Szepty i cienie. Rozdział dziewiąty

Ciotka z kolejnej swojej warszawskiej eskapady wróciła zmęczona i jakby niezdrowa. Polegiwała przez dni kilka. Narzekała na bóle w piersiach, ucisk, kłucie za mostkiem i tępy ból w potylicy, nie zgodziła się jednak, by ją zbadał lekarz.

– A na czym się oni znają?… – mruczała pod nosem pod adresem medyków. – Co mi tam sądzone, to mnie nie ominie… Wiecznie żyć nie będę i nawet bym nie chciała.

W końcu jednak po jakimś czasie pozbierała się i wróciła do dawnych zajęć. Widziałem, że moja matka, chociaż nic nie mówiła, wyraźnie odczuła ulgę. Widząc bowiem ciotkę do tej pory zawsze w pełni sił, nie myślała chyba nawet o tym, że nie jest ona ze stali i że starzeje się coraz bardziej i w dobrym zdrowiu do końca swych dni może nie dotrwać.

A ważne to było dla matki mojej, by ciotka jak najdłużej miała zdrowie i kondycję jak najlepsze, bo to na ciotki głowie było prowadzenie domu i troska o rodzinę.

Któregoś wieczora, po kolacji, usiedliśmy we trójkę w saloniku i popijając słabą herbatkę z cytryną, rozmawialiśmy o tym i o owym. Naraz ciotka, przerywając dotychczasowy wątek rozmowy, zawołała:

– Wybaczcie, ale może mi to znów wylecieć z głowy. Mam wiadomość o owym mnichu, którego tu, Elizko, gościliście.

Nadstawiliśmy z zainteresowaniem uszu.

– Dowiedziałam się, że całe to aresztowanie było zwykłą omyłką, wzięto go bowiem za kogoś innego. Ktoś doniósł władzom, że tego właśnie dnia ma w okolicach Sandomierza nielegalnie przekroczyć granicę jakiś emigrant- emisariusz. Kiedy się zatem pojawił ów zakonnik, uznano, iż to zapewne on. Ot, i całe nieporozumienie. Co prawda wypuszczono go z aresztu, jednakowoż dano mu do zrozumienia, by czym rychlej opuścił teren Królestwa Polskiego. Pod eskortą żandarmów wsiadł w Warszawie do wagonu wiedeńskiej drogi żelaznej i pojechał do Krakowa. Mniemam wszakże, iż nie ma zamiaru tu wracać, zbyt wiele miał bowiem nieprzyjemności i wątpię, czy chciałoby mu się ryzykować powtórne aresztowanie, a może nawet i więzienie.

– Ależ ciociu! – zawołałem. – Myślę, że możesz nie mieć racji i że ma on po co wrócić!

– A po cóż to niby? – zaciekawiła się ciotka.

– Po swoją torbę podróżną, o której w chwili aresztowania zapomniał i która dotąd leży na dnie mojej szafy!

– Pierwsze słyszę! – matka groźnie zmarszczyła brwi, spoglądając na mnie.

– A bom zapomniał powiedzieć ci o tym… naprawdę zapomniałem… – tłumaczyłem się mocno zmieszany.

– Przynieś tę torbę. Zobaczymy, co zawiera. Jeśli jakoweś cenne rzeczy, pomyślimy, w jaki sposób mnich by mógł je odzyskać.

Po chwili ciotka z namaszczeniem otwierała zapomniany bagaż zakonnika. Zajrzała do środka, pogrzebała po wierzchu, ale nie widać tu było niczego wartościowego. Ot, jakieś gatki na zmianę, parę sztuk bielizny… Wszelako obmacując torbę po jej zewnętrznej stronie wyczuła po palcami, gdzieś bliżej dna, jakiś twardy, prostokątny pakunek. Obróciła zatem torbę dnem do góry i wysypała całą jej zawartość na podłogę. Wtedy na stertę ubrań wypadła niezbyt okazała paczka, zawinięta w płat lnu i obwiązana rzemieniem.

Ciotka, wyraźnie zaintrygowana i mocno podniecona, drżącymi rękami rozsupłała rzemień i odwinęła płótno. W środku znajdowały się jakieś stareńkie pergaminy i papiery, niektóre luzem, a niektóre w drugiej, oddzielnej, zawiązanej i zabezpieczonej lakową pieczęcią, mniejszej paczce, którą nienaruszoną odłożyła na bok. Na samym zaś wierzchu spoczywała owalna miniatura namalowana gwaszem na kości słoniowej, oprawna w poprzecieraną już nieco ramkę ze złota mainnheimskiego, powleczoną po wierzchu prawdziwym złotem, z którego spoglądała na nas kunsztownie wymalowana twarz jakiegoś mężczyzny w kwiecie wieku – a spoglądała z półuśmieszkiem na ustach, mającym w sobie coś bluźnierczego. Lekko przymrużone oczy z ironią i pewnością siebie patrzyły kędyś w dal. Dostrzegało się w nich jakieś szaleństwo. Szaleństwo, które nie zawahałoby się chyba przed niczym, przed żadną ohydą. Było w tej twarzy coś… diabelskiego.

Na ten widok wszystkim nam przeszły ciarki po plecach… Ciotka z nieskrywanym lękiem ostrożnie ujęła portret w palce i przysunąwszy bliżej siebie świecę, podniosła go do oczu. Bacznie patrzyła przez lorgnon (1) na demoniczne oblicze, a im dłużej się w nie wpatrywała, tym stawała się bledsza i bardziej wylękniona. W końcu, z trudem odrywając wzrok od malowidła, uniosła głowę i spojrzała na mnie. Zadrżała i wyszeptała do siebie:

– Nie, och nie… Wzrok musi mnie mylić… Wszak nie jest możliwe aż takie podobieństwo rysów!…

– O czym ciociu mówisz? O czym ty mówisz?!

Matka obserwując ciotkę, sama zaczęła wpadać w popłoch.

Ale ciotka jej nie słuchała. Jęła nerwowo przerzucać starożytne dokumenty, najwyraźniej szukając informacji, kim jest ów mężczyzna z portretu.

– Stanisław Semberk z Krzykos, czy też, jak to teraz nazywają, Trzykos… Człek nam obcy… żadnego pokrewieństwa tu nie masz między nim, a tobą, Stasiu, a takżeś do niego podobny… Och! Jak podobny!

– Tak, wiem. Wiem, kto on, i o podobieństwie też wiem – powiedziałem. – Mnich mi o tym opowiadał, tak samo się dziwiąc.

– I miał rację – ciotka ze smutkiem pokiwała głową. – Z rysów twarzy mąż z portretu wygląda niczym twój brat bliźniak! Z wyjątkiem tego, tego… demonicznego spojrzenia…

– A kimże był ów Stanisław Semberk i cóż on może mieć z nami wspólnego? – zapytała wystraszona i jednocześnie zaintrygowana matka.

– Z nami? Z nami zapewne nic, ale Semberkowie to rodzina ciekawa! O, ciekawa bardzo!

I ciotka przybliżyła nam pokrótce dzieje rodu Semberków, od przybycia Teofila do Polski, aż do narodzin jego synów Michała i Jacka. Co było dalej – popisując się posiadaną wiedzą – dopowiedziałem ja wedle tego, com zapamiętał z relacji ojca Meinharda, że Michał i owszem, ale Jacek wcale nie umarł bezpotomnie, ale miał syna Stanisława, który z jakiegoś powodu uciekł był z Polski do Niemiec. Tam ożeniwszy się, mimo podeszłego wieku zdołał jeszcze spłodzić syna Wolfganga, który przedłużył ród w linii męskiej. Dodałem także i to, że wedle słów zakonnika, który je posłyszał bezpośrednio z ust ostatniego – jak mniemał – z rodu Semberków, chodziły również i takie słuchy, jakoby ów Stanisław jeszcze przed ucieczką z Polski i tam miał dziecię jakoweś, prawe czy nieprawe, czego jednak nie dociekano. Nikt też nigdy nie przybył z Polski i Stanisława nie szukał. Natomiast ktoś, nie wiadomo, kto i kiedy, przekazał sandomierskim dominikanom, których Stanisław Semberk był niegdyś dobrodziejem, że ów zmarł, co mnisi skrupulatnie odnotowali na ufundowanej dla niego tablicy epitafijnej, którą umieścili w kościele św. Marii Magdaleny.

– Z tego, co rzekłeś, historia to prosta i nieskomplikowana, ale bynajmniej tak nie jest. Mocno, och! mocno się ona komplikuje – wtrąciła ciotka. – Na domiar jest tak straszliwa, że waham się, czy ją dalej opowiadać, mając na uwadze nie tylko okropieństwo zdarzeń, ale także twoje, chłopcze, zdrowie umysłu i duszy – rzekłszy to, popatrzyła na mnie ze smutkiem, po czym ciągnęła dalej:

– Ale… ale… prawie żeś już dorosły i masz świadomość, iż świat jest okrutny, a ludzie grzeszni. Zresztą, wcześniej czy później sam się natkniesz na nie mniejsze okropieństwa, a może, nie daj Bóg, i sam ich doświadczysz… Zatem – niech tam będzie, słuchaj wszystkiego bacznie, a może naukę jaką pożyteczną dla siebie z tego wyciągniesz…

Zamilkła na dłuższą chwilę i wsparłszy głowę na dłoni, trwała w skupieniu, jakby zbierając myśli. Wreszcie, westchnąwszy głęboko i wniósłszy oczy ku górze, ciągnęła:

– Jak wiecie, zawszem była ciekawa i świata, i rzeczy zakrytych, i dziejów dawnych, tak ojczystych, jak i rodowych. Lubiłam wertować starodawne księgi i pożółkłe dokumenty. Lubiłam słuchać opowieści i bajań starych ludzi… Interesowałam się też i dziejami znacznych rodów z Sandomierskiem związanych, a szperając po okolicznych dworach w archiwach i bibliotekach, badałam ich dzieje. Wtedy to natrafiłam na bardzo intrygujące informacje, dotyczące rodziny Semberków. Choć niełatwo było zgłębić i poznać historię owego rodu, to dzięki jakiemuś niebywałemu szczęściu udało mi się natrafić na starą kronikę spisaną na welinie (2) nieznaną ręką, co – biorąc pod uwagę kosztowność materiału, na którym ją zanotowano – już wskazywało na to, iż musi zawierać bardzo ważne informacje. Potwierdziło się to, gdy zagłębiłam się w lekturze. Na początku czytanie owego tekstu stanowiło dla mnie pewną trudność, wszelako szybko oswoiłam się z powykręcanym i ozdobnym pismem i wręcz chłonęłam niezwykłą, chociaż miejscami wstręt, a miejscami przerażanie budzącą, opowieść. A były to dzieje owego tajemniczego rodu spisane przez kogoś, kto dobrze znał i Jacka, i syna jego Stanisława.

Ród ów nie cieszył się dobrą sławą. Uwikłany w jakieś ciemne sprawki, budził u współczesnych złe emocje… I nie na darmo. W kronice wyczytałam, że Stanisław von Semberk po odbyciu tajemniczej wyprawy do Turcji ożenił się z panną ze szlachetnego, ale zubożałego rodu. Pożycie nie układało się im najlepiej, a to przez praktyki dziwaczne, jakim mąż ów się oddawał. Wydzieliwszy w zamku swoim komnatę narożną od północnej strony, urządził ją na podobieństwo jakowejś kaplicy bluźnierczej i mroczne, obrzydliwe rytuały ku czci duchów nieczystych tam odprawiał. Czego pragnął, o co zabiegał, co chciał zdobyć albo uzyskać? Nie wiadomo. Miał władzę, prestiż, poważanie, bogaty był też niepomiernie. Żonę miał młodą, wierną i piękną niebywale. Córeczkę Rozalkę śliczną i radosną, zdrowie krzepkie… Miał, co chciał, o czym zamarzył… A jednak… jednak nieomal każdego wieczora zamykał się w swej tajemnej komnacie i – jako rzekłam – bluźniercze rytuały odprawiał…

Chodziły słuchy, iż diabła wywołuje, bo chce, by ów dał mu wszystko, czego jeno zapragnie, a osobliwie władzę nad śmiercią i młodością, i nad naturą, tak, by mógł i wiecznie żyć młodym będąc, i cuda czynić – słotą władać i burzą, gradobiciem i wichrami, zamiecią śnieżną, mrozem i letnim skwarem… Czas jednak płynął, a on i w latach się posuwał, i władzy też owej nadludzkiej jakoś nie zdobywał. I ponoć wówczas miał się poważyć na niesłychaną zbrodnię, która miała go wreszcie doprowadzić do upragnionego celu…

Kiedy oto bowiem Rozalka, jego córka, lat czternaście skończyła, zaczął ją zabierać ze sobą do owej odosobnionej komnaty i w plugawe rytuały wtajemniczać. Dziewczę dotąd radosne i ciągle roześmiane stało się teraz ponure i milczące. Posępna rozpacz biła z jej twarzyczki, wszelako – chociaż matka często ją indagowała o to – nigdy ni słowem nie zdradziła, co wraz z ojcem czyni zamknięta w owej świątyni demonów.

Ale nie minęło zbyt wiele czasu, bo zaledwie kilka miesięcy, a czujne oko matki spostrzegło, że sylwetka Rozalki jakowejś dziwnej zaczyna nabierać krągłości, a brzuch wklęsły dotychczas staje się mocno opięty przez zbyt już ciasną suknię. Domyśliła się nieszczęsna, co za rytuały odprawował tam ojciec z córką, i z rozpaczy popadła zrazu w jakieś otępienie. Dość rychło wszakże zebrała się w sobie i wezwawszy na rozmowę starą, ale krzepką jeszcze i na umyśle sprawną nianię Rozalki, Eufrozynę Chrząstowską, pannę z zacnej szlacheckiej rodziny, jednakże z podupadłej na majątku gałęzi, wtajemniczyła ją w owo potworne odkrycie.

Stara czas jakiś milczała, w końcu wszakże rzekła, że o tym wszystkim wiedziała już od dawna, jednakowoż milczała, bo była przekonana, iż pani wie o owym i nie sprzeciwia się temu. Ba! Więcej nawet! Dodała, iż wie coś jeszcze… Indagowana i naciskana mocno przez dziedziczkę zdradziła jej na koniec, że kiedyś zakradła się pod drzwi kaplicy owej bluźnierczej, gdzie podsłuchała, jak pan Stanisław składał obietnice Szatanowi, że gdy tylko przyjdzie na świat dziecię z jego związku z córką, złoży je własnoręcznie podczas Mrocznej Liturgii, jako Czarny Sakrament, Księciu Ciemności na ofiarę, byle tylko żądania i pragnienia jego spełnił.

Pani słuchała tych słów to blednąc, to czerwieniąc się na zmianę. Emocje nią targały i jednocześnie paraliżowało przerażenie. W końcu zapytała nianię, co ma czynić, bo sama wyjścia z tej sytuacji nie widzi. Niania zaś, podumawszy nieco, dała taką radę, by nie zwlekając, czym prędzej, po kryjomu wywieźć dziewczynę jak najdalej od ojca.

Decyzję podjęły, czekać jednak musiały sposobnego po temu czasu, tak, by Stanisław się nie zorientował, co zamiarują, i zamiarów owych nie udaremnił. Matka dziewczęcia ubłagała Eufrozynę, by ta potajemnie zabrała Rozalkę i sama ją zawiodła w jakieś bezpieczne miejsce, jej samej, matki, nawet nie informując, dokąd córkę wywozi, a to dlatego, iżby matka pod wpływem nacisków, czy może i czegoś gorszego ze strony męża, nie mogła mu wydać miejsca pobytu dziewczęcia.

I tak się stało. Nie minęło wiele dni, a stara z Rozalką gdzieś przepadły. Stanisław na przemian to klął, to popadał w rozpacz i odrętwienie. Jeździł po okolicy i rozpytywał o zaginioną córkę i jej piastunkę, ale zapadły się kędyś bez wieści niczym kamień w wodę. W końcu oficjalnie uznano, że musiały stać się ofiarą rabusiów.

Wtenczas obie udawały się, jadąc na skróty przez las, do Staszowa. Tam, w kościele św. Bartłomieja, w kaplicy Matki Boskiej Różańcowej, chciały przed ołtarzem św. Rozalii w dzień 4 września, kiedy to Kościół św. obchodzi jej pamiątkę, pomodlić się do patronki dziewczęcia o błogosławieństwo i łaski.

Od tamtej pory Stanisław Semberk zdziwaczał jeszcze bardziej. Praktycznie nie opuszczał już tajemnej komnaty, z której nieomal co noc dobiegały jakoweś jęki, czasem okrzyki jakby bólu, a czasem demoniczny śmiech i słowa niezrozumiałe, w nieznanym wypowiadane języku. Co się tam działo – nikt nie wiedział. Nikt ze służby niewzywany nie ośmieliłby się nawet do jej drzwi zbliżyć. Nie miała też odwagi zajrzeć tam i pani.

Aż oto pewnej zimowej lutowej nocy roku 1710, w samą wigilię Gromnicznej, zwołał Stanisław wszystkich domowników na podwórzec i kazał tam zapalić beczki wypełnione smołą, z których buchające płomienie smród rozsiewały wokół i kładły się krwawą poświatą na świeżo spadłym śniegu. Sam przyodział się w jakoweś dziwaczne karmazynowe szaty haftowane złotem w zawiłe znaki magiczne i wniósłszy ręce ku niebu, z którego bezszelestnie osypywały się grube, puszyste płatki śniegowe, jął wypowiadać zdania niezrozumiałe, w dziwacznym jakimś języku. I oto naraz niebo rozorała błyskawica, a grzmot rozległ się gdzieś na horyzoncie. Wiatr się zerwał i wyjąc, jął kręcić płomieniami buchającymi z beczek, niecąc z nich skry złocistokrwawe, które niósł wraz z zamiecią śnieżną, jaką wzbudził swym lodowatym tchnieniem kędyś, hen, daleko, gdzie gasły w odległym mroku…

Wszyscy stali przerażeni i jakby skamieniali ze zgrozy, bojąc się nawet głębiej oddychać. W końcu upiorne widowisko dobiegło końca, a Stanisław, wyjąc zmienionym głosem na przemian jakoweś ewokacje demonów i imię swej zaginionej córki, wbiegł do wozowni, skąd po paru chwilach pędem wyjechał obszernym wozem wypakowanym po brzegi skrzyniami i kuframi.

Strzelając z bata, gnał hen, w zamieć i wichurę, popędzany błyskawicami i grzmotem. Jeszcze tylko przez czas jakiś dało się słyszeć z oddali na przemian: „Adramalech”, „Berith”, „Fokalor”, „Samael”, „Uzjel” i „Roooozaaaalkaaaaaa!”. A potem wszystko ucichło. Wichura ustała, płomienie w beczkach ze smołą opadły i wszystko wokół otuliła gęsta, lepka cisza. Tylko ludzie wciąż drżący z przerażenia, żegnając się, chyłkiem wchodzili do dworskich pomieszczeń.

O Stanisławie zaś słuch wszelki zaginął. Niektórzy tylko półgębkiem bąkali, że pewnie diabeł porwał go do piekła wraz ze skarbami, jakie miał na wozie. Inni natomiast, że od żony do Niemiec uciekł. Byli też tacy, którzy próbowali go szukać w Sandomierzu, gdzie dawnymi bardzo czasy, nim jął się parać magią, często jeździł i gdzie mnichów dominikańskich nawiedzał, suto wspomagając ich groszem. Nawet i porzucona małżonka u sandomierskich dominikanów go szukała, ale ci poinformowali ją tylko o tym, że choć dawnymi laty i owszem, był ich dobrodziejem, to jednakowoż po powrocie z Turcji zerwał z nimi wszelką znajomość, tak że żadnych wieści o nim nie posiadali, ale że w pamięci wdzięcznej go mają, to i modlą się za swego dobrodzieja, i modlić nigdy nie zaprzestaną. Szczególnie, że, jak ich słuchy doszły, srodze był pobłądził, bo od Pana Boga się odwrócił, a nakierował swe życie na złe moce i społeczeństwo z nimi.

Kobieta została sama. Zdarzenia ostatnich czasów sprawiły, iż popadła w rozpacz. Osamotniona, jęła usilnie poszukiwać swej córeczki Rozalki i piastunki jej Eufrozyny Chrząstowskiej. Daremny to jednak był trud. Obydwie przepadły nie wiedzieć gdzie i na najmniejszy nawet ich ślad nie natrafiła. Smutek trawiący jej duszę na koniec sprawił, że mocno podupadła na zdrowiu, wyschła i sczerniała, a na koniec, któregoś czerwcowego poranka następnego 1711 roku, wydawszy ostatnie tchnienie, odeszła cicho do Boga.

Ciotka, skończywszy ową przedziwną opowieść, zamilkła i my z matką także milczeliśmy do głębi przejęci tym, co usłyszeliśmy. W końcu przerwałem milczenie:

– A co z Rozalką, co z córką Stanisława? Czy odnalazła się w końcu?

– Niestety, na jej temat nie znalazłam żadnej informacji. Dokumenty, do których dotarłam, milczą tak na jej temat, jak i na temat niani Eufrozyny, która ją uwiozła w nieznanym kierunku, by uchronić przed ojcem, a zapewne i przed czymś gorszym jeszcze…

– A może to jednak prawda, co po jej zniknięciu mówiono, że obydwie zginęły z rąk zbójców, którzy wówczas często po lasach grasowali? – nieśmiało odezwała się matka.

– Może… – odparła ciotka. – Tylko opowiastka, że udawały się przez las do kościoła w Staszowie, musiała być nieprawdziwa. To zapewne matka rozpuściła taką pogłoskę, żeby zmylić ojca, podając mu fałszywy kierunek poszukiwań, które przewidywała, że nastąpią. Najpewniej zatem uciekinierki udały się nie do Staszowa, ale w całkiem inną stronę.

Ciotka podrapała się za uchem i ciągnęła dalej:

– Myślę, że mogły, niebogi, skierować się raczej ku Sandomierzowi i tam, gdzie Zamek Królewski, gdzie sądy, gdzie klasztory, gdzie archidiakon i kapituła kolegiacka, szukać schronu i ratunku. Tyle, że chyba – mimo wszystko – nie dotarły tutaj… bo gdyby dotarły, musiałoby o tym być głośno. Taki skandal! Oj, to by nie przeszło niezauważone. O tym musiałaby informacja się zachować i to nie tylko w dokumentach sądowych, ale i w ludzkiej pamięci. A przecie nic takiego nie przetrwało. Zatem musiały jednak po drodze życie stracić.

Chciałem jeszcze zapytać ciotkę, co myśli o tym moim niezwykłym podobieństwie do owego Stanisława Semberka, alem się ugryzł w język. Jakoś mi pytać o to niezręcznie było. Ale ciotka widać domyśliła się, co mi duszę nurtuje, bo sama podjęła ten temat:

– Pewnie ciekawi jesteście oboje, co myślę o tym niezwykłym podobieństwie Stasia do onego von Semberka. Cóż, myślę, że podobieństwo owo nie wynika z pokrewieństwa, bo żadnego między wami nie masz, a z czystego przypadku. Czasem się zdarza, że obce osoby podobne są do siebie niczym dwie krople wody i wtedy o sobowtórach mówimy.

– A skądże, ciotko, takaś tego pewna? – z powątpiewaniem stwierdziła matka.

– Bom prześledziła waszą linię rodową aż o sześć pokoleń wstecz, a więc w czasy, nim na świat przyszedł Stanisław von Semberk.

– I jakaż to linia, ciociu, jak się zwali moi odlegli przodkowie? – zagadnąłem dość zaintrygowany.

– To posłuchaj: niejaki Adam Szłopanowski urodzony w roku 1630 pojął za żonę pannę Małgorzatę Poraj- Badowską, urodzoną 1639 roku, i miał z nią syna Antoniego, urodzonego w roku 1655. Antoni Szłopanowski z Gizelą de Witte, urodzoną w roku 1672, spłodził Bogumiła, urodzonego w 1705 roku. Tenże Bogumił ożenił się z Marianną Korejwo, urodzoną w roku 1728, i miał z nią syna Jerzego, rodzonego w roku 1760. Ów Jerzy wziął za żonę pannę Anielę Dobrzyniecką, urodzoną w roku 1787, i sprowadzili oni na świat twojego, Elizko, męża, Ludwika (Panie, świeć nad jego duszą), urodzonego w 1810 roku, a potomkiem tej ostatniej pary jesteś ty, Stasiu, w roku 1864 zrodzony. I gdzież tu miejsce na jakowychś Semberków?! – ciotka zmierzyła nas triumfalnym wzrokiem. – To w głównej linii, ale zbadałam też poboczne i nigdzie żadnego Semberka nie uświadczysz!

– A może to raczej z mojej strony jest jakieś pokrewieństwo z tym rodem? – matka nie dawała za wygraną.

Ciotka obrzuciła ją na poły złym, na poły pobłażliwym spojrzeniem:

– Nie irytuj mnie, Elizko, mam ci wywieść i twój rodowód do szóstego pokolenia? Zapewniam cię, że i tam Semberków nie znajdziesz. No, dość już o tym. Późno się zrobiło, idźmy na spoczynek.

Ciotka podniosła się energicznie zza stołu, na odchodnym zagarnęła cały komplet tajemniczych starodawnych dokumentów i, ściskając je mocno w dłoniach, udała się do swojego pokoju. Nie pozostało nam zatem nic innego, jak pójść w jej ślady.

***

Coś, nie wiadomo co, raptownie wyrwało mnie z głębokiego snu. Zerwałem się gwałtownie i usiadłem na posłaniu całkiem przytomny. W pokoju panowała smolista ciemność. Nie wiedzieć czemu, począłem drżeć na całym ciele. Naraz, gdzieś na tle okiennego otworu, który jaśniejszą plamą odcinał się od czerni pozostałej części pomieszczenia, zamajaczyła jakaś niewyraźna ludzka sylwetka. Natężyłem wzrok i w blasku księżyca, który akurat powoli wypełzał spoza chmury, dostrzegłem… postać nieznanego mi mężczyzny. Z postury sprawiał wrażenie sędziwego i słabego. Stał niepewnie, barkiem opierając się o okienną framugę. Twarzy przybysza nie mogłem dojrzeć, bowiem skrywał ją obszerny, naciągnięty aż na oczy kaptur. Przybyły skinął na mnie wyschniętą, kościstą, pokrytą pomarszczoną skórą dłonią, a gdy się przybliżyłem, odwrócił się nieco bokiem, jakby obawiając się, żebym przypadkiem nie dostrzegł jego rysów. W tej samej chwili posłyszałem płaczliwy, stłumiony głos – pół szept, pół szloch czy zawodzenie, a może raczej coś na podobieństwo skomlenia bitego psa, którym się żalił, usiłując mnie przekonać i wzbudzić we mnie współczucie do siebie, mówiąc:

– Och, ten drugi ośrodek mocy nie uznaje mnie za równorzędnego partnera… Och…

Skarga przerodziła się w gwałtowne łkanie.

Bardziej zdezorientowany niż przestraszony nie wiedziałem, jak zareagować na to, co widziałem i słyszałem. Teraz głos starca stał się jakiś dziwny, zbliżający się do granicy szeptu i jednocześnie syczący… Słowa, które przed chwilą był wypowiedział, wniknęły do umysłu, a potem rozpełzły się po całym moim ciele, przeniknęły do każdej tkanki, potrąciły każdy nerw, nasyciły kości. I poczułem dlań tak wielkie współczucie, żem nieomal załkał wraz z nim.

Wtedy skądś, z nieokreślonej oddali posłyszałem inny głos, głos spokojny, męski, głęboki, kojący, ale stanowczy, który wyrzekł dobitnie tylko trzy słowa:

– Ostrzegam… ostrzegam… ostrzegam…

I naraz zjawa przy oknie pękła niczym bańka mydlana i tylko w nozdrza uderzył mnie jakiś słodkawy i mdlący odór, jakby odór gnijących pokrzyw i zaczynającego się rozkładać trupa…

cdn.

Andrzej Sarwa

(1) Lorgnon – rodzaj okularów z rączką do trzymania przy oczach.

(2) Welin – bardzo cienki i drogi pergamin z cielęcej skóry najwyższego gatunku.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Szepty i cienie.