Szepty i cienie. Rozdział pierwszy

Eliza gwałtownie usiadła na posłaniu i szeroko otworzyła oczy. Była całkiem przytomna, choć nagle wyrwana ze snu. Nie wiedziała, co ją obudziło. Jakiś dźwięk, szelest, a może tak się jej tylko zdawało?… Może… Przez okno wpadała jasna smuga księżycowego światła, która rozświetlała sypialnię. Eliza popatrzyła na męża śpiącego obok. Oddychał miarowo, leżąc na boku. Rozejrzała się dookoła. Na kilimku rozesłanym przed łóżkiem drzemał kot zwinięty w kłębek. Cicho było i spokojnie. Lecz oto naraz spostrzegła, jak spod niewielkiej, wiekowej już i mocno nadjedzonej przez korniki wiśniowej komódki, stojącej u wezgłowia łóżka, wypełzł cień, nieduży, krępy, człekokształtny, jakby kobold, jakby skarlałe dziecko, ot, coś niedookreślonego. Kobold zastygł w bezruchu i bacznie przyglądał się kobiecie. Śpiący kot mruczał miarowo. Kot uchylił powieki, przez chwilę wpatrywał się w ciemny kształt i naraz z przerażeniem wskoczył na łóżko, przywierając, drżący ze strachu, do Elizy. Kobold odwrócił się, jął sunąć ku uchylonym drzwiom sypialni i naraz jakby bezgłośnie eksplodował, rozsypał się w powietrzu na tysiące i tysiące drobin… Zniknął…

Kobieta, drżąca i pełna lęku, próbowała obudzić męża, ale ten, mrucząc tylko coś niezrozumiale, odwrócił się na drugi bok i spał dalej. Kot powoli się uspokoił, lecz pozostał przytulony do policzka Elizy. Serce waliło jej jak oszalałe, w końcu jednak i ona zaczęła się wyciszać. Kot począł mruczeć. Przymknęła powieki i jęła powoli zapadać się w aksamitną czeluść snu… I wtedy skądś z oddali jej uszu dobiegł syczący szept, a pod zamkniętymi powiekami przez ułamek chwili pojawiła się twarz – ni to ludzka, ni zwierzęca, pokryta wężową łuską, o zielonkawożółtych oczach z czarnymi pionowymi szczelinami źrenic. Z ust kilkakroć wysunął się rozwidlony język. Jeszcze jeden krótki syk i wszystko znikło. Drgnęła i ponownie rozbudzona gwałtownie usiadła na posłaniu. W tej samej chwili ciemna chmura nasunęła się na księżyc. Sypialnię ogarnął tak gęsty, że aż lepki, pełen grozy mrok…

***

Lutowa noc 1863 roku mroźna była i widna niczym dzień. Ogromny srebrzysty księżyc prószył jasnym blaskiem, oświetlając krętą polną drogę, wijącą się śród pól, czasem opuszczającą się w mroczny wąwóz, czasem wybiegającą z niego na wzniesienie. Kopiasty śnieg zaścielał wszystko dokoła, skrząc się blado w zimnych promieniach miesiąca. Gdzieś w oddali majaczyła czarna krecha lasu.

Od Zawichostu ku Sandomierzowi podążał niewielki oddział kozaków. Zmarznięty, ubity śnieg chrzęścił pod kopytami koni, pryskając na boki. Z nozdrzy wierzchowców, idących wyciągniętym kłusem, buchały obłoczki pary. Tylko jeźdźcy z zimna kulili się w siodłach, chociaż wszyscy byli ubrani dostatnio, w ciepłe sukienne szynele, wysokie buty i futrzane czapy. Ponieważ jednak znajdowali się już dość długo w drodze, zmęczenie dawało znać o sobie. Każdy z nich marzył teraz o jednym: zagrzać się, najeść do syta, wypić kusztyczek gorzałki, zakurzyć i iść spać…

***

Gęsty zimowy mrok szczelnie zasklepił otwory głuchych okien. Salonik wiejskiego dworu oświetlony zaledwie dwiema świecami sprawiał przygnębiające wrażenie. Przy ciężkim masywnym stole siedziała czterdziestoletnia – sądząc z wyglądu – kobieta. Wspierała głowę na dłoni i w milczeniu patrzyła na nerwowo przemierzającego pomieszczenie mężczyznę. Ten zatrzymywał się co jakiś czas i bardziej do siebie, niż do kobiety mówił:

– Co robić, co robić?… Zostać – ryzykowne, uciekać – ryzykowne… To niebezpieczne, i to niebezpieczne…

Kobieta trochę z pogardą, trochę ze współczuciem spoglądała na mężczyznę, na męża.

– Zrobisz, co uznasz za stosowne, Ludwiku. Jeśli wyjedziesz, jakoś sobie dam radę.

– O! Jakaś ty dobra, duszko, jaka dobra! Wyrozumiała! Ale, ale, na pewno dasz ty sobie radę, Elizko? Na pewno? – zapytał niby z troską, choć słysząc jej słowa, nie był w stanie ukryć radości w głosie. Zaraz też sam sobie odpowiedział. – Pewnie, pewnie, że dasz sobie radę. Sama nie zostaniesz, przecież jest tu służba, a w razie czego do ciotki Józi do Sandomierza pojedziesz. Ciotka stara panna, samotna, to i chętnie cię ugości, parę tygodni przesiedzisz, a tu się może tymczasem uspokoi.

– Zatem postanowiłeś, że wyjeżdżasz? A dokąd, bo dotychczas mowy o tym nie było?

– Myślę, że może za kordon? Do Galicji? Przycupnę w Krakowie, przy okazji załatwię parę spraw, a tu tymczasem znów nastanie ład i porządek.

Kładąc na stole jakieś papiery dodał:

– Ponieważ jednak czas mamy niepewny, na wszelki wypadek zostawiam ci plenipotencje na dysponowanie naszym majątkiem.

Kobieta, słysząc te słowa, nie była w stanie już dłużej hamować emocji:

– Kim ty jesteś? Ty się masz za Polaka? Starałam się ciebie zrozumieć, współczułam nawet, ale ty jesteś zwykłym tchórzem, tchórzem! Jedź, nie będę za tobą tęskniła!

Ludwik przestał krążyć po saloniku, przystanął naprzeciw żony, dłonie zacisnął w pięści i wysyczał:

– Ani się waż tak do mnie mówić, ani się waż…

– A co? Prawda boli? – spokojnie odrzekła Eliza.

Wstała z trudem, powoli, podeszła do taśmy dzwonka nieopodal drzwi, kilkakroć pociągnęła za nią energicznie, wzywając służbę. Gdy się podniosła zza stołu, można było zobaczyć, że jest brzemienna i że do rozwiązania zostało jej nie więcej niż dwa, może trzy miesiące.

Drzwi saloniku otwarły się i wszedł służący.

– Zarządź tam, żeby dla pana osiodłano konia.

– Nie ma potrzeby, koń gotów od godziny – odpowiedział służący.

Kobieta nic na to nie rzekła, spojrzała wymownie na męża, machnęła ręką i skierowała się ku wyjściu.

– Elizko! – zawołał Ludwik. – Elizko! A nie pożegnasz się ze mną?

– Szczęśliwej drogi – mruknęła i zamknęła za sobą drzwi.

Mężczyzna odetchnął z ulgą. Czuł się usprawiedliwiony. Nie miał zamiaru wdawać się w żadne awantury. Chciał spokoju, sytości i dobrobytu – dla siebie i dla swojej rodziny. Chciał pracować, pomnażać majątek, zapewnić dostatek dzieciom. Dla niego wypowiedzenie wojny potężnemu carowi szaleństwem było i niczym więcej. I wiedział, jak się to i tym razem skończy, podobnie jak miatież – bunt z 1830 roku… Morzem krwi, łez, tysiącami zesłań na Sybir. Strumieniem emigracji na Zachód, który wyssał z kraju najwartościowszy element. Uciekał, zostawiał ciężarną żonę samą, ale był pewny, że jeśli by tu został, to albo powstańcy, albo Rosjanie zniszczyliby cały jego dorobek. Między tymi dwoma potężnymi wirami nie udało by mu się zachować neutralności i równowagi. A on za wszelką cenę chciał ocalić to, co miał. Kiedy zaś go nie będzie, ktokolwiek by nie przyjechał do dworu, czy buntownicy, czy Moskale, samotnej kobiety nie skrzywdzą, majątku nie ruszą. Pewnie go uszczuplą kontrybucje nakładane przez jedną i drugą ze stron, ale przecież nie unicestwią. A gdy się to szaleństwo skończy, będzie miał od czego na nowo zaczynać. Tedy zdecydowanie bezpieczniej będzie dla całej rodziny, jeśli wyjedzie.

– Koń gotów, tak? – upewnił się.

– Tak, stoi przed gankiem.

– Zatem w drogę!

Wybiegł z dworu i mimo swoich dobrych pięćdziesięciu lat zwinnie wskoczył na siodło. Ścisnął konia kolanami i powoli wyjechał na gościniec. Tu przystanął na chwilę, rozejrzał się, jakby się zastanawiając, w którą stronę ma się udać, po czym ruszył galopem ku granicy. Nie minęło wiele chwil, a postać jeźdźca zniknęła za zakrętem i tylko jeszcze przez czas jakiś słychać było tętent końskich kopyt, ale i on w końcu umilkł. Dwór spowiły mrok i cisza. Tylko mdły żółtawy poblask migocący w oknach świadczył o tym, że nie wszyscy jeszcze śpią, że ktoś czuwa…

***

Esauł (1) co i raz unosił się w siodle i bacznie rozglądał dokoła, wypatrując świateł jakiegoś dworu czy sioła. Ale wokół rozciągała się tylko pusta, biała przestrzeń. Tymczasem droga weszła w ostry zakręt, jednocześnie zagłębiając się w niezbyt głęboki wspinający się ku wierzchołkowi wzniesienia parów. Kozacy popędzili konie i galopem wyjechali na rozległy płaskowyż, a wtedy w niewielkim oddaleniu dostrzegli żółtawy poblask, rozświetlający okna przysadzistego budynku jakiegoś szlacheckiego dworu.

Esauł ściągnął wodze, żołnierze poszli w jego ślady. Konie poruszały się teraz stępem. Oficer, wyciągnąwszy szablę, dał nią znak kozakom i zwarty dotychczas oddział, rozciągnąwszy się najpierw w linię, jął półkolem zbliżać się do dworu, aby go okrążyć.

Sprawnie, szybko i po cichu otoczono budynek. Żołnierze nie byli pewni, czy jest tu bezpiecznie, czy we dworze nie kwaterują aby buntowszczyki. Esauł razem z dwoma kozakami podjazdem skierował się ku frontowi budynku. Dał znak ręką i jeden z sołdatów, zeskoczywszy z konia, wbiegł na ganek i głownią szabli ostro załomotał w drzwi:

– Otkryt’! Bystro! Bystro!

Za drzwiami dał się słyszeć jakiś ruch. Po dłuższej chwili uchyliły się one i w szparze ukazała się najpierw ręką trzymająca świecę osadzoną w przenośnym lichtarzu, a potem głowa służącego:

– Panowie sobie życzą? – zapytał flegmatycznie.

Kozak naparł na niego barkiem i siłą wdarł się do sieni. Za nim skoczyło kilku jeszcze współtowarzyszy.

Esauł wszedł na końcu, zatrzymał się przed służącym, który cofnął się najdalej, jak mógł, jednocześnie zasłaniając sobą przejście, prowadzące w głąb domu, i zapytał:

– Gdie hazjain? Gdie barin?

– Pana nie ma.

– Poczemu jewo niet?

– Pan wyjechał za interesami do Galicji – spokojnym głosem odpowiedział służący.

– Wresz, skatina! On toże jest’ buntowszczykom! On podkljucziłsja k miatieżnikom. No, my jego najdiom!

– Nie łżę. Prawdę mówię. A bydlakiem nie jestem!

Harda odpowiedź zamiast rozjuszyć esauła ubawiła go tylko. Parsknął śmiechem i skwitował:

– O?! Żiestkij otwiet! Ty toże polskij pan? Ha, ha, ha!

– Każdy pan za swoje trzy grosze – mruknął służący, łypiąc spode łba na oficera.

W tym momencie do sieni weszła dziedziczka. Esauł stuknął obcasami i skłoniwszy głowę energicznym ruchem, przedstawił się:

– Nikołaj Wasiliewicz Krasnow.

– Eliza Szłopanowska.

Oficer, jakby się usprawiedliwiając z nocnego najścia, dodał:

– Izwinitie, barinia, wajna! A my ustali i zamiorzli…

– Da, da! My ustawszyje i zamiorzszyje – zawtórowali mu kozacy.

– Skażitie, pażałsta, gdie wasz muż? – ciągnął esauł.

– Mąż niedawno wyjechał za interesami do Galicji. A kiedy wróci – nie wiem.

– Nu, da… I wy tu sama?

– Nie sama, a ze służbą. Mróz, panowie, zachodźcie do dworu. Ugoszczę was, jak o tej porze będę mogła najlepiej.

– Spasiba wam, barinia – oficer znów stuknął obcasami i znów skłonił się przed panią Elizą.

Tymczasem spoza jego pleców jeden z sołdatów zawołał:

– A siczas dawajtie jist’! I wodki nie żaliejtie!

Oficer odwrócił się do niego i syknął przez zęby:

– Małczaj.

Gospodyni zaprosiła esauła do jadalni, a kozacy rozlokowali się w czeladnej. Obudzona kucharka naprędce przygotowała dla oficera kopiasty talerz jajecznicy na kiełbasie i gorącą herbatę. Na stole stanęła też butelka wiśniowej nalewki domowej roboty. Tymczasem sołdatom podano chleb, wędzoną słoninę i po kusztyczku gorzałki na rozgrzewkę.

Gdy już wszyscy podjedli i wypili, co im podano, esauł, wyznaczywszy wartowników, reszcie kazał się rozlokować, gdzie im wskazano, i iść spać. Dwu sołdatów, klnąc pod nosem na pieski los, wyszło na zewnątrz budynku. Jeden z nich dawał baczenie na drogę, drugi strzegł tyłu domu. Syci i rozgrzani wódką marzyli tylko o jednym – żeby zakurzyć fajeczkę. Na warcie jednak było to zabronione, a poza tym mieli świadomość, że żarzący się ogieniek mógłby zostać łatwo wypatrzony, gdyby polscy powstańcy podeszli pod dwór.

W końcu wszakże jeden z nich nie wytrzymał. Zbliżył się do współtowarzysza i powiedział:

– Słuszaj Stiopa! Ja idu zakurit’ – i nie czekając na odpowiedź, uchyliwszy boczne drzwiczki, znajdujące się obok głównych wrót, wślizgnął się do stodoły i zniknął w jej mrocznej i przepaścistej czeluści.

***

Ledwie niebo zaczęło szarzeć na wschodzie, esauł, który mało co spał tej nocy, zarządził pobudkę i dał kozakom rozkaz do natychmiastowego wymarszu. Żołnierze sprawnie osiodłali konie i oddział zwartą kolumną ruszył w drogę.

Pani Eliza stojąc w oknie z ulgą patrzyła na odjeżdżających. Nie kładła się już ponownie, ale umyła się, przyodziała i poszła do saloniku. Usiadła przy stole i jęła rozmyślać. Natłok zdarzeń wczorajszego wieczora i ostatniej nocy sprawił, iż nie miała dotychczas czasu, aby spokojnie się zastanowić, co ma teraz począć. Popatrzyła na stół, na którym ciągle leżały plenipotencje, jakie zostawił jej Ludwik. Machinalnie zgarnęła papiery i wsunęła je za gorset. Westchnęła głęboko: „Da Bóg, a jakoś to będzie”. Musi sobie poradzić, przecież dziecko, dziecko… już niedługo wyda na świat małą istotkę, dla której musi żyć i walczyć…

Naraz w saloniku jakoś dziwnie pojaśniało, jakby nagle wstało słońce, a przecież do wschodu było jeszcze daleko. Pani Eliza podeszła do okna – na białej płaszczyźnie podwórza pełgała krwawa łuna. Czym prędzej wybiegła z dworu. Stodoła stała w ogniu, suche smolne deski paliły się z trzaskiem. Płomienie strzelały wysoko w górę, a wiatr, który naraz się zerwał, miótł tumany iskier na obory, stajnię, na dom.

– Gore! Gore! – krzyczała co sił w płucach.

W kilka minut w obejściu zaroiło się od służby i włościan, którzy z pobliskiej wsi pośpieszyli na ratunek.

– Zwierzęta, wyprowadzajcie zwierzęta! – wołała Eliza.

A była najwyższa pora po temu, bo właśnie stanął w ogniu dach stajni. Cała jego więźba trzeszczała niepokojąco, a jedna z krokwi przepaliła się tak, że lada chwila mogła runąć do wnętrza. Kilku parobków odważnie skoczyło do środka i próbowało wyprowadzić konie, ale te, oszalałe ze strachu, stawiały niezwykły opór. Rżały przerażone, rozdymając chrapy i z dzikim wzrokiem miast uciekać przed ogniem, chciały w ten ogień wskoczyć. Parobcy poniechali koni i wpół uduszeni dymem i gorącem nieomal w ostatniej chwili wybiegli ze stajni. Przepalone krokwie z trzaskiem i ponurym hukiem płomieni zapadły się w głąb. Jeszcze tylko przez kilka minut słychać było przerażające rżenie, chwilami nieomal przeradzające się w wibrujący jęk płonących żywcem zwierząt…

Krowy, świnie, drób udało się ocalić.

Próbowano także ratować dwór. Jedni wynosili z budynku, co tylko było można, inni, ustawieni w rząd, podawali sobie z rąk do rąk wiadra, skopki i wszelkie inne naczynia, jakie tylko udało się komu znaleźć, a które napełniano u studni, i ich zawartość wylewali na drewniane ściany domu, mając nadzieję, że ogień się nań nie przeniesie. Niewiele to jednak pomogło. Po mniej więcej pół godzinie wybrano studnię do sucha. Zgarniano zatem śnieg i nim próbowano przydusić ogień – bezskutecznie. Wkrótce tedy i dwór ogarnęły płomienie. Ogień trzaskał i skwierczał. Ogromna łuna rozświetliła szarzejące niebo, wybiegając naprzeciw wstającemu blademu słońcu…

***

– Elizko! Miej ty rozum! – w głosie ciotki Józefy Korzenickiej brzmiała stanowczość i surowość zarazem. – Elizko! Bój się Boga! Nie możesz mieszkać w czworakach! Nie majątek teraz ważny a dziecko! Nie swoim jeno zdrowiem i życiem ryzykujesz, ale i dziecka!

Starsza pani, rodzona siostra nieboszczki matki pani Elizy, na wieść o strasznym nieszczęściu, jakie spadło na jej siostrzenicę, nie zwlekając, czym prędzej udała się po nią, aby zabrać ją do siebie, do Sandomierza.

Ale Eliza nie chciała nawet słuchać.

– Ciociu, jeśli wyjadę, to wszystko zmarnieje, wszystko rozkradną. Muszę tu być, żeby resztek dobytku pilnować, żeby strzec tego, co nam jeszcze zostało. A w czworakach nie jest mi tak źle. Ludzie ze wsi życzliwi, służba wierna i lojalna. Nie, nie ma mowy o wyjeździe. Zostaję tu i koniec.

Ciotka słysząc te słowa fuknęła zirytowana:

– Zrobisz, jak zechcesz. Pamiętaj wszakże, że mój dom stoi przed tobą otworem. Jeśli nabierzesz rozumu, zjeżdżaj do mnie nawet nie zapowiedziana. Tymczasem ja wracam do siebie. W czworakach z tobą mieszkać nie będę.

Ciotka raz jeszcze omiotła ciężarną siostrzenicę krytycznym wzrokiem, kręcąc przy tym głową z dezaprobatą i mrucząc coś pod nosem. Po czym wsiadła do sanek, skinęła na woźnicę, ten strzelił z bata i ruszyli w powrotną drogę.

cdn.

Andrzej Sarwa

(1) Esauł – w carskiej armii w oddziałach kozackich oficer, odpowiednik kapitana.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Szepty i cienie.