Szepty i cienie. Rozdział jedenasty

Kapitan w spodniach od munduru, ale w bonżurce i płóciennej koszuli bez kołnierzyka rozpiętej pod szyją, siedział na sofie. Ja naprzeciw niego w niezbyt wygodnym pluszowym fotelu, za głębokim nieco dla człowieka mojej postury, w który co i raz zapadałem się aż prawie po ramiona. Kapitan w lewej ręce trzymał żarzące się wonne cygaro i ręką tą od czasu do czasu dystyngowanie gestykulował, w prawej zaś dzierżył kieliszek do połowy napełniony arakiem. Przede mną stała szklanka z herbatą i spodeczek z konfiturą z jeżyn.

– Będzie dwa lata tomu nazad, mój pułk stacjonował w pewnej małej mieścinie, w tobolskoj guberni. Nudziliśmy się tam, my, oficerowie, bardzo. Toteż szukało się sposobu, żeby tę nudę zabić. Jedni grali w karty, inni upijali się, gdy tylko po temu była okazja, jeszcze inni polowanka urządzali na kobiety. Do tych ostatnich należałem i ja. To taki rodzaj sportu był. Zakłady nawet robiliśmy, który jaką dziewczynę prędzej uwiedzie. Aż razu jednego ja poznakomiłsja s diewuszkoj, której na imię było Olga. Ech! Jakaż to była krasawica! A inna niż wszystkie. Poważna jakaś, rozumna. Onieśmielała mnie bardzo, ale też i stanowiła większe wyzwanie niż wszystkie pozostałe razem wzięte, jakie do tej pory uwiodłem. Nie miałem odwagi jej szturmować. Zacząłem ją adorować. I powoli, powoli nie ona w moją, ale ja w jej sieć się zaplątałem.

Nie myślałem już o tym, by ją zdobyć, alem był gotów się z nią ożenić, chociaż kupiecką tylko była córką. Nawet zbierałem się na odwagę, iżby się oświadczyć, tyle że nie doszło do tego, bowiem gdyśmy pewnego upalnego popołudnia popijali chłodny limonad w ogrodzie jej ojca, spojrzała mi głęboko w oczy, a tak jakoś poważnie, że aż mi dreszcz przebiegł po plecach, i powiedziała: „Wiem, czego byś chciał, ale żoną twoją nie zostanę. Gdybym nią została, to nie mógłbyś mnie brać w ramiona, a wiem, jak bardzo tego pragniesz. Zresztą i ja także”. Kiedym zapytał, czemuż to, bo dziwne to jakieś, co mówi, i nijak tego pojąć nie mogę, odparła, iż by to zrozumieć, musiałbym porozmawiać wpierw z pewnym świątobliwym starcem, i zapytała, czy bym chciał tego. Zaintrygowany zgodziłem się. Wymusiła wówczas na mnie przysięgę, że wszystko, czego od tej chwili się dowiem, zachowam wyłącznie dla siebie. Przysiągłem ochoczo, bo tak się w niej rozmiłowałem, że diabłu duszę bym oddał, byle by mnie zechciała.

Zamilkł na chwilę, po czym poważnym głosem ciągnął dalej:

– Jeśli, chłopcze, chcesz usłyszeć resztę tej opowieści, musisz i ty mi przysiąc, że nie zdradzisz nikomu tego, co teraz usłyszysz… – Rzekłszy to, spojrzał pytająco na mnie.

Nietrudno się domyślić, że zaciekawił mnie mocno, toteż chętnie skinąłem głową. Ale on nalegał, bym złożył prawdziwą przysięgę. Gdym w końcu uległ i spełnił to jego żądanie, kontynuował opowiadanie:

– Nie minęło więcej niż dwa-trzy dni, a Olga potajemnie zabrała mnie daleko za miasto, gdzie na skraju pewnego sioła, w niedużej chacie mieszkał pewien starzec. Niczym szczególnym – z wyglądu sądząc – on się nie wyróżniał. Twarz miał ascetyczną, pociągłą, brodę długą, siwą, a spojrzenie niezwykle inteligentne, chociaż w jego oczach pobłyskiwało od czasu do czasu coś groźnego i szalonego.

Olga upadła przed nim na kolana i ucałowała jego ręce. Starzec nakazał jej, by wstała, wskazał nam obojgu miejsca siedzące – jakieś misternie wyrzezane zydle, stojące obok obszernego dębowego stołu – i zamilkł, zwiesiwszy głowę na piersi. Raptem szarpnął nią niczym koń w uprzęży, dźwignął się z siedziska, pochylił do przodu, wsparł mi dłonie na ramionach i wpił we mnie swoje oczy. Dosłownie przewiercał mnie spojrzeniem. Poczułem się nieswój, aż w końcu począł ogarniać mnie lęk. Nie wiem, jak długo to trwało – sekundy czy minuty, a może godziny, bom zatracił rachubę czasu. Czułem tylko, jak mi się wgryza w duszę, jak ją szarpie zębami, jak odrywa kęs po kęsie. Wreszcie jednak odsunął się ode mnie i rzekł: „Zatem chcesz być blisko Olgi?”. „Nie blisko Olgi, ale z Olgą”. „Niechaj będzie i tak. Ale, by z nią być, musisz wyrzec się tego, w coś dotychczas wierzył, i naszą wiarę przyjąć”.

W pierwszej chwili nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć, ale jakżem ci już wcześniej mówił, gotów byłem i diabłu duszę oddać, byle tylko Olga mnie zechciała. Zawahałem się jednak przez moment, bom sobie uświadomił, że porzucając prawosławie, mogę się pożegnać z mundurem, a kto wie, czy nie przywitać ze zsyłką, z Sybirem. Starzec wszakże, jakby czytał w moich myślach, bo powiedział: „Nie martw się, do cerkwi dalej będziesz chodził, przed ikonami pokłony bił i świeczki palił. Jeśli przystaniesz do nas, to potajemnie”. „Ale kim wy jesteście?” – zapytałem w końcu. „My ludzie Boży” – odparł na to starzec. „Chłysty!” – zakrzyknąłem zdumiony. „I tak na nas mówią” – przytaknął. „Ale… ale… nie mogę, przecie to, co o was mówią, jeśli to prawda, co mówią… te wasze obrzydliwości…” – patrzyłem na niego ze zdumieniem, przerażeniem i wstrętem zarazem. On wszakże, zachowując kamienny spokój, przytaknął moim słowom i powiedział: „Tak, to prawda… Ja wiem… wiem, co się nam zarzuca… i… słusznie zarzuca…” – tutaj zawiesił głos, a potem, po chwili milczenia, ciągnął: „Znam nasze grzechy. One są niezliczone i bardzo ohydne. Ale jest w nas taka siła raskajanija i taka naiwna, dziecięca wiara w miłosierdzie Boże, iż jestem pewny, że u końca dni naszych będzie nam przeznaczone wiekuiste bytowanie w rajskiej szczęśliwości, twarzą w twarz z Bogiem, i że się już do ponownego życia w innym ciele, by od nowa cierpieć, nie narodzimy. Przecież my po każdym okazaniu skruchy – pokajaniju – na nowo stajemy się czyści jak niemowlęta, które zostały obmyte wodą Chrztu Świętego”. Słysząc te słowa, Olga znów padła na kolana i obsypując pocałunkami ręce starca, całując jego buty i kraj kapoty, wołała: „Chrystusie (2) nasz! Ocalicielu nasz! Módl się za nami grzesznymi! Bóg wysłucha twoich modłów!”. On zaś pełnymi powagi słowami, patrząc na nas, odpowiedział: „Wo imia Otca i Syna, i Swiatogo Ducha! Ja błagosławlaju was! Wyznawajcie swoje grzechy! Chrystus-Spas rychło się objawi! Cierpcie, pamiętając o Jego męce i śmierci! Umartwiajcie wasze ciała dla miłości Pana!” Olga pociągnęła mnie za sobą, tak, że i ja padłem na kolana przed starcem i również jąłem całować jego dłonie. A on nas ponownie podniósł, do piersi po kolei przygarnął i ponownie kazał usiąść na zydlach, po czym wygłosił krótką naukę, coś jakby symbol chłystowskiej wiary: „Takie to rozkazanie człowiekowi dał Pan Bóg, iżby z każdego drzewa rajskiego ogrodu mógł jeść, ale z drzewa poznania dobra i zła jeść mu zabronił, bo skoro tylko z niego zje, śmiercią umrze. «Ale z owocu drzewa, które jest w pośród sadu, rzekł Bóg: Nie będziecie jedli z niego, ani się go dotykać będziecie, byście snać nie pomarli. I rzekł wąż do niewiasty: Żadnym sposobem śmiercią nie pomrzecie; Ale wie Bóg, że któregokolwiek dnia z niego jeść będziecie, otworzą się oczy wasze; a będziecie jako bogowie, znający dobre i złe» (3). Ale tak nie jest, oszukano nas, bo to, co Dobre, pragnie wolności, a Zło miłuje poddaństwo i niewolę. Nic w Niebie nie trwa w poddaństwie; nic na Ziemi nie jest wolne. To, co zostało zasiane, nie zawsze będzie zebrane, jednak to, co zebrane, zawsze zostało zasiane (4). Jeśli zatem nie poznacie po równo Dobra, jak i Zła, nie będziecie wolnymi i zbawić się nie zdołacie, dlatego grzeszcie, grzeszcie ochoczo! Całym swoim sercem, całym umysłem i całą wolą! Albowiem jednym tylko raskajanijem – pokutą możemy osiągnąć zbawienie. I dlatego trzeba nam grzeszyć, aby mieć powód do raskajanija. Kiedy Bóg zsyła na nas pokusę, my powinniśmy przyjmować ją z radością i chciwie, i grzeszyć, aby móc potem pokutować. Dzieci moje! Czyż pierwsze słowo życia i prawdy, którą Chrystus przyniósł dla nas, ludzi, nie brzmiało: «Czyńcie pokutę!…» Ale jakże ją czynić, jeśli się wcześniej nie grzeszyło?…”.

Na koniec, starzec zapytał mnie, czy chcę przystąpić do ich grona. Gdym to potwierdził, powiedział mi, że jeślim w świecie miał żonę poślubioną w cerkwi, to ten mój związek małżeński stał się nieważny, a z połowicą winienem żyć czysto – „niczym brat z siostrą”. Na jej miejsce mam obowiązek wziąć sobie żony „duchowe” – ile tylko będę chciał, nawet kilka lub kilkanaście. Z nimi jedynie wolno mi cieleśnie obcować, co bynajmniej nie jest grzechem, ale zasługą, i nosi miano „miłości Chrystusowej”. Zaprzeczyłem, jakobym miał kiedykolwiek żonę poślubioną w cerkwi. Wtedy starzec zapytał mnie, czy za żonę duchową chcę pojąć Olgę. Gdym potwierdził skwapliwie, rzekł, iż dopełnimy obrzędu podczas radienija – obrzędu, jaki ludzie Boży odprawiają nocami. Wreszcie nas pożegnał. Reszty ci mówił nie będę. Ot, tyle tylko dopowiem, że stałem się chłystem.

Kapitan zamilkł i spoglądał na mnie drwiącym nieco wzrokiem, ciekaw zapewne, jak też na to, com usłyszał, zareaguję. Ja zaś, wysłuchawszy owej opowieści, nie wiedziałem, co mam rzec, bowiem – co tu dużo mówić – doznałem szoku. O chłystach już wcześniej słyszałem i to rzeczy, od których włos jeżył się na głowie – same okropieństwa, a tu nagle siedzę naprzeciw kulturalnego mężczyzny, szlachcica i oficera, który od tak, bez najmniejszego skrępowania opowiada swoje brudne sekrety. Nie wiedziałem, co mu odrzec. W końcu zdobyłem się tylko na krótkie pytanie:

– Ale w jakim celu mi to wszystko opowiedzieliście Andreju Fiodorowiczu? Prawie mnie nie znacie, a zdradziliście mi niebezpieczny sekret…

– Po pierwsze: znam cię nieco, bom cię już od jakiegoś czasu trochę obserwował, szczególnie na spiriticzeskom seansje, a po drugie: a któż ci uwierzy, jeśli nawet pójdziesz i rozgłosisz to, coś tutaj usłyszał? Co najwyżej ludzie uznają, żeś ty biezumiec-wariat!

– No to zdradźcie mi wreszcie tę tajemnicę, po co żeście mnie w swoje prywatne sprawy wtajemniczali?

– Słuchaj zatem. Mnie przenieśli tu, do Królestwa, a moja Olga została w tobolskoj guberni. Wyć mi się chce z tęsknoty za nią, przez tę rozłąkę. Bo ja chcę ją mieć tu, przy sobie, lecz ona nie przyjedzie, jeśli nie będzie tu mogła nakazów wiary swojej spełniać. A jakże ma je spełniać, kiedy nie masz tu żadnego karabla-okrętu z kormszczykiem-sternikiem, chrystusem-prorokiem na czele – to jest nie ma tu żadnej chłystowskiej gminy z jej naczalstwem? Pomyślałem więc, że może sam tu taką zorganizuję, ja będę sternikiem-chrystusem, moja Olga kormszczycoj-sterniczką, a wyznawców powoli się pozyska… Ty mógłbyś być pierwszym…

– Ja? Ja? Ani ja Ruski, ani ja… Ja… katolikiem przecież jestem! Co wy, Andreju Fiodorowiczu! Co wy?…

Ale kapitan uśmiechnął się tylko pod wąsem i odparł:

– A któż ci to będzie bronił nadal do kościoła chodzić? Swojej wiary jawnie się wyrzekać, Sybirem ryzykować?

– Nie rozumiem… to wy… to jak to z wami w końcu jest?…

Kapitan zaciągnął się cygarem, dym wypuszczał powoli, formując z niego niewielkie, regularne kółka, po czym wypił resztę araku z kieliszka, napełnił go od nowa, tym razem wypił duszkiem i nic nie mówiąc, patrzył na mnie, jakby oczekując, jak się teraz zachowam. I wtedy mnie olśniło.

– Wy palicie?! Pijecie?! Wy nie jesteście żadnym chłystem! Wy nie tylko popów, ale i chłystów oszukujecie! Dla kobiety?… Czy wy ją naprawdę kochacie? A może to nie miłość, a jakaś żądza chorobliwa, która, jeśli jej nie nasycicie, spala was, pożera i niszczy?… No, powiedzcie sami… powiedzcie Andreju…

– Inteligentny chłopak! Nie pomyliłem się, umnyj malczik!

– Więc… więc, w co wierzycie? Andreju Fiodorowiczu, w co wy wierzycie? W jakiego Boga? Kogo czcicie?

– A… w siebie wierzę… samego siebie tylko czczę, sam dla siebie jestem bogiem… a moralnie dobre jest to, co służy mojemu zadowoleniu…

Spoglądał na mnie spod przymrużonych powiek, z ironicznym uśmieszkiem na skrzywionych, zaciśniętych wargach, spod płowych wąsów błysnęły śnieżnobiałe, ostre jak u wilka zęby.

– Andreju Fiodorowiczu… Zaczynam się was lękać… Kim wy jesteście?…

– A jak myślisz?… Diabłem…

Porwałem się z fotela i nie żegnając się, wybiegłem z mieszkania Rosjanina.

A on poszedł za mną kilka kroków, wołając na odchodne:

– Wrócisz prędzej, niż ci się zdaje! Do swidanija!

– Niedoczekanie twoje – mruknąłem sam do siebie, czując, jak włosy podnoszą mi się na głowie.

cdn.

Andrzej Sarwa

(2) Chrystus – jeden z tytułów przysługujących zwierzchnikom sekty chłystów.

(3) Rdz 3, 4-5 (Biblia Gdańska).

(4) Pymander w przekładzie Agaty Staszewskiej.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Szepty i cienie.