Szepty i cienie. Rozdział dziesiąty

Ranek wstał nieco chłodny, jak to często latem bywa, by później, bliżej południa, dzień mógł rozpalić się srogim żarem spływającym od zawieszonej w zenicie majestatycznej kuli słońca. Wieczorne opowiadanie ciotki i późniejszy koszmar nocny, który ostatecznie uznałem za wyjątkowo niemiły majak senny, sprawiły, że czułem się jakiś nieswój. Poza tym, słowa wypowiedziane przez zjawę naprawdę głęboko zapadły mi w pamięć i w żaden sposób nie mogłem ich stamtąd usunąć.

Obmywszy się zimną wodą, po spożyciu prędkiego śniadania, ubrałem się i – jak ostatnio każdego nieomal ranka – zbiegłem skłonem Wzgórza Zawichojskiego ku Chałupkom. Szedłem środkiem zapylonej drogi, a z otwartych drzwi chałup dolatywał zapach gotowanego mleka, porannego barszczu czy smażonego chleba (to od tych bogatszych, co stać ich było jednocześnie i na chleb, i na smalec).

W jedne z tych drzwi wchodził właśnie, zataczając się mocno, jakiś wysoki i tęgi chłop. Na jego widok niziuchna, chudziuteńka kobiecina w połatanej barchanowej spódnicy i perkalowej bluzce podbiegła doń z wałkiem do ciasta w ręku:

– Bradziago! Ty bradziago! – krzyczała piskliwym głosem i waliła chłopa na oślep, gdzie popadnie, tym wałkiem. – To dziecka nimajo co jeść, a ty chlosz?!

Ten zasłaniał się niezdarnie ramieniem i mruczał:

– Och, ty nogłoto… Ty nogłoto! Bo mi zemby powybijosz! Jaki tam bradziaga, jaki tam… Zaroz bradziaga… A gdzie jo się włócze? Casem sie ino troszke człowiek napije, pare godzin zabarłozy i już zaroz bradziaga…

Był jednak najwyraźniej zbyt zmęczony pijaństwem i bezsennie spędzoną nocą, bo ledwie starczało mu sił, żeby się odganiać od baby, jak od natrętnej muchy. Gdyby był ciut mocniejszy i trzeźwiejszy, zapewne tak by ją lunął, ażby się nogami nakryła. Ale ona, mając świadomość swojej przewagi, skwapliwie i najwyraźniej też z radością z niej korzystała.

Uśmiechnąłem się do siebie, chociaż tak po prawdzie to powodu do śmiechu nie było. Powoli zagłębiłem się w cienisty parów, prowadzący mnie wprost ku Rozalce, ku łączce, na której pasła krowę.

U wylotu wąwozu rozciągała się dość szeroko rozlana kałuża, która jeszcze nie wyparowała po przedwczorajszym deszczu. Jej błotniste brzegi obsiadło tysiące motyli bielinków. Inne fruwały nad błotem, szukając wolnego miejsca, by przysiąść i wyssać trochę wilgoci, usiłując wcisnąć się pomiędzy te, które już tam były i wypuściwszy giętkie trąbki, spijały kropelki perlące się na powierzchni gruntu. Gdzieś w tej kłębiącej się chmurze białych skrzydeł zaplątał się jakiś pojedynczy modraczek…

Ominąwszy kałużę, płosząc przy tym motyle, przeciąłem na skos płaszczyznę łączki porośniętej krótką, gęstą trawą przetykaną tu i ówdzie białymi główkami stokrotek. Bliżej brzegów strumyka, który szemrząc cicho, wił się skrajem owej łączki, rosły kępki złocistych jaskrów i pieprzu wodnego (1). Po drugiej stronie, w suchym miejscu, na lekkim wzniesieniu widać było cały gąszcz purpurowo kwitnących ostów, mierznicy i miotlaste srebrzystoszare krzaczki piołunu pokryte pierzastodzielnymi liśćmi. Od tych ostatnich roślin, rozgrzanych sierpniowym słońcem, rozchodził się wokół charakterystyczny, mocny, gorzkobalsamiczny zapach.

Słońce przypiekało mnie w plecy, lecz łagodny, ledwo wyczuwalny podmuch ciepłego wietrzyku przyjemnie pieścił twarz. Naraz poczułem jakiś zimny dreszcz przebiegający mi przez kark i kątem oka dostrzegłem – a przynajmniej tak mi się zdawało – chyłkiem przemykającą, skuloną, przygarbioną sylwetkę. Coś jakby zarys człowieka o nieostrych, rozmazanych konturach, coś, co w żaden sposób nawet nie przypominało cienia. Chłód mną wstrząsnął, zatrzymałem się gwałtownie i bacznie rozejrzałem dookoła, ale nie było nikogo. Pszczoły brzęcząc i podzwaniając buszowały w kępie mierznicy, a wróble kłóciły się zawzięcie w gałęziach rosochatych wierzb zwieszających się nad korytem strumyczka.

Nieco w oddali, u podnóża jałowego obrywu żółtej lessowej ściany, na rozłożonej na trawie zapasce, kryjąc się w cieniu, siedziała Rozalka. Krowa spokojnie pasła się parę kroków dalej. Na widok dziewczyny serce zabiło mi żywiej i przyśpieszyłem kroku. Rozalka zauważyła mnie, ale, inaczej niż dotychczas, nie okazała radości na mój widok. Podszedłem do niej i wyciągnąłem ręce:

– Rozalka!

Wzruszyła ramionami, nie umiejąc ukryć malującej się na jej naburmuszonej twarzy niechęci.

– Daj mi spokój – burknęła.

– Rozalka, co się stało, czemuś taka? Cóżem ci złego zrobił?

Ponownie wzruszyła ramionami.

Nie dając za wygraną, chciałem ją objąć i przytulić, ale ona zdecydowanym ruchem odsunęła moje ręce:

– Daj mi spokój, słabuję od paru dni.

– A cóż ci to, nic wcześniej nie mówiłaś.

– Nie mówiłam, bom myślała, żem się czymś struła i mi przejdzie. Ale nie przechodzi. A na dobitkę coraz gorzej się czuję. Od rana do nocy jestem jakoś dziwnie zmęczona i w głowie mi się kręci. Raz bym płakała, raz bym się śmiała, a i o tobie inaczej myślę niż dotąd. Raz mi cię brak, jakeś nie przy mnie, a innym razem chciałabym, żebyś już nigdy, nigdy nie przychodził… No i boję się, czy mnie to ta choroba nie dopadła…

Przestraszony zawołałem:

– Która choroba? O czym ty mówisz, Rozalka?!

– No ta, co to zmarłych na nią na Czwartku chowają…

Poczułem, jak oblewają mnie zimne poty i nogi uginają się pode mną.

– A czemu tak myślisz, Rozalka? Czemu?!

– A bo od paru dni – wstyd mi to ci mówić…

– Ech! Jaki tam wstyd, przecie znamy się od dziecka! Gadaj prędko, bo zwariuję!

– No to już ci wszystko powiem… Co rano i co wieczór mdli mnie mocno. Nudności mam i wymioty, a piersi zrobiły mi się jakieś nabrzmiałe i bolesne…

– A czyści cię też?

– Nie, nie czyści. Tego jeszcze brakowało!

– To od ilu dni masz te dolegliwości?

– Nie wiem dokładnie, ale będzie już więcej niż tydzień.

– Oj, Rozalka, aleś mi strachu napędziła! To nie cholera. Jakby to była cholera, to już byś nie żyła. Musi to być coś innego. Najprędzej, tak jak myślałaś, strułaś się czymś nieświeżym. Musisz sobie zrobić jeszcze ze dwa- -trzy dni postu i zobaczysz, że ci przejdzie.

– A cóż ty myślisz, że się objadam. Ledwie skórkę chleba i trochę wody, bo i jeść też nie mogę. Dość się już napościłam i nic.

– Mówię ci, jeszcze dwa-trzy dni, a…

Nie udało mi się dokończyć zdania, bo Rozalka porwała się na nogi i wymierzywszy mi tęgiego kuksańca pod bok, zwołała:

– Wiesz co? Idź ty sobie ode mnie! Tylkoś mnie zezłościł!

– Ale… – próbowałem się bronić, lecz nie dopuściła mnie już do słowa. Podniosła z ziemi zapaskę, wzięła powróz, na którym uwiązana była krowa, i smagnąwszy ją lekko wierzbową witką po zadzie, popędziła dalej, nie oglądając się już na mnie, ani nic nie mówiąc, pochlipując tylko cicho i wierzchem dłoni ocierając sobie oczy.

Postałem tedy jeszcze chwil parę, spoglądając na oddalającą się dziewczynę, w końcu jednak machnąłem ręką, zabrałem się i ruszyłem na powrót w stronę miasta.

***

I zły byłem, i było mi smutno, bom przecie nic takiego ani nie powiedział, ani nie zrobił, co by usprawiedliwiało zachowanie Rozalki, jej dąsy. Pomyślałem sobie jednak, że jak jej słabość minie, to i humor się poprawi.

Szedłem tak, noga za nogą, cienistym parowem, zastanawiając się, co teraz będę robił, gdy naraz za plecami posłyszałem tętent końskich kopyt. Odsunąłem się więc ze środka drogi na bok, oglądając się jednocześnie. Spostrzegłem znajomą postać. Oto stępem zbliżał się ku mnie kapitan Andrej Fiodorowicz Grycichin, któregom był poznał na seansie u ciotki. Najpierw pomachał do mnie ręką, a później przyłożył ją do daszka czapki salutując po wojskowemu:

– Zdrastwuj parień! Witaj chłopcze! Kuda ty idiosz?

– A, zdrastwujtie – odpowiedziałem grzecznie. – W gorod.

– To chodźmy razem – oficer przeszedł na polski, którym posługiwał się już coraz lepiej. – A może usiądziesz za mną? Szybciej będziemy u celu.

Rychło się wszakże zorientował w niestosowności tej propozycji i wybuchnął śmiechem:

– A tak, to bym ci oddał przysługę! Nie wolno ci się przecież publicznie afiszować z wrogiem!

Uśmiechnąłem się z przymusem i nic na to nie odrzekłem, mając nadzieję, że ubodzie konia ostrogami, pojedzie szybciej, a mnie zostawi w spokoju. Wszelako mój towarzysz nie ustępował, a z miny widać było, że nudzi mu się i chciałby z kimś pogadać.

– Coś taki smutny i nierozmowny, kawalerze? – zagadnął.

– A wy toście zawsze radośni? – wzruszyłem ramionami i skrzywiłem się.

– O! Już ja znam, jaka przyczyna, że humoru nie masz. Kieszeń pusta, ani kopiejka w niej nie zadzwoni? Prawdu ja mówię?

– Właśnie, że nie! Mam pieniądze.

– Hm… Jak nie pieniądze, to nie może być nic innego, tylko dziewczyna! – uśmiechnął się triumfalnie. – Nie bądź taki, powiedz, mam rację?

– No tak, macie – potwierdziłem niechętnie.

– A co? Innego sobie znalazła?

– Nie, co to, to nie. Humoru nie ma, słabuje.

– Humoru nie ma, słabuje, powiadasz? Znana wymówka. Et! Nie przejmuj się! Nie ona jedna na tym świecie – powiedział i pogardliwie machnął ręką.

– Nie macie racji! – zaprotestowałem. – Nie ma takiej drugiej jak ona!

– A kimże jest to cudo? Jak jej na imię?

– Rozalka.

– A gdie ona żywiot?

Kapitan nękał mnie dalej pytaniami. Widząc, że się od niego nie odczepię, zrezygnowany podjąłem konwersację:

– A tutaj, na Chałupkach.

– Na Chałupkach? A któż to ona?

– Zwyczajna dziewczyna. Miejscowa.

– Miejscowa? – oficer zdumiał się niepomiernie. – Toć ona biedniaga! Włościanka albo i co gorzej, a ty przecież dwarianin, czy jak to tam po waszemu – szlachcic! To jakże to? Toż nic z etoj lubwi nie budiet’. Poigrasz niemnożko i pójdziesz w swoją stronę, a ją astawisz mieżdu swoimi. Najdzie jakiego-to muża, ty druguju diewuszku… żeniszsa na niej… Będziesz miał dzieci, toże dwarianstwo… Zapomnisz…

– Nie, nigdy nie zapomnę!

– Młodyś, gorąca głowa, gorące serce, mowa prędka… Pażywiosz, a obraz świata inny ci cię poukłada… Życie to nie bajka, życie to twiorda realnost’… Da… nasza priroda bardziej skomplikowana, niż byśmy to przyznać chcieli…

Spojrzałem nań złym okiem, sapiąc ze złością.

– Nu, nu, parień! Spakojno! Ja wiem, co mówię. Otwieti na ten wapros. Tylko szczerze.

– Na jakie to niby pytanie mam odpowiedzieć?

– Z ręką na sercu, ożenisz się z nią? Nu? Ożenisz?

Nie spodziewałem się, że tak otwarcie postawi sprawę, i straciłem pewność siebie. No bo właściwie tom o czymś takim w ogóle nie myślał, dlatego mu nic nie odpowiedziałem.

– Sam widzisz. Miłość piękna rzecz, gdy na prawdziwe życie nie nachodzi. Zabawiaj się, póki możesz, a co będzie – nie myśl, na myślenie jeszcze dużo czasu mieć będziesz do późnej starości.

– Jesteście podli i cyniczni, Andrieju Fiodorowiczu…

– A tak – zgodził się ze mną. – Jestem, bo też i życia pokosztowałem już nieco, a ty dopiero w nie wchodzisz. A właściwie to nie cyniczny jestem, a mądrość mam i inne niż ty widzenie świata. I potrzeby inne… i… zachcianki też…

– I tak was owo życie pokąsało, niczym jakowaś jadowita żmija, żeście tak zgorzknieli?

– Hm… To nie tak, jak myślisz. Owszem, może i czut’-czut’ pokąsało, ale i pewne tajemnice poznałem, mądrości nabyłem, jakom rzekł, dzięki czemu do życia dystansu nabrałem. To, co dla innych ważne, cenne, dla mnie śmieszne tylko. Ja wyżej mierzę, niż dorobić się worka rubli, gospodarnej żony i gromadki dzieci.

Zaintrygowały mnie te jego tajemnicze słowa:

– Powiedzcie coś więcej, to interesujące.

– Zajrzyj do mnie na kwaterę, to więcej usłyszysz. Teraz ani miejsce, ani czas po temu… To co?… Zajrzysz?

– Już kiedyś obiecałem, wypadało, bym słowa dotrzymał. Dobrze zatem, zajrzę.

– To może nie odkładaj wizyty, może dziś, wieczorem? Co? Wiesz, gdzie mam kwaterę?

– Wiem. Zgoda, niech będzie dziś wieczorem.

– O óśmej?

– O ósmej.

– A matka nie będzie temu krzywa? Albo stara pani?

– Nie, mają mnie już za dojrzałego. Mam dużą swobodę. Ufają mi.

– To i dobrze.

cdn.

Andrzej Sarwa

(1) Rdest ostrogorzki (Polygonum hydropiper L.).

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Szepty i cienie.