Szepty i cienie. Rozdział piętnasty

Usłyszałem jakiś szept, a może westchnienie… Powoli budziłem się ze snu. Leżałem bez ruchu, nie otwierając oczu. I oto znowu dobiegło do mnie owo westchnienie ciche, szemrzące. Potem poczułem, jak powoli, bardzo powoli zsuwa się ze mnie kołdra, jakby ją ktoś niezwykle delikatnie ściągał z posłania. Otworzyłem oczy. W pokoju było widno niczym w dzień. Ogromna, srebrzystobiała tarcza księżyca wisiała na niebie i wypełniała swym blaskiem szeroko otwarte okno, rozlewając się świetlistą powodzią na całe pomieszczenie.

Uniosłem się na łokciu i zerknąłem na posłanie. Przez moment wydało mi się, że widzę czerwonego węża, jak wije się wściekle na kołdrze. Przetarłem oczy, potrząsnąłem głową, a kiedy znów popatrzyłem w to samo miejsce, niczego już tam nie było. Wskazówki zegara, stojącego nieopodal na stoliku, wskazywały godzinę trzecią nad ranem.

Jąłem na nowo powoli pogrążać się w miękką otchłań snu i wówczas poczułem, jak ktoś delikatnie siada obok mnie na posłaniu. Próbowałem się podnieść, ale nie mogłem. Leżałem niczym sparaliżowany, czując, jak ktoś leciutko mnie dotyka. Wtedy doznałem uczucia gwałtownego spadania w otchłań. Pomyślałem, że umieram, że to moje ostatnie chwile, bowiem nie mogłem się poruszyć ani zawołać o pomoc. W końcu wszakże z wielkim trudem zdołałem otworzyć oczy. Zrazu obok dostrzegłem tylko cień, który pochylał się nade mną i szeptał do ucha coś, czego nie rozumiałem. Było to niczym szemranie strumyczka przelewającego się przez przeszkodę z piachu i kamieni, układające się w jedno tylko słowo po wielokroć powtarzane: Lilith… Lilith… Lilith… Potem cień począł nabierać kształtów. Dostrzegłem ciemną sylwetkę czy może raczej kontur tylko jakby kobiecej postaci i poczułem emanującą od niej zmysłową, miękką, a jednocześnie agresywną… płciowość. Nie umiem znaleźć innego określenia tego, czego doświadczałem. Czułem, że owa istota chce we mnie wejść, a ja – choć w pierwszej chwili ze wszystkich sił się temu opierałem – powoli zwiotczałem i bezwolnie dawałem się jej posiąść. Wtedy szmer począł układać się w kolejne wyraźne słowa:

– Nie ma Boga, chuć jest tylko… Nie ma miłości… chuć jest tylko i lubieżność… Chuć i nienawiść… Lubieżność i zatracenie… Odrzuć Boga, bo ułuda to i omamienie, odrzuć Boga, a sam nim się staniesz… Będziesz wolny… szczęśliwy… wolny… szczęśliwy… wolny… Czego zapragniesz, to będzie twoje… Zatrać się w pożądliwości, a nikt ci się nie oprze… Żyj dla rozkoszy… a rozkosz żyć będzie w tobie… i zawiedzie cię do nieśmiertelności… bo w eksplozji rozkoszy wieczność się zamyka, rozkosz to jakby skon i zmartwychwstanie w jednym błysku zamknięte… Mnóż owe błyski, aż w jedną zleją się strugę i popłyniesz w niej i rozlejesz w atramentowo lśniącą powódź, w niezmierzony ocean mroku, pędzący ku nicości i w rozkoszną nicość się zmieniający… Nieśmiertelność to unicestwienie… Unicestwienie to rozkosz… Rozkosz to przywilej bogów… Stań się jednym z nich…

Przez głowę przeleciała mi myśl, że to fałsz jakiś, że łgarstwo, że to wcale nie tak, że Pan Bóg stworzył mnie do wolności, a ów szept, ów cień jej zagraża. Ale myśl ta pojawiła się i znikła. Zabłysła i zgasła w chwili, gdy na wargach poczułem miękkie, gorące kobiece wargi. Płytki i szybki palący ogniem oddech przelewał się z jej piersi w moją.

A potem uniosła nieco swoją twarz i pochylając się nade mną, spojrzała mi w oczy. Przenikała mnie wzrokiem do samego środka. Zaglądała w głąb mózgu, odnajdując w nim najtajniejsze skrytki, zda się, niedostępne nawet dla samego Boga. Tym przenikliwym spojrzeniem rozdzierała mi serce, wyłuskując zeń jedno uczucie po drugim… Jedno po drugim… A potem je miażdżyła i unicestwiała, zmieniając wszystkie w jeden błysk orgiastyczny, w niewyobrażalny ból niekończącej się rozkoszy, w przerażające teraz konania.

Widziałem jej nagi tułów o alabastrowo białej skórze, przez którą przeświecały niebieskawe żyłki, którymi płynęła gorąca, pulsująca krew. Niewielkie, lecz kształtne i jędrne piersi zdawały się szeptać coś lubieżnie, jej oddech wydzielał jakąś nieznaną mi egzotyczną woń, która jeszcze wzmagała unicestwiającą mnie rozkosz. Patrzyłem w tę piękną twarz – w twarz istoty, dla której nie umiałbym znaleźć nazwy. Twarz ni to człowieczą, ni wężową, o wielkich rozjarzonych oczach szkarłatnej barwy z zielonkawymi, prószącymi fosforycznym blaskiem źrenicami, które rozstawione były szerzej nieco niż u ludzi po obydwu stronach niewielkiego nosa, leciuchno zadartego, o nozdrzach zmysłowo rozdętych.

Istota rozchyliła miękkie, gorące wargi, odsłaniając ostre i cienkie niczym szydła szewskie zęby, spomiędzy których wysunął się długi, wąski, rozwidlony na końcu – niczym wężowy – język. Zachybotał przez chwilę w powietrzu i na powrót zniknął w jej ustach. Ponownie zbliżyła swą twarz ku mojej twarzy, a ja nie miałem mocy ni woli, by się odsunąć, ani nawet aby przymknąć powieki. Rozwidlony język znów wysunął się spośród szydlastych zębów, dotknął moich policzków, źrenic, omiótł włosy i na koniec… – Och, co za tortura!!!… – wsunął się pomiędzy moje wargi, wniknął do ust i wsączył w nie lepką maź o smaku miodu i gorzkim, balsamicznym zapachu piołunu. A gdy owa maź rozpływała mi się po podniebieniu i przełykiem ściekała do żołądka, świat cały zawirował mi przed oczyma. Jąłem unosić się wysoko, coraz wyżej i wyżej, ponad ziemię, ponad chmury. Tkwiłem zawieszony między gwiazdami na firmamencie granatowego nieba i sam byłem jedną z gwiazd.

Już nie lękałem się tej esencji kobiecości, która gwałciła mi duszę. Zrozumiałem, iż jest mi bliska, że wyobraża tę cząstkę mojej natury, która przez cały czas, od dnia narodzin aż do minionej chwili, żyć musiała przytłumiona, zniewolona, zepchnięta kędyś w mroczną czeluść mojego jestestwa, bez szansy na to, aby i ona w pełni zakosztowała uroków cielesności, nasyciła się żarem namiętności, a jeśli już nawet to jeno lichą ich namiastką w nic nie znaczącym ułomku chwili, pryskającym niczym bańka mydlana…

Powoli, bardzo powoli wpełzłem na powrót do swojego ciała, które skulone, zwinięte w kłębek, przypominające zewłok trupi, leżało na posłaniu, a nad nim pochylała się owa esencja lubieżności.

Poruszyłem palcami u jednej ręki, zacisnąłem drugą w pięść. Tak, już mięśnie i ścięgna były posłuszne mózgowi. Odzyskiwałem władzę nad samym sobą. I wtedy doleciał mnie syczący szept jakiejś jeszcze innej istoty, której dotychczas nie widziałem, nie słyszałem, nie czułem:

– A zatem wytrzymałeś próbę… Dane ci będzie dokonać wielkich rzeczy… Najpierw jednak poślubię was sobie…

Popatrzyłem w stronę, z której dobiegał ten głos, i zobaczyłem jakiegoś monstrualnego pokurcza, który – choć nie miał żadnego widocznego kalectwa – sprawiał wrażenie ułomnego. Stał pochylony, przygarbiony lekko. Lewą nogą wspierał się mocno o podłogę, a prawą miał nieco podniesioną i ugiętą w kolanie, jakby szykował się do skoku. Lewą rękę, o dłoni z rozcapierzonymi, długimi, sękatymi palcami zakończonymi szydlastymi szponami, opierał o kolano ugiętej nogi, prawa zaś zwieszała się wzdłuż boku, zgięta nieco w łokciu, a palce miała tak ułożone, jakby coś trzymały, lecz nie trzymały niczego. Z barków wyrastały mu nieduże błoniaste skrzydła. Twarz miał pociągłą, straszną, o lekko skośnych oczach, długim garbatym nosie i rozdętych nozdrzach, małej cofniętej spiczastej brodzie i ustach otwartych jak u idioty. Spomiędzy skołtunionych włosów wyrastały rogi, kształtem przypominające rogi kozła, ale mocno odgięte ku tyłowi i oplatające czaszkę na kształt jakiejś pokracznej korony. Tors monstrum okrywała krótka tunika, nie sięgająca nawet do połowy ud.

– Asmodeusz, książę lubieżności – posłyszałem szept niewieści i jednocześnie poczułem na karku pieszczotliwe muśnięcie gorących, miękkich, namiętnych warg. Przez całe ciało przebiegł mnie dreszcz rozkosznej zgrozy. Skuliłem się niczym pies smagnięty batem, a on, Asmodeusz, ujął nasze ręce i złączywszy je, zamknął w swoich miękkich, wilgotnych, jakby pokrytych śluzem, dłoniach, wypowiadając dwa tylko słowa:

– Na zawsze…

I wtedy poczułem, jak przylgnęła do mnie Obecność… W głowie posłyszałem zgiełk rozlicznych głosów, jakby kłócących się ze sobą. Czułem, jak po kolei, niczym świece zdmuchiwane w kandelabrze jedna po drugiej, gasną we mnie wszystkie uczucia, a ich miejsce zajmuje chuć, niewyobrażalna, nienasycona. Jak rozpełza się we mnie i przenika do każdego włókienka mięśni, do każdej kropelki krwi, do każdej grudki kości, do najskrytszego zakamarka serca i mózgu… i wreszcie, jak układa się w słowa, w poszarpane wersy niezrozumiałych dla mnie słów i zdań…

Nie rozumiałem ich, ale i nie chciałem zrozumieć. Przymknąłem oczy i próbowałem zasnąć, choć niebo poczynało już szarzeć nad widnokręgiem i zaczynały piać pierwsze koguty… Lecz wtedy dostrzegłem zarys trzeciej postaci, postaci jakby mnicha, który już wcześniej mnie nawiedzał, a który z postury sprawiał wrażenie sędziwego i słabego. Stał niepewnie, na drżących nogach. I tym razem nie mogłem dojrzeć jego twarzy, bowiem skrywał ją obszerny, naciągnięty aż na oczy kaptur. Przybyły wyciągnął ku mnie wyschniętą, kościstą, pokrytą pomarszczoną skórą dłoń, podając mi coś, a jednocześnie odwrócił się nieco bokiem, jakby obawiając się, żebym przypadkiem nie dostrzegł jego rysów. Machinalnie wyciągnąłem rękę po podawany mi przedmiot. Było to coś długiego i wysmukłego… poczułem chłód metalu. Uniosłem ten przedmiot do oczu i natychmiast rozpoznałem w nim ów sztylet Semberków, który przypadkiem znalazłem w krypcie pod kościołem św. Jakuba…

***

Był zamglony niedzielny wrześniowy poranek, ale już nie tak wczesny, bo ciotka zdążyła wrócić z kościoła. Zauważyłem, że od jakiegoś czasu uległa jakby wewnętrznej przemianie. Jej wcześniejsze zainteresowanie rzeczami tajemnymi, seansami spirytystycznymi, wiedzą ukrytą, całkiem zanikły. Nie tylko przestała się nimi zajmować, ale nawet nie chciała o nich rozmawiać. Ba! Słuchać nawet. Gdy w jej obecności ktoś próbował coś napomykać na takie tematy, ciotka ucinała rozmowę, a jeśli ktoś bywał uparty i drążył tę materię, po prostu wychodziła z pokoju.

Czułem się kiepsko i do żadnego kościoła nawet się nie wybierałem. Na samą myśl o tym, że mógłbym tam pójść, budziło się we mnie obrzydzenie i jakby wewnętrzny bunt, a nawet jakaś agresja, czego zrozumieć nie mogłem, ale… akceptowałem. Zresztą, od czasu, gdyśmy byli, w ową pamiętną noc, z Grycichinem i Rozalką u Majcyny, nie zajrzałem do kościoła ni razu.

Siedzieliśmy przy stole i jedliśmy śniadanie. Matka milczała, patrząc w talerz, natomiast ciotka zdawała się jakaś podniecona i widać było, że jest czymś mocno zaabsorbowana. W końcu odezwała się, spoglądając niepewnym wzrokiem raz na mnie, raz na matkę:

– Byłam dziś na Mszy św. u benedyktynek. Potem rozmawiałam z ksienią…

– A o czymże to, ciociu?

– O całym swoim życiu… O złu, jakie popełniłam, o zamęcie, jaki zasiałam w wielu duszach…

Spojrzałem z zainteresowaniem na ciotkę i spytałem:

– I po cóż to?

– Czas chyba wszystko uporządkować, odpokutować, zadośćuczynić za wszystko zło…

– Jak? – zapytała nieśmiało matka.

– Mam uzbierane sporo gotowizny, przeznaczę ją na posag… reszty dni dożyję w klasztorze…

– Co? Gdzie? – zdumiała się matka.

– U Panien Benedyktynek.

– Przecież cię nie przyjmą na mniszkę. Zbyt wiekowa jesteś, ciociu.

– Na mniszkę – tak, na rezydentkę – nie.

– I cóż ci to da?

– Będę pokutować i modlić się za wszystkich, których skrzywdziłam duchowo, moralnie…

– To i w domu możesz.

– W klasztorze będę bliżej Boga, tam mnie nic nie będzie rozpraszać…

– A ksieni już wie o twoim pomyśle?

– Wszak mówiłam. Wie i popiera. Umówiłam się już też na dziś, na popołudnie, z kapelanem Panien Benedyktynek, aby odbyć spowiedź generalną… z całego życia…

Ciotka zamilkła na chwilę, a potem ciągnęła dalej:

– Wiem, iż wam to nie w smak, że klasztor dostanie moje pieniądze… ale nie wszystkie. Sprawiedliwie je podzielę między ciebie, Elizko, Stasia i zakonnice. Nie skrzywdzę was. Wierzaj mi.

– Cóż, rób jak uważasz. Twoje pieniądze, twoje życie, twoja wola… twoje… zbawienie… Nie mogę cię zganić… wręcz muszę pochwalić… Przez wiele, wiele lat żarliwie modliłam się o to, byś się nawróciła, byś powróciła do Boga…

Matka, wzruszona, nie dokończyła zdania. Odsunęła talerz i wyszła z jadalni. Podniosłem się i ja i ruszyłem w jej ślady. Toż to była nowina! Czegoś takiego ani byśmy się nie spodziewali.

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Szepty i cienie.