Szepty i cienie. Rozdział piąty

Poranek był rześki. Słońce jeszcze dość nisko wisiało nad horyzontem. Po porannej Mszy Świętej, do której jak zwykle służyłem u Świętego Ducha, wybrałem się na krótki spacer, wałęsając się bez celu po mieście. Zwykle zapuszczałem się w okolice Katedry i Zamku. Tym razem jednak skierowałem swe kroki ku Wzgórzu Świętego Wojciecha, zwanego też Czwartkiem, zwieńczonego białawoszarą bryłą kościoła Świętego Józefa i poreformackiego klasztoru.

Niegdyś tętniło tu życie, franciszkańskie sandały klaskały prędko, gdy zakonnicy rozchodzili się w pośpiechu do swoich zajęć. Ale po upadku powstania styczniowego i przepędzeniu reformatów z Sandomierza, klasztor stał pusty, a sama świątynia pełniła funkcje jakby kaplicy pogrzebowej, skąd bliżej było niż z parafialnej Katedry na cmentarze usytuowane w pobliżu.

Na wprost, pod drugiej stronie wyboistej dróżki, obok której płynął niewielki strumyczek, niosący krystalicznie czystą wodę, a biorący początek gdzieś na szczycie wzgórza, spośród krzaków i pokrzyw sterczały aż do ziemi prawie wypalone szczątki starożytnego kościoła świętego Wojciecha, o którym już Długosz nie miał żadnej wiedzy ani kto, ani kiedy go wybudował, ani też dla kogo. Nieco zaś wyżej spoza niezbyt szczelnego ogrodzenia wystawały krzyże cmentarza cholerycznego.

Przyglądałem się bezmyślnie owym rozwalinom i naraz dostrzegłem w zaroślach ciemny otwór jamy, jakowegoś zapadliska prowadzącego pod skruszony fundament zburzonej świątyni. Przyszło mi do głowy, że być może otwór ten wyżłobiła ostatnia ulewa, jaka przeszła nad miastem, i że warto byłoby zajrzeć do środka. Podszedłem zatem ku owemu miejscu, ostrożnie rozgarniając pokrzywy, i próbowałem zerknąć do środka – daremnie jednak. Otwór był zbyt mały i nie wpuszczał pod ziemię zbyt wiele światła. Pomyślałem, że trzeba tu będzie wrócić później, zaopatrzywszy się w ślepą latarkę i zapas świec. Biorąc wszakże pod uwagę, że skoro ja dostrzegłem tę dziurę w ziemi, równie dobrze może dostrzec ją i ktoś inny. Nagarnąłem na nią wiązkę uschłych patyków i zeszłorocznych liści, jakie walały się w pobliżu. Zamierzałem stamtąd odejść, gdy naraz posłyszałem z tyłu głos, chrapliwy nieco, z obcym – wyraźnie niemieckim – akcentem:

– Laudetur Jesus Christus! Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

– In saecula saeculorum. Amen! Na wieki wieków. Amen! – odparłem grzecznie, jednocześnie się odwracając w stronę, skąd dobiegł mnie ów głos.

Nie kryjąc zdziwienia, dokładnie zlustrowałem od stóp do głów zakonnika w brązowym habicie franciszkańskim, który zatrzymał się naprzeciw zapewne po to, by spytać mnie o drogę. W chwili jednak, gdy ujrzał moją twarz, na jego licu odmalowało się niesłychane zdumienie i patrząc na mnie, zaniemówił i skamieniał w bezruchu. Dłuższą chwilę zerkaliśmy tak wzajem na siebie, aż wreszcie zakonnik rzekł całkiem znośną polszczyzną:

– Jestem ojciec Meinhard von Abensberg, a ty jak się zowiesz?… – pełen napięcia zawiesił głos, jakby oczekiwał, że usłyszy nazwisko, którego się spodziewał.

Gdym się jednak przedstawił: – Stanisław Szłopanowski – zwiotczał jakby i nie był w stanie ukryć wielkiego rozczarowania, jakie pojawiło się na jego twarzy.

– Widzę, ojcze, żeś się czymś zawiódł?

– A tak… Nie, nie, to znaczy… Jesteś uderzająco do kogoś podobny… Myślałem, że to więzy krwi… być może… pokrewieństwo jakieś… być może… Nie, nie… A może jednak?… Czy nie masz jakichś niemieckich krewnych?

– Nie, chyba nie, a przynajmniej o nikim takim nie słyszałem.

– Ale to podobieństwo, nadzwyczajne, nadzwyczajne… I jeszcze w tym mieście.

– Co, ojcze, masz na myśli?

Zakonnik przez chwilę się wahał, czy kontynuować tę dziwną rozmowę z nieznajomym, ale najwyraźniej moje podobieństwo do tego kogoś nie dawało mu spokoju. Uznał więc, że może warto bliżej mnie poznać i opowiedzieć mi o tym, co go nurtowało.

– Hm… może to przypadek, a może i nie… Jeśli masz nieco wolnego czasu, mój chłopcze, to usiądźmy gdzieś w spokojnym miejscu, a opowiem ci pewną historię. A tobie… tobie… może uda mi się jakoś pomóc, może pokierować…

– Są wakacje, ojcze, czasu mam aż nadto! A ciekaw jestem okrutnie.

Poprowadziłem więc franciszkanina za katedrę, bo było to ustronne i spokojne miejsce, gdzie można było odpocząć w cieniu starych lip i wiązów i gdzie nikt nam nie powinien przeszkadzać.

Skoro już rozsiedliśmy się wygodnie na niskim wapiennym murku, otaczającym starożytną świątynię i oddzielającym ją z jednej strony od ulicy, a z drugiej od wiekowego sadu, i skoro pomilczeliśmy chwilę, sycąc się widokiem tonących w zieleni sandomierskich, patyną starodawności pokrytych gmachów i połyskującą w słońcu błękitnawą wstęgą Wisły, z lubością wciągając w nozdrza pomieszane zapachy kwitnących leciwych lip i dzikiej rukoli, wsłuchani w kojące brzęczenie rojów pszczół, uwijających się, by zebrać jak najwięcej pożytku i zanieść go do ula, zakonnik westchnął i zrazu dość nieskładnie, a później coraz bardziej szparko i zajmująco, zaczął snuć swoją opowieść.

– Działo się to wiosną roku 1864. Przebywałem wtedy jako nowicjusz we franciszkańskim klasztorze Świętego Krzyża w jednym z hiszpańskich nadmorskich miasteczek. Pewnego rześkiego poranka fala przypływu poniosła jakieś bezwładne ciało i wyrzuciła na plażę. Był to stary człowiek, który na przemian to tracił przytomność, to ją odzyskiwał. Miał szczęście, że prawie natychmiast natknęły się na niego jakieś dziewczęta, przechadzające się brzegiem morza, które zaalarmowały nasz klasztor. Bracia czym prędzej pośpieszyli na ratunek i przydźwigali rozbitka do infirmerii. Tu ostrożnie ułożono go na miękkim posłaniu… Otworzył oczy i gdy zobaczył mnie, którym się nad nim pochylał, westchnął z wyraźną ulgą:

– Bogu dzięki… Bogu niech będą dzięki…

– Nie lękaj się. Już jesteś bezpieczny, zaraz cię opatrzę… Ktoś ty?

Z trudem zdołał wyszeptać:

– Jestem kapłanem… i lekarzem zarazem… Nazywam się… Józef…

Nie dokończył, zemdlał.

Młoda, szesnastoletnia może dziewczyna, jedna z tych, które nas powiadomiły o owym rozbitku, z niepokojem popatrzyła na zakonnika:

– Ojcze, czy będzie żył?

– Strasznie poraniony… ale będzie.

Trwało jednak bardzo długo, bo aż kilka tygodni, zanim doszedł do siebie na tyle, iż mógł o własnych siłach podźwignąć się z posłania. A jeszcze dłużej trwało, nim zaczął rozmawiać z braćmi. Do końca wszakże nigdy przed nikim się nie otworzył. Po długiej, wiele godzin liczącej spowiedzi u ojca gwardiana, dostał zgodę na zamieszkanie w klasztorze na stałe. I chociaż przyodział się we franciszkański habit, tak naprawdę, takim samym jak my wszyscy zakonnikiem nie był. Jakby nie był jednym z nas, a jedynie rezydentem.

Żył cicho, na uboczu, stroniąc od innych. Zawsze pierwszy, ledwo tylko niebo pojaśniało na wschodzie, odprawiał Mszę Świętą, a potem pracował fizycznie, nieomal ponad siły, czy to w ogrodzie, czy w budynkach gospodarczych. Jakby w tej pracy, w fizycznej pracy, szukał zapomnienia czegoś, co mocno doskwierało jego duszy. I modlił się. Bez przerwy się modlił. Cokolwiek robił, widać było, że prawie bez ustanku z jego warg wydobywają się słowa kierowane do Boga… Wreszcie też pościł. Nieraz w ogóle nie jadał przez wiele, wiele dni z rzędu, a jeśli już brał coś do ust, to ledwie parę kęsów suchego chleba i kubek wody. Czasem tylko, z okazji świąt jakichś ważnych, na wyraźne polecenie gwardiana, przełykał nieco gotowanych warzyw okraszonych oliwą i wypijał parę łyków wina.

Bracia próbowali go podpytywać o wcześniejsze życie, lecz zbywał ich półsłówkami. Jedno, czego dowiedzieliśmy się o nim, to tyle tylko, iż niegdyś był mnichem w jednym z niemieckich klasztorów, że potem, zrzuciwszy reformacki habit, zaciągnął się na statek, gdzie pełnił obowiązki lekarza, i że wpadłszy do morza, w cudowny sposób został ocalony z paszczy rekina. Teraz – ubłagawszy zgodę zwierzchności zakonnej na powrót do mniszego stanu – pragnie resztę swoich dni spędzić na pokucie, bo żyjąc w świecie, zaciągnął na swoje sumienie niesłychane występki.

Przemijały pory roku i mijały lata. I ja złożyłem śluby i przyjąłem święcenia kapłańskie. Życie w klasztorze upływało mi monotonnie. Niegdyś wydawało mi się, iż żyć będę w nieustannej euforii, z czasem wszakże popadłem w rutynę i choć wdzięczny byłem Panu Bogu za to, iż mogę Mu służyć we franciszkańskim habicie, to przecież jednak niezmiernie mi ten habit spowszedniał.

Czasem tedy na modlitwie szeptałem nieśmiało, aby Stwórca dał mi jakieś specjalne zadanie do spełnienia, iżbym tu do końca duchowo nie zgnuśniał. I Pan mnie wysłuchał.

Któregoś jesiennego wieczora, po nieszporach, wezwał mnie na rozmowę ojciec gwardian i rzekł:

– Posłuchaj, Meinhardzie, ojciec Józef niedługo już chyba pożyje. I choć do wczoraj jeszcze upierał się, by nadal tak samo ciężko pracować jak dotychczas, jego organizm się zbuntował i odmówił mu posłuszeństwa. Teraz ledwo odprawił Mszę Świętą, powlókł się do swojej celi i leży w niej prawie bez ducha. Udaj się tam i miej na niego baczenie. Bądź delikatny, nie narzucaj mu się, ale także nie pozwól, by cię wyprosił za drzwi. Wiem, może to nie jest najprzyjemniejsze zadanie, ale nie chcę, by ów człowiek ostatnie dni swego życia spędził samotnie.

– Dobrze, uczynię, jak mi, ojcze, każesz.

Gdym wszedł do celi starca, ten na mój widok uniósł się nieco na łokciu, popatrzył mi głęboko w oczy i skinąwszy głową z aprobatą, powiedział:

– Dziękuję Bogu, że cię widzę, młodzieńcze. Dziękuję Bogu…

– Czemuż to, ojcze? Czyżbyś zapragnął pojednać się ze Stwórcą? Jeśli tak, to wysłucham twojej spowiedzi.

– Nie, nie. Zaraz o świcie wyspowiadał mnie już ojciec gwardian, olejami świętymi pomazał i Wiatykiem opatrzył… Nie o to zatem chodzi. Mam wszakże jedną ważną, niezałatwioną sprawę, którą kiedyś obiecałem komuś, doprowadzić do końca… Już temu nie podołam… Wszelako, ty mógłbyś. Jeśli byś się zadania podjął, to tylko po to, by spełniając prośbę umierającego, sumienie moje uspokoiwszy, pomóc mi z mniejszym nieco lękiem stanąć na Boskim Sądzie…

– A o cóż chodzi? I czemu ja?

– Czemu ty?… Niemcem jesteś, na dodatek w Polsce, w Krakowie urodzony i wychowany, to i łatwiej ci będzie… Czemu ty?… Modliłem się do Pana, bym, jeśli jest to zgodne z Jego wolą, mógł niegdyś słowa danego dotrzymać, by mi – zanim zamknę oczy – przysłał kogoś, komu mógłbym straszliwą tajemnicę powierzyć i o pomoc poprosić… Zesłał ciebie…

Starzec osunął się na wezgłowie, przymknął oczy i zamilkł na długi czas. Gdym się zaczynał niepokoić, że może mu się pogorszyło, on – nie unosząc powiek – jął snuć długą, zajmującą, niekiedy dreszcz przerażenia budzącą opowieść o starym niemiecko-polskim szlacheckim rodzie, który wieki temu za przyczyną swego protoplasty wszedł w układ ze złymi mocami, nieszczęście na siebie i na wszystkich swoich potomków, aż do siódmego pokolenia ściągając. Na koniec rzekł:

– Wiem o tym wszystkim, bowiem ekspediowałem na śmierć prawdopodobnie ostatniego z tego rodu, Hansa. To on wymógł na mnie przysięgę, że jeśli przeżyję i okoliczności dozwolą, dotrę do pewnych dokumentów, które w posiadaniu jego ojca i stryja się znajdowały, a które przez krótką chwilę widział, ale w rękach ich nie miał, bo wraz ze śmiercią stryja w tajemniczy sposób zniknęły ze skrytki, której istnienie stryj mu ujawnił.

– A o któryż to ród chodzi, ojcze Józefie?

– Przysięgnij na Mękę Pańską, iż spełnisz moją prośbę, że udasz się do jednego z niemieckich reformackich klasztorów i tam odszukasz zaginione dokumenty, a dopowiem ci resztę. W przeciwnym razie nic już nie usłyszysz…

Zbyt byłem podniecony, a to, czego się wcześniej dowiedziałem, bardzo mocno rozpaliło moją wyobraźnię, żebym miał teraz starcowi odmówić, więc energicznie skinąłem głową i powiedziałem:

– Jeśli tylko władze zakonne nie będą miały nic przeciw temu – przysięgam, że udam się do Niemiec na poszukiwania i póki życia i sił nie spocznę, aż nie doprowadzę sprawy do końca.

Wtedy umierający współbrat zdradził mi nazwisko, dokładnie opowiedział mi historię rodu Semberków. Długo trwała ta opowieść, aż się w głowie kręciło od mnogości informacji o pakcie z diabłem, ucieczce, klątwie i dokumentach, które zaginęły. Na koniec mnich dodał:

– Ja zaś – ale to już do owej opowieści nie należy – znalazłem się w odmętach morskich i chociaż śmierć mi zajrzała w oczy pod postacią drapieżnego rekina, Pan postanowił, że muszę jeszcze żyć, bowiem mam misję do spełnienia, i przywiódł mnie do tego klasztoru. Teraz zaś ciebie postawił na mojej drodze jako spadkobiercę tajemnicy i tego, który dokończy, czego mnie nie było dane i to bynajmniej nie z mojej winy.

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Szepty i cienie.