w końcu uległa i siedziała nieruchoma, zrezygnowana.

– Nu, pomyśl sama, co ojciec powie, co matka, co ludzie. Palcami cię będą wytykać, kamieniami za tobą rzucać, pluć. Do żadnej roboty nikt cię nie najmie. A najduch? Jakiż mu los zgotujesz? Toż będzie on dla wszystkich niczym trędowaty! To co? Zgodzisz się?

Rozalka milczała.

Wtedy z całej siły odepchnął ją od siebie:

– Won, dziwko! Won! Bladź! Szliucha! Nie chcesz pomocy, to idź się powieś! Do Wisły skocz! Won!

Rozalka niczym uderzona pięścią między oczy upadła przed kapitanem na kolana i wyjęczała:

– Och! Nie! Wielmożny panie, niech już będzie… róbcie ze mną, co chcecie… co chcecie…

– Nu, ja niczego darom nie daju! – mruknął. – Zapłaty jakiej czekam za pomoc. Coś myślała! Durna dziewucha.

– Ale ja nie mam pieniędzy – wyszeptała Rozalka, składając ręce i patrząc błagalnie na kapitana. – Wielmożny panie, proszę…

– Ile chcecie, Andreju Fiodorowiczu, ja zapłacę – chwyciłem Rosjanina za ramię.

– Eh! Nie masz ty tego, by mnie opłacić, co ona ma. Nie w rublach rzecz. Ty teraz zmykaj i wróć za godzinę. Ja tymczasem odbiorę, co mi się należy.

Kapitan odsunął mnie na bok, jednocześnie popychając Rozalkę ku sofie.

– Nu, malczik, bystro, bystro! Uciekaj stąd! Chyba, że chcesz się przyłączyć – zarechotał niemiło.

Rozalka błagalnie wyciągała do mnie ręce i przez łzy wołała:

– Ratuj! Stasiu, ratuj mnie! Stasiu!

Krew uderzyła mi do głowy, ręce zacisnęły się w pięści, ale w tej samej chwili przez głowę przeleciała myśl, że bez Grycichina sam nie uporam się z tym kłopotem i co wtedy pocznę? Życie sobie zmarnuję? Młody przecież jestem i wszystko dopiero przede mną…

Powoli odwróciłem się i skierowałem ku drzwiom prowadzącym do przedpokoju. Kątem oka zauważyłem jeszcze, jak oficer zrzucił bonżurkę i koszulę, widziałem jego nagi umięśniony kark, potężne muskuły i twarde niczym postronki mięśnie grzbietu. Zwalił Rozalkę na sofę, gdzie leżała pochlipując, i zaczął rozpinać spodnie…

Przymknąłem oczy, przyspieszyłem kroku i wyszedłem z salonu, ale moich uszu dobiegł jeszcze mocny głos kapitana. Pięknym barytonem, jakby chcąc dodatkowo udręczyć swoją ofiarę, zaczął przeraźliwie smutną, chwytającą już nie za serce, ale za duszę samą, rosyjską pieśń:

U cerkwi stojała karieta,
Tam pysznaja swad’ba była…
Wsie gosti nariadno odiety,
Niewiesta wsiech krasze była…

Przed cerkiew zjechała kareta,
Wspaniały w niej odbył się ślub…
Tam goście odświętnie odziani,
A luba prześliczna była… (1)

Z całej siły trzasnąłem drzwiami, ale gonił za mną śpiew kapitana i przechodzący nieomal w wycie, jęk Rozalki. Straszny jakiś, bolesny i rozpaczliwy, jakby zwierzęcy.

– Stasiu! Staasiuuu!…

Wtuliłem głowę w ramiona i wybiegłem z sieni na ulicę. Gdzieś w oddali zamajaczyła ludzka sylwetka. Skręciłem za róg najbliższej kamienicy, aby skryć się w mroku…

cdn.

Andrzej Sarwa

(1) Przeł. Andrzej Sarwa.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Szepty i cienie.