Szepty i cienie. Rozdział szósty

Ojciec Józef umarł przed wieczorem. A ja zostałem ze zobowiązaniem, z przyrzeczeniem, co do którego bynajmniej pewny nie byłem, czy uda mi się je wypełnić. Albowiem jako mnich nie mogłem czynić niczego, na co bym nie miał zgody zwierzchności zakonnej.

Najwidoczniej jednak Pan Bóg tak wszystko zaplanował, że chociaż się o to nie prosiłem, z pewnych względów, po upływie zaledwie kilku miesięcy od śmieci ojca Józefa, zostałem skierowany do klasztoru w N. Gdym o owym usłyszał, nabrałem pewności, iż jest w tym palec Boży. Coś podobnego nie mogło się bowiem było zdarzyć przypadkiem. A pewność moją ugruntował fakt, iż po przybyciu do klasztoru w N. przydzielono mi do zamieszkania celę, od lat stojącą pusto, której ostatnim lokatorem był… ojciec Sebastian von Semberk, ów stryj Hansa, któregom na śmierć ekspediował, a który rodową tajemnicę mi powierzył.

Nie muszę chyba przekonywać, z jaką niecierpliwością czekałem nocy, gdy wreszcie znajdę się sam i żadne niepowołane oczy nie będą mi towarzyszyć. Reszta dnia wlokła się niemiłosiernie. Byłem mocno roztargniony. Nie bardzo pamiętam, z kim i o czym, poza ojcem gwardianem, rozmawiałem. Nie mogłem się skupić ani na modłach, ani przy skromnej wieczerzy. Cały zatopiony w myślach odpowiadałem półgębkiem na pytania, jakie mi współbracia zadawali.

Zapewne uznano mnie przez to za milczka i człeka zgoła mało sympatycznego, alem wówczas o to nie dbał, z wielkim zniecierpliwieniem czekając, kiedy zmrok zapadnie, a ja wreszcie zostanę sam na sam z tajemnicą celi ojca Sebastiana.

W końcu wreszcie mrok gęsty zasnuł klasztorne korytarze i powoli ucichł wszelki ruch. Nie było już słychać klaskania mniszych sandałów o kamienne płyty posadzki, ze skrzypieniem zamknęły się ostatnie drzwi i nastała cisza.

Serce waliło mi w piersiach jak oszalałe. Odczekałem jeszcze parę chwil, nasłuchując czy czasem ktoś nie zbliża się do moich drzwi, po czym zdjąwszy płonący ogarek świecy z półeczki nad klęcznikiem, ukląkłem na posadzce i zacząłem dokładnie przyglądać się kamiennym płytom, z jakich była ułożona. Nic jednak szczególnego nie zwróciło mojej uwagi. W końcu tedy jąłem na czworakach obchodzić całą izbę dookoła, postukując w płyty owe z przejęciem i nadzieją, oczekując na głuchy odgłos, jaki winna wydać ta, która maskuje pustą przestrzeń pod sobą.

I nie omyliłem się. Niedaleko okna, w kącie pomiędzy pryczą a ławą, na której stała gliniana misa i dzban z wodą, natknąłem się na tę płytę. Serce omal nie rozerwało mi piersi. Z trudem łapałem oddech. Podniecenie sięgnęło zenitu! Zacząłem podważać kamień palcami, ale daremnie. Rozejrzałem się nerwowo po pomieszczeniu i z uczuciem ulgi spostrzegłem stary żelazny pałąk od wiadra wsparty w kącie o ścianę. Z trudem i wysiłkiem rozprostowałem go w rękach i ostrzejszy koniec wetknąłem pod jeden z rogów płyty. Naparłem na niego niczym na dźwignię, a po chwili dało się słyszeć chrzęst, zgrzytnięcie i naraz płyta odskoczyła bezszelestnie na bok, jakby wypchnięta jakimś sprężynowym mechanizmem, odsłaniając czarną czeluść.

Poświeciłem do środka, ale nie zobaczyłem niczego. Wtedy włożyłem tam rękę i dokładnie obmacałem schowek. Był pusty. Poczułem się zawiedziony i kompletnie rozczarowany. Całe wcześniejsze podniecenie ulotniło się tak szybko, jak pryska bańka mydlana. Lecz jednocześnie w tej samej chwili przeleciało mi przez głowę wspomnienie słów umierającego ojca Józefa, powtarzającego te oto słowa Hansa Semberka, nim ten ducha wyzionął: „Co prawda jam osobiście skrytkę ową po śmierci stryja przeglądał i zastałem ją pustą, teraz jednak – po tym wszystkim, czego doświadczyłem – mniemam, iż raczej wzrok mój stał się wtedy przez omamienie diabelskie jakiś zakryty i jedynie nie dostrzegłem tego, co ona zawierała”.

Przysiadłem tedy obok otworu w podłodze, wsparłem brodę na dłoni i jąłem się zastanawiać, co czynić dalej, wszakże nic mądrego nie przychodziło mi do głowy. Raz jeszcze tedy poświeciłem do wnętrza, ale nie było tam nic – pusty kamienny schowek. Jąłem obmacywać go jak najdokładniej, szukając jakiegoś wgłębienia bądź szpary – daremnie. W końcu rozczarowany i poirytowany z całej siły uderzyłem pięścią w dno otworu. Wówczas jedna z prostokątnych kamiennych płyt tworzących lewy bok skrytki bezszelestnie się odsunęła, ukazując moim oczom drugi, głębszy otwór, w którym majaczył spory pakunek. Poświeciłem w tę stronę, unosząc ogarek nieco w górę i drżącą dłonią wyciągnąłem na wierzch gruby plik dokumentów zabezpieczony prostokątną lnianą chustą i obwiązany rzemieniem.

Podniosłem się z kolan, położyłem zawiniątko na łóżku, do zydla stojącego obok przykleiłem prawie już dogasającą świecę i rękami trzęsącymi się z przejęcia rozsupłałem rzemień. Po chwili mogłem brać w palce poszczególne karty – jedne pergaminowe, inne welinowe, a jeszcze inne zwyczajne, papierowe. Każda z nich zapisana była gęsto. Niektóre po łacinie, inne po niemiecku, a jeszcze inne po polsku. Naraz spomiędzy kart wypadł z brzękiem jakiś niewielki przedmiot. Podniosłem go ostrożnie i przybliżyłem do oczu. Z owalnego kawałka kości słoniowej spoglądała na mnie kunsztownie wymalowana twarz jakiegoś mężczyzny w kwiecie wieku. Spoglądał na mnie ów człowiek z półuśmieszkiem na ustach, mającym w sobie coś bluźnierczego. Lekko przymrużone oczy z ironią i pewnością siebie patrzyły kędyś w dal. Dostrzegało się w nich – i malarz uchwycił to znakomicie – jakieś szaleństwo. Szaleństwo, które nie zawahałoby się chyba przed niczym, przed żadną ohydą.

Wzdrygnąłem się na ten widok i odruchowo przeżegnałem. W tej samej chwili płomień na knocie ogarka strzelił w górę po raz ostatni i przygasł, zmniejszając się do maleńkiej pozłocistoniebieskawej rozedrganej plamki. Czym prędzej zgarnąłem portret i papiery na zydel, który odsunąłem jak najdalej od łóżka, i zrzuciwszy habit, błyskawicznie wsunąłem się pod szorstki wełniany pled. W tym samym momencie anemiczny płomyk zgasł. Koniec knota na kilka sekund rozżarzył się jeszcze na czerwono, wysnuwając ku górze wijącą się błękitnawą smużkę dymu i zapanowała kompletna ciemność…

Leżąc wpatrywałem się w mrok. Oszołomiony niezwykłym odkryciem byłem tak podniecony, że wiedziałem, iż tej nocy trudno mi będzie usnąć…

Następnego dnia nie mogłem doczekać się końca porannych modlitw, śniadania, rozmów z braćmi, zleconych mi prac… Czekałem chwili, kiedy znów będę sam i będę mógł choćby rzucić okiem na odnalezione w skrytce zagadkowe dokumenty. I czekałem długo. Gdy wreszcie mogłem wrócić do celi, łapczywie rzuciłem się na tajemnicze zapiski. Zagłębiłem się w lekturze i czytałem kartę po karcie do czasu, kiedy świeca nie wypaliła się do cna. To, czegom się dowiedział i zmroziło mnie i jednocześnie niepomiernie rozpaliło moją ciekawość. Postanowiłem, że nie od razu spełnię żądanie umierającego ojca Józefa, i że ani zaraz nie przekażę tych niebezpiecznych starożytnych dokumentów do tajnych kościelnych archiwów, ani tym bardziej ich nie zniszczę. Uznałem, że muszę, zabrawszy je ze sobą, udać się do Sandomierza i tam porównać niektóre zagadkowe informacje z pewnymi miejscami. Nie widząc bowiem miasta, nie znając jego planu, położenia pewnych budowli, nie wszystkom dobrze mógł z zapisków owych wyrozumieć. I oto przybyłem, jak widzisz.

***

Mnich przerwał opowieść, zegar na katedralnej dzwonnicy wybił południe. Mnich powstał i powiedział:

– Oj, zagadałem się. Tymczasem czas mija, a nie rozejrzałem się dotąd za jakąś kwaterą. Naszych braci nie ma już w Sandomierzu, innych zakonów też… Trzeba chyba będzie skorzystać ze stancji w hotelu.

Patrzyłem na niego niepocieszony. Przerwał opowieść w najciekawszym momencie i wyglądało na to, że zaraz się rozstaniemy i nie będzie mi dane posłuchać jej zakończenia. Naraz pewna myśl przyszła mi do głowy:

– Ojcze – zawołałem podniecony. – A po cóż wam szukać hotelu?! Zapraszam was do naszego domu. Daję głowę, że matka się ucieszy!

Popatrzył na mnie z zainteresowaniem i widać było, że pomysł przypadł mu do gustu, bo to i taniej, i wygodniej, i jedzenie lepsze.

Skinął więc głową na znak zgody i skierowaliśmy się w stronę Podola. Po drodze zahaczyliśmy o nasz sklepik. Nie pomyliłem się, matka ujrzawszy zakonnika i dowiedziawszy się, że zaprosiłem go pod nasz dach, cała była w siódmym niebie. Tego dnia wcześniej niż zwykle zamknęła sklep i wróciwszy do domu, przyrządziła znakomitą, nieomalże wystawną, kolację. Choć zwykle dość oszczędna, teraz w rozrzutności przeszła samą siebie. Ale taki gość! Rzadki gość!

Po kolacji, przy kieliszeczku wiśniowej nalewki domowej roboty, gawędziliśmy o najrozmaitszych sprawach. Ojciec Meinhard okazał się światowym człowiekiem, który – zanim wstąpił do zakonu – przeżył niejedną przygodę, więc słuchaliśmy go z zapartym tchem. O jednym tylko teraz nie mówił – o przyczynie przybycia do Sandomierza ani o rodzie Semberków. Chociaż kilkakroć próbowałem skierować rozmowę na ów tor, on zdawał się tego nie dostrzegać.

W końcu zrobiło się późno. Wszyscy poczuli się zmęczeni i matka – podziękowawszy za tak miło spędzony wieczór – zaproponowała, byśmy udali się na spoczynek. Wynikł wszakże pewien problem – gdzie położyć gościa. Początkowo zaproponowałem mu swój pokój i tam też się udał ze swoim sakwojażem i niewielką torbą parcianą przewiązaną rzemieniem, ostatecznie jednak matka uznała, że wygodniej mu będzie w niewielkiej gościnnej izdebce na tyłach domu.

Kiedy już każdy znalazł się w swoim łóżku, spostrzegłem, iż mnich zabrał sakwojaż, zapomniał jednak o torbie. Było wszakże zbyt późno, by mu ją odnosić, uznałem zatem, że nic się nie stanie, jeśli oddam mu ją rano. Poza tym byłem tak zmęczony wydarzeniami, jakie miały miejsce w ciągu dnia i wieczora, że ledwom przyłożył głowę do poduszki, natychmiast ogarnął mnie sen.

Nie wiem, jak długo spałem. Obudziło mnie głośne i ostre walenie w drzwi. Zerwałem się na równe nogi, podejrzewając, że może wybuchł pożar. Nerwowo, trzęsącymi się rękami, na nocną koszulę wciągnąłem spodnie, po czym boso wybiegłem do sionki, gdzie już była matka. Zza drzwi dobiegł nas głos:

– Otkryt’! Bystro! Bystro!

Matka nie ociągając się otworzyła drzwi wchodowe. Za progiem stało dwu rosyjskich żandarmów. Jeden z nich stanowczym ruchem odsunął matkę i wszedłszy do sieni, zapytał podniesionym głosem:

– Gdie monach, gdie szpion?!

– Jaki znów szpieg? Panowie, co wy?! – matka próbowała oponować, ale żandarmi nie słuchali jej wcale. Szli od pokoju do pokoju, szukając naszego gościa. Gdy dotarli do gościnnej izdebki i z łoskotem otwarli jej drzwi, franciszkanin stał już ubrany w habit, gotów na wizytę stróżów prawa. Wszakże ci nie mieli zamiaru prowadzić z nim żadnych rozmów, jeden po prostu wziął go za kark, drugi podjął z podłogi stojący obok rozgrzebanego łóżka podróżny sakwojaż i wywlekli zakonnika za drzwi.

– A s wami jeszcze pagawarim! – jeden z żandarmów krzyknął groźnie w naszą stronę, jednocześnie grożąc nam podniesionym wskazującym palcem.

Staliśmy w otwartych drzwiach jak skamieniali, nie rozumiejąc, co się stało, dlaczego aresztowano zakonnika. Baliśmy się wszakże pytać o to żandarmów. Matka zamknęła drzwi wejściowe i wycofaliśmy się w głąb domu. Wszedłszy do swojego pokoju i zapaliwszy świecę, zauważyłem, że część bagażu naszego gościa, owa niewielka parciana torba, została. W pierwszej chwili chciałem biec za żandarmami, aby mu ją oddać, w porę jednak się pohamowałem. Pomyślałem bowiem, że w takiej nikczemnej torbie pewnie tylko jakąś garderobę na zmianę przechowuje, zaś cenniejsze przedmioty, pieniądze i bez wątpienia też owe tajemnicze dokumenty, o których mi opowiadał, musi mieć w sakwojażu, który zabrali żandarmi. Zmartwiłem się też tym niepomiernie, bom uznał, iż niedobrze się stało, że tak cenne i starodawne zapiski wpadły oto w niepowołane ręce. I to jeszcze w ręce Moskali!

***

Tej nocy ani ja, ani matka już nie zasnęliśmy. Martwiliśmy się bowiem o los naszego gościa i obawialiśmy się nieprzyjemnej rozmowy z żandarmami, a może nawet przesłuchania, jakie nas nieuchronnie czekało.

Następnego dnia w mieście aż huczało na temat nocnych wydarzeń, jakie zdarzyły się w naszym domu. Ze strony żandarmów nie spotkała nas jednak większa przykrość. Po rutynowym przesłuchaniu tak mojej matki, jak i mnie, i złożeniu zeznań dotyczących zawarcia znajomości z niemieckim mnichem, i zaproszenia go pod nasz dach na nocleg, zwolniono nas i nigdy już więcej nie indagowano w tej sprawie. Mnicha zaś wywieziono do Radomia i słuch po nim zaginął.

Nieprędko dowiedzieliśmy się, czy udowodniono mu zarzut szpiegostwa, ani czy go za to sądzono, ani tym bardziej, czy go za to skazano.

Mnie jednak nie było dane zapomnieć o ojcu Meinhardzie. Jego biedniutka torba podróżna, stojąca na samym dnie szafy w moim pokoju, ustawicznie przypominała mi o nim i o opowieści, którą snuł, gdyśmy siedzieli na murku za katedrą. Miałem nadzieję, że kiedyś wróci, a wtedy mu ją oddam.

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Szepty i cienie.