Szepty i cienie. Rozdział siódmy

Ciotka Józefa powróciła z wojaży, ale życie bynajmniej nie zaczęło płynąć dawnym, spokojnym nurtem. Ciotka wróciła do domu mocno podekscytowana, bowiem będąc w Warszawie spotkała się tam z nowym zjawiskiem, modą nową, czy jak to tam nazwać. Zaproszono ją oto, by wzięła udział w seansie spirytystycznym. Wrażenie, jakie seans ów zrobił na niej, było tak ogromne, że już po pierwszym razie stała się żarliwą zwolenniczką kontaktów żywych z duchami czy też zjawami, przybywającymi z zaświatów. Do Sandomierza wracała jako rzeczniczka i misjonarka tej nowej, dziwacznej i wzbudzającej dreszcz emocji religii sióstr Fox, Allana Kardeca, Williama Crookesa – religii uczonych i szarlatanów, arystokratów i wojskowych, stangretów i pokojówek.

Na punkcie spirytyzmu Europa oszalała, świat oszalał i w końcu szaleństwo owo zawitało także do Polski. Wirujące stoliki, stukania, zjawy, ektoplazma, pismo automatyczne – wszystko to spotkać można było i na arystokratycznych salonach, i w wiejskich, strzechą krytych chatach, w mieszczańskich domach i w chałupach odległych przedmieść, cuchnących kiszoną kapustą i tanią gorzałką-czyściochą.

Ciotka uwijała się jak w ukropie, biegała od znajomych do znajomych, zapraszając ich na pierwszy seans, jaki chciała zorganizować w najbliższy sobotni wieczór. Przyznam się, że początkowo i mnie udzieliło się jej podniecenie, z czasem jednak ochłódłem i pozostała tylko zwykła ciekawość.

Jak nie trudno się domyślić, na pierwszy sandomierski seans przybyło sporo osób – były to głównie panie, a panów tylko dwóch: urzędnik magistracki pan Wojarzeski i Rosjanin, kapitan Andrej Fiodorowicz Grycichin, przystojny oficer brygady pogranicznej straży.

Salonik w naszym domu przybrany był odświętnie i tajemniczo. Ciemne draperie zasłaniały okna i zdobiły ściany. Na środku stał duży, masywny, okrągły dębowy stół, a wokół niego postawiono dwanaście krzeseł dla uczestników obrzędu-seansu.

Punktualnie o dziewiątej wieczór całe towarzystwo zasiadło dookoła stołu. Ja również dostąpiłem tegoż zaszczytu. Jedynie moja matka odmówiła. Znalazła sobie miejsce nieco w oddaleniu, w pobliżu okna, mając zamiar wyłącznie przyglądać się temu, co się będzie działo.

W saloniku płonęła jedna jedyna świeca, panował więc tajemniczy półmrok, nieomal ciemność. Wzięliśmy się w krąg za ręce, a ciotka – niczym arcykapłanka – jęła wzywać duchy, aby objawiły swoją obecność. Wszelako mimo wielokrotnych ewokacji nic się nie działo. Dało się jeno dostrzec, że niektóre panie drżą nerwowo, zapewne z emocji. Panowie również byli podnieceni, chociaż starali się to za wszelką cenę ukryć. Tymczasem wciąż nic się nie działo.

Wreszcie ciotka, dość poirytowana, rozerwała magiczny krąg splecionych dłoni i rzekła:

– To niemożliwe. Po prostu niemożliwe. Wszystko robię, jak należy, a nic się nie dzieje! Coś, albo raczej ktoś musi tu przeszkadzać!

Przyjrzała się bacznie każdemu z uczestników seansu, ale niczego niepokojącego w nas nie znalazła. W końcu popatrzyła na moją matkę i dosłownie przewiercając ją wzrokiem, zapytała:

– A cóż ty robisz, Elizko?

Matka zwróciła na ciotkę niewinny wzrok i unosząc go do góry, pokazała ciotce różaniec, który po cichutku odmawiała.

– Ach, tak! Wyjdź, wyjdź stąd natychmiast! Zakłócasz aurę! – ciotka niemal wypchnęła ją za drzwi, a potem przez dłuższą chwilę próbowała ochłonąć z emocji.

Ewokacje zaczęły się na nowo. I wreszcie… wszyscy poczuliśmy dolatujące nie wiadomo skąd tajemnicze podmuchy, którym towarzyszyło bardzo znaczne obniżenie temperatury, tak iż w ciągu kilku chwil zaledwie zrobiło się okrutnie zimno i dawało się dostrzec obłoczki pary wydychanej przez zebranych w saloniku. Wszelako w niedługi czas później ociepliło się znowu i pomieszczenie wypełniły cudowne zapachy kadzidła, ambry, mięty, kwiatów pomarańczy. Potem jednak mniej miłe, choć mocno odurzające: labdanum, piołunu, kwitnącego ligustru i ziela bagna… Wreszcie jęliśmy doświadczać dotykania przez niewidzialne ręce i postrzegać zjawiska świetlne – przez powietrze przepływały ogniki o kształtach kulistych, eliptycznych, a od czasu do czasu także i nieregularne rozbłyski. Z kątów i od sufitu dało się słyszeć jakieś westchnienia i szepty. Gdy na koniec doszło do częściowej materializacji zjawy, w której jedna z pań rozpoznała swego dawno zmarłego męża – sukces seansu był pełen i pełen też triumf ciotki, której nie szczędzono pochwał, nazywając ją znakomitym medium.

Wtedy jednak panowie zasugerowali, by nie zadowalać się wyłącznie podziwianiem samych zjaw i ich częściowych materializacji, ale próbować nawiązać z zaświatami kontakt takiego rodzaju, by się czegoś konkretnego dowiedzieć.

Wynikł jednakowoż spór o to, jak można sprawdzić wiedzę i prawdomówność owych istot z pozamaterialnego wymiaru. Ostatecznie więc wymyślono, że na początek każda z zainteresowanych tym osób zapyta duchy o datę swojego urodzenia, a one tę datę wystukają w kolejności: dzień i miesiąc.

Pierwszym pytającym był kapitan Grycichin. Zadał pytanie i przez chwilę nic się nie działo. Ale oto naraz skądś, jakby z głębi podłogi, dobiegło najpierw ciche drapanie, potem zaś jedno szybkie uderzenie – przerwa – cztery szybkie uderzenia – dłuższa przerwa – pięć szybkich uderzeń.

Kapitan był zdumiony:

– Da, eto prawda: czetyrnadsatowo maja…

Po nim przyszła kolej na mnie. Przymknąwszy oczy, skierowałem rozkazującą myśl, szepcząc przy tym prawie bezgłośnie do tego czegoś, co zdawało się być przejawem jakowejś pozaludzkiej inteligencji: „Jeśliś jest rzeczywiście czymś więcej niż przypadkiem, jeśliś jest rzeczywiście jakąś inteligencją, to wystukaj o dzień i o miesiąc wyżej”. W napięciu czekałem na odpowiedź z zaświatów:

I znów skądś, jakby z głębi podłogi, dobiegło najpierw ciche drapanie, potem zaś jedno szybkie uderzenie – przerwa – trzy szybkie uderzenia – dłuższa przerwa – pięć szybkich uderzeń.

Do ducha nie tylko dotarła moja prośba zadana w myślach, ale ją spełnił! Zamiast 12 kwietnia, wystukał 13 maja! Miałem pewność – to nie była tylko zwykła zabawa znudzonych starszych pań, które, by się rozerwać, by zabić nudę, jedna drugą troszeczkę oszukiwały, po kryjomu stukając knykciami palców o podłogę. To coś mnie zaintrygowało… Naraz zapragnąłem z tym czymś nawiązać jakąś głębszą relację, ale spojrzawszy na uczestników seansu, wiedziałem, że z tymi ludźmi owo się nie uda… Im wystarczyło to, czego doświadczali – muśnięcia i zapachy, pozdrowienia z zaświatów od nieżyjących rodziców i współmałżonków, nieco emocji i wypieki na twarzy z podniecenia, że uczestniczy się w czymś nagannym, zakazanym, złym… grzesznym? W tej chwili uniosłem głowę znad stołu i mój wzrok spotkał się przelotnie ze wzrokiem kapitana. Zrozumiałem, że myśli podobnie jak ja…

Seans powoli dobiegł końca, towarzystwo jęło rozchodzić się do domów. Wyszedłem na podwórze. Noc była ciepła, księżyc prószył srebrnym blaskiem, w powietrzu unosiła się cierpkawa chłodna woń oroszonych kwiatów i ziół. Kapitan, pożegnawszy się z wszystkimi, na koniec podszedł do mnie i ściskając mi porozumiewawczo dłoń, odezwał się ściszonym głosem:

– Słuszaj, parień… – zaczął po rosyjsku, a potem przeszedł na łamaną polszczyznę z silnym moskiewskim akcentem. – Posłuchaj, chłopcze. To, co my tu widzieli, interesno, oczień interesno, no ja czekał czegoś więcej… Ja smotrieł na tiebia… Ja widziałem, że ty zawiedziony. Jesli choczesz, spotkajmy się kiedy-to. Mamy ze sobą wiele wspólnego. Rasskażu ja tobie takie rzeczy, takie sprawy, od jakich w głowie ci się zakręci. A jesli zechcesz, to i pokażę co nieco… To co? Zajdziesz na moją kwaterę? – przewiercił mnie palącymi oczyma.

Zaintrygowały mnie jego słowa, więc skwapliwie skinąłem głową na znak zgody:

– Da. Ja prijdu.

***

Niezbyt dobrze wypocząłem tej nocy, bo duszna była i głośna. Skądś od nadwiślańskiej kępy niosły się ptasie głosy, nie dające mi spać. Drzemałem tedy, zapadałem w głębsze odmęty snu, po czym budziłem się nagle, bo zdawało mi się, że jakieś niewidzialne palce muskają moją twarz i włosy. Nad ranem wreszcie miałem potworny atak duszności i gorących potów, oblewających całe moje ciało, tak nieprzyjemnych, że nieomal zdarłem z siebie nocną koszulę, żeby ochłódnąć. Niewiele to jednak dało. Otwarłem więc na oścież okno i nagi wychyliłem się najdalej, jak mogłem, na dwór, łapczywie wciągając w płuca chłodniejące już powietrze szarzejącego przedświtu. Na próżno – duszność nie ustępowała i już nie wiedziałem, co robić, jak się ostudzić. Jedyne, co z siebie mogłem jeszcze zdjąć, to był Cudowny Medalik zawieszony na solidnym srebrnym łańcuszku, który dostałem od chrzestnej matki z okazji Pierwszej Komunii Świętej. W końcu nerwowo – chociaż wiedziałem, że to głupie i nieracjonalne – omal go nierozerwawszy, ściągnąłem łańcuszek przez głowę i położyłem z boku na parapecie. I nieomal w tejże samej chwili duszność, poty, gorącość odeszły, rozpłynęły się, znikły. Odetchnąłem z ulgą.

Nie kładłem się już spać, bo i nie było warto. Nad miastem świtał niedzielny poranek. Narzuciwszy na siebie ubranie, usiadłem przy oknie, zastanawiając się, czy by nie iść na najwcześniejszą Mszę Świętą, którą u Świętego Ducha odprawiano o szóstej rano.

Przed Mszą postanowiłem się jeszcze trochę przejść, bo w głowie kłębiło mi się wiele rozmaitych myśli – chciałem je jakoś uładzić, uporządkować. Wydarzenia ostatnich dni zdawały się jakieś całkiem nierealne, a przecież takie nie były. To, co się działo, działo się naprawdę.

Czy przypadkiem?…

Zacząłem bardziej przeczuwać niż dostrzegać niewidoczne na pierwszy rzut oka powiązania między zdarzeniami, jakąś logikę w ich następowaniu po sobie. Przez głowę przeleciała mi myśl, że to, co się dzieje, ma mnie, mnie a nie kogoś innego, doprowadzić dokądś… Tylko… dokąd?… I… po co?…

***

Stanąłem na wprost kościoła Świętego Ducha wkomponowanego w budynki starego, w średniowieczu jeszcze fundowanego, szpitala. Zerknąłem ku górze na klasycystyczną fasadę świątyni – widniał tam trójkąt z Okiem Opatrzności, a pod nim wielkie, proste, czarne litery napisu: ŚWIĘĆ SIĘ IMIĘ TWOJE. Jakiś dreszcz przebiegł mi po plecach, nagły chłód ogarnął całe moje ciało i wzdrygnąłem się. Ulica pełna była przeciągów smużących się tutaj od Wisły. Przyspieszyłem zatem kroku i zdecydowanie pchnąłem ciężkie dębowe drzwi, do których przyśrubowane były dwa symetrycznie ułożone, podwójne, dwunastokończyste krzyże duchackie.

Wnętrze tego starożytnego niewielkiego kościółka mroczne było i przesycone cudownie słodkim i bardzo mocnym zapachem białych lilii, którymi obficie przybrano wszystkie ołtarze. Dodatkowo jeszcze ogromne bukiety tego kwiecia, w okazałych wazonach z grubego szkła, ustawiono symetrycznie na posadzce po obydwu stronach wielkiego ołtarza.

Podszedłem do balustrady oddzielającej część ołtarzową od reszty prezbiterium, skłoniłem głowę, przyklęknąłem na jedno kolano przed Sanctissimum i skierowałem się do zakrystii. Ksiądz staruszek o pergaminowych rękach i twarzy, wyschnięty na szczapę, ale o wesołych, choć wyblakłych oczach, odpowiedział na moje powitanie skinieniem głowy. Pomogłem mu ubrać się do Mszy, po kolei podając humerał, albę, cingulum, stułę, ornat i manipularz, a on każdą część stroju liturgicznego brał ze czcią i szepcząc łacińskie modlitwy, zakładał na siebie.

Siostra szarytka bezszelestnie wysunęła się z zakrystii, niosąc gasidło na długim bambusowym kiju z płonącym już stoczkiem, by zapalić świece na wielkim ołtarzu, przy którym tylko w niedziele odprawiana była Msza Święta. Zakonnica wróciła po paru chwilach.

– Pośpiesz się – rzekła do mnie – za chwilę szósta.

Skinąwszy głową, szybko wciągnąłem na siebie świeżą, mocno wykrochmaloną komżę.

Pociemniały ze starości ścienny zegar w mahoniowej skrzynce charcząc nieco sfatygowaną sprężyną, zaczął wydzwaniać godzinę. Odruchowo zerknąłem na prostokątną tabliczkę przymocowaną do ściany obok niewielkiego ołtarza, znajdującego się w zakrystii, na której, na białym tle czarnymi prostymi literami było napisane: CISZA! PAN BLISKO JEST.

– Idziemy – szepnął ksiądz.

Ruszyłem przodem niosąc mszał oparty o lewe ramię i wchodząc do prezbiterium, prawą ręką pociągnąłem za rączkę sygnaturki wiszącej tuż przy framudze. Świergotliwy głos dzwonka oznajmił zebranym, że oto zaczyna się Najświętsza Ofiara…

Ksiądz umieścił święte naczynia okryte welonem na ołtarzu, ja mszał na pulpicie po stronie lekcji… Zaczęły się modlitwy u stopni ołtarza… Ksiądz, pochylając się, jął wypowiadać pierwsze słowa Psalmu 42:

– Iudica me, Deus… Wymierz mi Boże sprawiedliwość…

Lecz nim dokończył rozpoczęte zdanie, pośpiesznie, jakimś nieswoim, płaczliwym głosem wyrzuciłem z siebie:

– Deus… Deus… quare me repulisti, et quare tristis incedo, dum affligit me inimicus? Boże… Boże… czemuś mnie odrzucił? Czemu chodzę smutny, nękany przez wroga?

W tej samej chwili straszliwa duszność, większa jeszcze niż ta, jakiej doświadczyłem nad ranem, niczym cmentarny głaz marmurowy zgniotła mi piersi. Z trudem złapałem oddech, nieomal się nim zachłystując. Zacharczałem, oczy wyszły mi z orbit i poczułem, jak pot ścieka mi po czole, plecach, piersiach… Głowa paliła nieznośnym żarem, serce to waliło jak oszalałe, to nierówno trzepotało za mostkiem. Nie bacząc na to, gdzie jestem, kim jestem, jaką funkcję pełnię, porwałem się na nogi i w kilku susach wybiegłem na podwórze szpitalne. Po chwili przydreptała za mną siostra szarytka:

– Co ci to, Stasiu? Co ci? – patrzyła na mnie z lękiem i niepokojem.

Gdy opuściłem kościół, prawie natychmiast wszystko ustąpiło. Siedziałem oszołomiony nieco tym, czego doświadczyłem, kompletnie nie rozumiejąc, co się stało. I głupio mi się zrobiło, gdy spoglądałem na zatroskaną, ale chyba jeszcze bardziej wylęknioną twarz zakonnicy.

– Posiedź tu, ochłoń, odpocznij, przyniosę ci wody.

– Nie trzeba, siostro, nie trzeba…

– Oj tam, nie trzeba! Trzeba! Napijesz się trochę, dojdziesz do siebie… Może to serce?… Ale tyś młody jeszcze, więc skądże by serce… No nie wiem, nie wiem…

Szarytka uwinęła się w chwil kilka. Wróciwszy, podała mi pełny blaszany garnuszek, zwany półkwartówką, zimnej wody. Piłem ją długo, powoli, cedząc przez zęby. Kobieta stała, patrząc z zatroskaniem na mnie. Widocznie w mojej twarzy dostrzegła coś niepokojącego, bo w jej oczach zauważyłem rodzący się lęk.

– Lepiej ty zrobisz, jak wrócisz do domu – powiedziała. – Choryś, najwyraźniej choryś. Nie będziesz miał grzechu, opuściwszy dzisiejszą Mszę Świętą.

– Taak – odparłem przeciągle. – Nie będę miał grzechu… Taak… pójdę już sobie. Dziękuję za wodę… za troskę…

– Może cię odprowadzić? – zapytała zakonnica.

– Nie, nie. Już mi lepiej. Już całkiem dobrze… Sam pójdę.

– To z Bogiem!

Nie odpowiedziałem na to. Wtuliłem głowę między ramiona i pospiesznie przebiegłszy szpitalny podwórzec, przez niewielką furtkę w murze wyszedłem na ulicę. Dopiero tutaj mogłem zaczerpnąć pełne płuca powietrza. Dochodziłem do siebie. Zanim dotarłem do domu, czułem się już dobrze. I humor mi wrócił.

Zawołałem od progu:

– Mamusiu! Czy śniadanie już gotowe?

– Gotowe syneczku – usłyszałem w odpowiedzi.

Zajadałem smaczny pytlowy chleb grubo posmarowany masłem z plastrami soczystej wędzonej polędwicy na wierzchu. Popijałem w sam raz ciepłą, parującą, rozsiewającą cudowny aromat kawą z mlekiem i cukrem.

– Byłeś już w kościele?

– Byłem mamusiu.

– Ale coś wcześnie wróciłeś?

– Ano, jakoś tak… – mruknąłem.

Matka nie pytała więcej.

– To ja wychodzę. Pójdę dziś do Katedry na dziewiątą.

Siedziałem syty, zastanawiając się, co zrobić z resztą dnia. Nie miałem dziś chęci na wałęsanie się z paczką znajomych chłopaków po mieście. Chciałem być sam. Naraz przyszła mi do głowy myśl, że dawno już nie byłem na Chałupkach. Pójdę tam, pogadam ze znajomymi, wrócę w porę na obiad…

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Szepty i cienie.