Szepty i cienie. Rozdział dwunasty

Niedzielny poranek wstał zamglony i chłodny. Kiedym szedł na najwcześniejszą Mszę Świętą do Katedry, bo do Świętego Ducha od czasu, gdym się zaczął spotykać z Rozalką, przestałem chodzić zupełnie, poczęło mżyć. Zmoczyło mi nieco czuprynę, nim dotarłem do świątyni, alem przed większą ulewą zdążył schronić się w kruchcie. Ogarnąłem się nieco, osuszyłem twarz i włosy chustką do nosa i wszedłem do nawy. Usiadłem w twardej dębowej ławce w podchórzu, mając za plecami obraz przedstawiający męczeństwo sandomierskich dominikanów.

Poprzedzany przez ministranta wyszedł kapłan z Mszą Świętą. Zbliżyli się do bocznego ołtarza św. Stanisława, znajdującego się dosłownie parę kroków ode mnie, i zaczęli odmawiać modlitwy u jego stopni. Tymczasem mnie zaczęła ogarniać jakaś duszność, choć chłodno było, bo przez wielkie drzwi prowadzące na dwór, które rozwarto na oścież, wpadało świeże powietrze, a nawet czuć było w świątyni lekki chłodny przeciąg. Wszelako mnie było duszno, tak duszno, iż z trudem począłem łapać powietrze. Cicha Msza Święta odprawiała się dość szparko, dla mnie jednakowoż – pewnie ze względu na ową duszność – dłużyła się niepomiernie. Na ofiarowanie, gdy kapłan uniósł ku niebu pozłocistą patenę, zaczęło trząść mną zimno, a za chwilkę poczułem intensywne uderzenia gorąca i ogarnęły mnie obfite, zlewne poty całego ciała, dreszcze i drgawki. Chyba zacząłem pojękiwać, bo i ministrant, i kapłan obejrzeli się na mnie. Wystraszony, kurczowo trzymając się pulpitu ławki, z trudem podniosłem się na drżące nogi i wyszedłem z kościoła. Gdym się tylko znalazł na dworze, wszystkie te nieprzyjemne objawy minęły, jak ręką odjął. Postanowiłem więc wrócić do środka, ale gdym tylko przekroczył próg kruchty, znów poczułem się gorzej. Zostałem tedy na zewnątrz, opierając się barkiem o piaskowcowe odrzwia bocznego wejścia, i przestałem tam aż do końca Mszy Świętej. Na szczęście deszcz ustał, choć niebo nadal było zasnute chmurami.

Pomyślałem sobie, że pewnikiem musiałem zarazić się od Rozalki. Bo innego wytłumaczenia tych niemiłych dolegliwości znaleźć nie umiałem. Zawstydziłem się sam przed sobą, żem zbagatelizował to, co mi mówiła, to że żaliła się przede mną, i zamiast jej współczuć, dość lekkom potraktował jej skargi. Teraz sam na własnej skórze doświadczyłem zapewne tego, co jej od kilku już dni dokuczało. Postanowiłem zatem, że zaraz po obiedzie pójdę do dziewczyny i przeproszę ją.

Jak postanowiłem, tak też i zrobiłem. Po obiedzie udałem się więc na Chałupki i spacerowałem dłuższy czas po drodze, w jedną i w drugą stronę. W ten sposób pewnie kilkanaście razy minąłem chałupę Rucińskich, ale Rozalka nie wyszła. Widziałem jednak, że stała przy oknie, skryta za firanką. Przykro mi było, że mnie znać nie chce, alem ją rozumiał. Miałem też nadzieję, że za dzień-dwa złość na mnie jej minie i wtedy będę mógł ją przeprosić, no i pogodzimy się.

Tymczasem jednak postanowiłem wrócić do domu i jakoś inaczej spędzić niedzielę. Zatrzymałem się oparty o stary pień akacji o grubej spękanej korze, by pozbierać myśli. Na gałęzi nade mną przysiadła sroka, przekrzywiła łebek i zaskrzeczała, po czym frunęła i przycupnęła o parę metrów dalej ode mnie na płocie. Zupełnie, jakby mnie gdzieś wabiła. Uśmiechnąłem się i podążyłem za nią. Ptak zaś to podfruwał, to przysiadał i prowadził mnie skłonem Wzgórza Zawichojskiego ku Staremu Miastu, a potem skręcił na Wzgórze Czwartek. Wreszcie tu sroka przycupnęła na uszczerbanym konarze wyrastającym z pnia wpół uschłego już cisa, tuż przy rozwalinach i szczątkach wznoszącej się ongiś w tym miejscu starożytnej świątyni.

I naraz mnie olśniło. Przypomniałem sobie ową wyrwę pod skruszonym fundamentem zburzonego kościoła św. Wojciecha. Pomyślałem, że może warto by ją było zbadać. Teraz przecież czułem się już dobrze i prawiem zapomniał o nieprzyjemnych porannych dolegliwościach.

***

Po południu schłodziło się mocno i równo, monotonnie mżył drobny deszczyk. Zanosiło się na dżdżystą trzydniówkę. Pogoda była taka, że i psa byłoby żal na dwór wyrzucić, toteż ulice całkiem opustoszały, od czasu do czasu tylko chyłkiem, skulony, przemknął jakiś przechodzień. Uznałem, że to idealna pora, by bliżej za dnia przyjrzeć się intrygującemu zapadlisku na Czwartku.

Zaopatrzony w kompas, ślepą latarkę, w zapas dobrych świec stearynowych i w nowomodny wynalazek, jaki stanowiły szwedzkie zapałki, które zapakowałem do parcianej torby, a tę przymocowałem sobie rzemieniem do paska od spodni, zbliżyłem się do miejsca przyrzuconego ongiś przeze mnie gałęźmi. Teraz zauważyłem, że grunt się tu jeszcze bardziej zapadł, a dziura wiodąca pod fundament, jakem podejrzewał, powiększyła się – zapewne na skutek deszczu – tak znacznie, że nie było już dla mnie problemem wślizgnąć się przez nią do jakowejś starej krypty. Czegom się tam spodziewał? Sam nie wiedziałem. Ale dziura i krypta kusiły młodzieńczą wyobraźnię. Przygoda kusiła…

Rozejrzawszy się uważnie dokoła, widząc, że na ulicy jest kompletnie pusto, odgarnąwszy patyki i liście, którymi zamaskowałem to miejsce, zapaliłem knot w ślepej latarce i uwiązawszy ją na szpagacie, opuściłem ostrożnie do środka. Niczegom jednak nie wypatrzył, dlatego sam się spuściłem nogami w dół do wnętrza dziury. Znalazłszy się pod ziemią, uniosłem latarkę wysoko i rozejrzałem się ciekawie. Znajdowałem się oto w jakieś sklepionej krypcie obmurowanej częściowo dość już zmurszałą, starodawną, znacznie większą niż współczesna cegłą, a częściowo polnym szpatem. Było wyraźnie widać, że kamienne obmurowanie było starsze, pierwotne, a cegłą ponaprawiano ściany w tych miejscach, gdzie ze starości jęły się kruszyć i rozpadać. Dowodziło owo niezmiernej starożytności krypty. Na wybrukowanej podłodze walały się jakieś ułomki rzeźb, zapewne pochodzących z nieistniejących już ołtarzy, a pod jedną ze ścian stała rozwalona, nadpróchniała trumna zbita z grubych desek, z której wychylała się, szczerząc zęby w trupim uśmiechu, wyschnięta głowa nieboszczyka.

Na ten widok wstrząsnął mną dreszcz – na poły obrzydzenia i na poły strachu. W pierwszym odruchu chciałem nawet uciekać, alem się opanował i rozglądałem się dalej. W ścianach krypty widniały dwa mroczne otwory, z których jeden prowadził zapewne pod nieistniejące już prezbiterium zburzonej świątyni, drugi zaś wiódł w przeciwną stronę, w kierunku reformackiego kościoła św. Józefa.

Podszedłem do pierwszego z ziejących pustką otworów i zagłębiłem się w nim. Ostrożnie stawiając stopy i wysoko unosząc latarkę, zlustrowałem kolejną kryptę, znajdującą się, tak jakem przypuszczał, pod św. Wojciechem. Pomieszczenie całe było wypełnione trumnami. Porozrzucane były w nieładzie na całej gliniastej, niewybrukowanej podłodze, a część z nich stała jedna na drugiej popod ścianami. Cuchnęło zbutwiałym drewnem, stęchlizną i grzybem. Wiele trumien miało rozbite wieka i widać było umarłych. Jednych czas kompletnie rozłożył i tylko gdzieniegdzie na pożółkłych i poczerniałych szkieletach zachowały się strzępy ubrań. Z innymi natomiast obszedł się łaskawiej i spomiędzy desek wyzierały głowy o pustych oczodołach i ustach rozwartych jak do krzyku, bądź dłonie powleczone zbrązowiałą ze starości i wyschniętą na pergamin skórą. Z jednej z trumien zwieszał się na zewnątrz, zapewne wywleczony ongiś przez szczury, wąski płat ciemnej materii gęsto zahaftowany srebrną nicią. Przyjrzawszy się dokładniej, zobaczyłem, że to kapłańska stuła. A więc leżał tu jakiś ksiądz, może mnich… Gdy podszedłem bliżej, zauważyłem, że stuła, choć pociemniała ze starości, rozkładu i brudu, jest barwy nie czarnej, lecz czerwonej, a więc pochowano tu nie zwykłego księdza, a biskupa…

Odwróciłem się i wycofałem do pierwszego pomieszczenia, a stamtąd przeszedłem do krypty znajdującej się od strony kościoła reformatów. Kolejna sklepiona piwnica była prawie pusta, jeśli nie liczyć walających się gdzieniegdzie śmieci i pajęczyn zwieszających się festonami u sufitu. Musiał to być zapewne jakiś składzik, dziś już całkiem opustoszały. Z tej krypty nie było – prócz otworu, przez który wszedłem – żadnego innego wyjścia. Odruchowo postąpiłem kilka kroków w kierunku środka pomieszczenia i naraz… ziemia zarwała się pode mną. Gwałtownie runąłem w dół. Oszołomiony i wystraszony pozbierałem się i podniosłem na nogi. Nie zrobiłem sobie nic złego, bo spadłem z niewielkiej wysokości na niezbyt twarde gliniaste podłoże. Na szczęście latarka nie zgasła i teraz z ciekawością rozejrzałem się wokół. Wyglądało na to, że jest to jakowyś niezmiernie starożytny loch, o istnieniu którego nie wiedzieli budowniczowie kościoła św. Wojciecha, skoro posadowili na nim jedną z krypt.

Loch był wydrążony w lessowej skale, która jest niezwykle trudna do skruszenia, gdy wyschnie na słońcu, ale jeśli nabierze wilgoci, nader łatwo w niej kopać, bo miękka. Znalazłem się w korytarzu niezbyt szerokim, ponieważ rozłożywszy ramiona, sięgałem obydwu jego boków, a nad głową miałem taką tylko pustą przestrzeń, że nie musiałem się schylać. Loch nie był obmurowany. Czuć w nim było troszkę stęchlizną, której zapach dolatywał z pomieszczenia powyżej, i surową, chłodną, wilgotną ziemią.

Korytarz prowadził ku reformackiej świątyni. Zagłębiłem się weń i ostrożnie stawiając stopy pomaszerowałem przed siebie. Uszedłem kilkadziesiąt metrów, a przede mną otworzyła się szersza przestrzeń – sklepiona, obmurowana piwnica o tynkowanych ongi wapnem, a teraz poszarzałych, brudnych ścianach. Poza tym, że poniewierały się w niej jakieś strzępy ksiąg, tak zbutwiałe, że rozsypywały się w palcach i niczego z nich nie dało się odczytać, nie było tu nic innego. Zrozumiałem, że znajduję się gdzieś w obrębie kościoła św. Józefa, lecz sądząc po kierunku korytarza, którym tu przywędrowałem, a który nie prowadził – tak na moje oko – prosto jak strzelił, ale konsekwentnie zbaczał w prawo, nie byłem pod samą świątynią, lecz raczej pod otoczonym murem placykiem, zamykającym od zachodu główne wejście do niej.

To przypuszczenie potwierdzał fakt, iż po mojej lewej ręce, w ścianie piwnicy, widniały skryte w mroku ościeża jakowegoś przejścia, które bez wątpienia musiało wieść do następnych krypt, znajdujących się już pod samym kościołem. Zbliżyłem się tam, ale przejścia nie było, bo ktoś kiedyś drzwi usunął, a otwór zamurował, najwyraźniej chcąc istnienie tego sklepu (1) zachować w tajemnicy. Natomiast na ścianie południowej ział mroczną pustką inny otwór. Było to wejście do identycznego korytarza wyżłobionego w lessie, jakim tutaj przywędrowałem. Odważnie postąpiłem naprzód. Uszedłszy kilka kroków, zawahałem się nieco i zatrzymałem. Stąd bowiem mogłem bez trudu wrócić na powierzchnię, ale zapuszczając się w nowe rejony, w loch wiodący nie wiadomo dokąd, ryzykowałem, że pobłądzę i nigdy już nie ujrzę światła dziennego…

Stojąc, rozważałem, co robić dalej – wracać, czy kontynuować przygodę? Szybko w myślach obliczyłem, że latarka będzie się świecić co najmniej przez godzinę, a może i dłużej, poza tym miałem paczkę świec, które wystarczyłyby na kilka godzin, miałem też nienapoczęte jeszcze pudełko szwedzkich zapałek…

Postąpiłem w mrok. Wówczas w moim umyśle pojawiła się jakaś obca, niepokojąca myśl: „Gdy wstępujesz w mrok, godzisz się, by mrok wstępował w ciebie”. Wzdrygnąłem się, a lodowaty chłód dotknął moich pleców. Prędko się jednak otrząsnąłem i powędrowałem dalej z mocnym postanowieniem, że będę szedł jedynie głównym korytarzem, nigdzie nie zbaczając, o ile korytarz ten miałby w dalszej części jakieś odgałęzienia, i że po upływie maksymalnie półtorej godziny, jeśli nie znajdę innego wyjścia na powierzchnię, zawrócę tą samą drogą, którą przyszedłem.

Korytarz, wciąż zachowujący tę samą szerokość i wysokość, opuszczał się teraz coraz gwałtowniej, miejscami nieomal pionowo, w dół, tak iż musiałem uważać, by się nie poślizgnąć i nie upaść. Po przejściu dobrych dwustu, a może nawet i trzystu metrów, loch jął delikatnie się wspinać. Zacząłem się zastanawiać, gdzie też mogę być. Ponieważ igła kompasu przez cały czas tej wędrówki pokazywała, że przemieszczam się mniej więcej na południe, zatem uznałem, iż mogę znajdować się gdzieś w okolicach wąwozu Piszczele, że zapewne minąłem już jego dno i łożysko strumienia Piszczelka i teraz idę ku górze, ku wierzchołkowi Wzgórza Świętopawelskiego. Powietrze w lochu było świeże, a momentami nawet zdawało mi się że czuję delikatny przeciąg, co świadczyło o znakomitej wentylacji. Nie było niebezpieczeństwa, iż się uduszę.

Do tej pory nie mijałem ani jednego odgałęzienia, teraz wszakże, gdy korytarz począł stromo wspinać się w górę, pojawiło się pierwsze, potem były kolejne. Zaglądałem w nie tylko tuż, z brzegu, lecz w żadne – tak jakem sobie wcześniej obiecał – się nie zagłębiałem. Niczego interesującego w nich jednak nie wypatrzyłem. Ale to się odmieniło, oto bowiem jedno z następnych odgałęzień wypełnione było stosami ludzkich kości – kompletnych szkieletów, leżących w bezładzie jeden na drugim. Między kośćmi walały się przeżarte rdzą elementy uzbrojenia, groty strzał, ostrza oszczepów, miecze, umba tarcz, szyszaki, widać, że bardzo starożytnej roboty. Pomyślałem, iż być może są to owi wojownicy tatarscy, których w te lochy przywiodła dzielna Halina Krępianka, oddając swe życie za ocalenie Sandomierza… Pojąłem, iż oto wędruję korytarzami podziemnego miasta, o których pamięć przetrwała w legendach… i zrobiło mi się jeszcze bardziej nieswojo…

Gdy uszedłem następne sto pięćdziesiąt – dwieście metrów, loch skręcił gwałtownie w lewo, na wschód. Zrozumiałem, że zaczynam zataczać koło. Zaniepokoiło mnie to, alem ostatecznie uznał, że wracając tą samą drogą, łatwo trafię do wyjścia. Posuwałem się więc dalej pewny, iż w końcu muszę natrafić na coś interesującego, bo jak dotąd, poza owym lochem zasłanym szkieletami, na nic się nie natknąłem.

I oto naraz spostrzegłem, że dzieje się coś dziwnego. Mimo iż wokół nic się nie zmieniło, z boków i z góry wciąż otaczały mnie żółte gliniane ściany, zaś za mną i przede mną ziały głuche otwory wijącego się w dal korytarza, a latarka paliła się równym, jasnym płomieniem, naraz jakby pojaśniało i pociemniało jednocześnie. Trudno mi owo wytłumaczyć, bowiem to sprzeczność, a jednak tak tom właśnie zobaczył. I w tejże samej chwili dosłownie parę kroków przede mną, skądś, nie wiadomo skąd, jął wypełzać, a właściwie stawać się, złocistopurpurowy poblask z pulsującym jądrem barwy sadzy, jakby skondensowaną ciemnością. I spostrzegłem, że owa ciemność to również rodzaj światła, światła, które pochłonęło samo siebie i nadal samo siebie pochłania i więzi w sobie. W okamgnieniu pojąłem naturę owego światła, która poza sobą samą nie chciała służyć nikomu więcej i zagęściła się tak bardzo, iż przeistoczyła się… w ciemność. I nie był to koniec owego procesu, on trwał, widziałem to i czułem bardziej sercem niż umysłem. Światło wciąż jakby zapatrzone w samo siebie, nieustannie samo w siebie się zapadało, pogrążało, gęstniało… I bił od tego jądra mroku smutek jakiś potworny, który mroził krew w żyłach, tak iż zdało mi się, że poczułem, jak krążą w nich wraz z posoką ostre kryształki lodu. Emanowała zeń nienawiść tak niewyobrażalna, iż moje serce ścisnęło przerażenie tak straszne i lęk przesycony takim bólem, iż zdało mi się, że konam, a skonać nie mogę.

W tejże chwili owo mroczne lśnienie rozjarzyło się przede mną purpurową mgłą, wydzielając blask porównywalny z błyskiem spalającej się magnezji, ale z błyskiem, który jakby zamarł w bezruchu, jakby zakrzepł w potężnym uścisku mrozu i trwa… Lecz był to bezruch, który się… rozszerzał, ogarniając coraz większą część korytarza, przenikając ściany, wreszcie dotykając i mnie. Poczułem jednak, że we mnie nie wnika – dotyka mnie tylko i gwałtownie się cofa… i znów dotyka, i znów się cofa. I czeka… czeka… na co?… Zapewne na moją decyzję, czy je zaproszę, czy zaproszę owo lśnienie… Nie kwapiłem się. Stałem znieruchomiały obserwując ten przedziwny spektakl.

Wówczas, w owej mgle, zamajaczyła jakaś niewyraźna ludzka sylwetka. Natężyłem wzrok i dostrzegłem postać znanego mi już mężczyzny, który odwiedził mnie w majaku którejś dusznej nocy. Z postury sprawiał wrażenie sędziwego i słabego. I tak jak wówczas, twarzy zjawy nie mogłem dojrzeć, bowiem skrywał ją obszerny, naciągnięty aż na oczy kaptur. Przybyły skinął na mnie wyschniętą, kościstą, pokrytą pomarszczoną skórą dłonią. Gdy się przybliżyłem, odwrócił się nieco bokiem, jakby obawiając się, żebym przypadkiem nie dostrzegł jego rysów. W tej samej chwili posłyszałem płaczliwy, stłumiony głos – pół szept, pół szloch czy zawodzenie. A może raczej coś na podobieństwo skomlenia bitego psa, którym się żalił, usiłując mnie przekonać i wzbudzić we mnie współczucie do siebie, mówiąc:

– Och, ten drugi ośrodek mocy nie uznaje mnie za równorzędnego partnera… Och…

Skarga przerodziła się w gwałtowne łkanie.

Próbował pochwycić mnie kościstymi dłońmi, czyniąc taki gest, jakby zamierzał przytulić się do mnie. Spłoszony odskoczyłem gwałtownie i wtedy obraz się rozpłynął, mgła, błyszcząca dotąd, zmatowiała, by za chwilę mroczne lśnienie powróciło z jeszcze większą siłą.

Z mgły owej jęła się teraz formować inna postać. Była to na poły roślina, na poły wąż. Jej ogromny szkarłatny kwiat, wieńczący poskręcany główny pęd, kształtem kielicha przypominający nieco kwiat narkotycznego bielunia, z którego wysuwał się okazały słupek, jął się zmieniać, przybierając kształt kobiecej twarzy, tak anielsko cudną, żem oniemiał z zachwytu. Poniżej owej twarzy łodygi i liście przemieniły się w nagi tułów o alabastrowo białej skórze, przez którą przeświecały niebieskawe żyłki, którymi płynęła gorąca, pulsująca krew. Niewielkie, lecz kształtne i jędrne piersi kusiły, zdawały się szeptać lubieżnie. Obraz był tak realny, żem wyciągnął ku niemu ręce. Wówczas on jął drżeć, falować, cofać się przede mną rozsiewając jednocześnie jakąś nieznaną mi egzotyczną woń, która wzmogła moje podniecenie.

Widmo wciąż się cofało, a jam podążał za nim. Zapomniałem, gdzie jestem, zatraciłem się w owej pożądliwości i coraz szybciej i szybciej biegłem za majakiem. A on to się ku mnie przysuwał, to oddalał, to coś szeptał. I choć słów nie rozumiałem, hipnotyzowały mnie one. Nie wiem, jak długo trwała pogoń za ułudą, która wiodła mnie przez coraz to nowe serpentyny korytarzy i przez sklepy krypt o murowanych ścianach, i przez topornie wygrzebane w glinie mroczne jamy… Przeskakiwałem kości trupie i ułomki porozbijanych garnków, ślady dawno minionego świata…

I oto naraz wszystko prysło niczym bańka mydlana. Stałem w kompletnej ciemności, bom w pogoni za zjawą dawno zgubił ślepą latarkę… Ogarnął mnie lęk. Poczułem się tak, jakbym gnał ku przepaści i w ostatniej chwili, na samym jej skraju, ostro wyhamował chybocąc na dygocących nogach nad ziejącą czernią pustki i tylko słysząc łoskot drobnych kamyków osypujących się w tę otchłań.

Ze strachu włosy zjeżyły mi się na głowie, a serce waliło jak oszalałe. Minęło wiele chwil, nim na tyle doszedłem do siebie, że mogłem już spokojnie pozbierać myśli. Na szczęście miałem zapałki i paczkę świec. Wydobyłem jedną z nich i przyłożyłem do knota wątły płomyk chybocący na końcu nasączonego saletrą drewienka. Zaraz poczułem się lepiej. Uniosłem świecę jak najwyżej i rozejrzałem się dookoła. Znajdowałem się w jakimś niewielkim loszku. Za mną widniał otwór korytarza, którym tu przybiegłem, z przodu koślawe, zbite z tarcicy sosnowej, niewielkie, półokrągłe drzwi pomalowane ciemnozieloną farbą, która miejscami się poprzecierała i spod której wyłaziła surowizna zrzesiałego i zgryzionego przez korniki drewna.

Z sercem przepełnionym lękiem podszedłem do owych drzwi i pchnąłem je z całej siły. Ani drgnęły. Serce skoczyło mi do gardła, a przerażenie nieomal powaliło mnie na ziemię. Wtedy uświadomiłem sobie, że zamiast pchać, powinienem pociągnąć drzwi owe. Tak też i zrobiłem, a one otworzyły się z cichutkim skrzypieniem. Poczułem ogromną ulgę. Poświeciłem w głąb następnego pomieszczenia, które znajdowało się za nimi, i ujrzałem, iż tuż przed oczami mam kilka trumien ułożonych w stos. Na ich widok ogarnęła mnie wręcz radość. Skoro to krypta grobowa, to znak, że jestem w podziemiach któregoś z kościołów, a więc jestem uratowany!

Z trudem przecisnąłem się między trumnami, bacząc, by ich nie poprzewracać, i znalazłem się w dosyć obszernej, sklepionej piwnicy, pełnej trucheł i skrzyń grobowych. Pod jedną ze ścian piętrzył się ich cały stos. Wszystkie były zbutwiałe i na poły przegniłe, bez śladu ozdób. Prócz trumien, w których poprzez pozapadane wieka i powybijane dziury dało się dojrzeć ludzkie szczątki, w krypcie znajdowały się też i liczne luźne kości ułożone we wcale spory stos.

Przysiadłem na ułomku kamiennego ciosu, który nie wiedzieć po co ktoś tutaj przytaszczył. Byłem pełen zawiedzionych nadziei. Oto wszystko rozwiało się niczym dym z ogniska w nagłym podmuchu wiatru. Mniemałem, iż w owej wędrówce przez tajemnicze podziemia dotrę do miejsca, w którym znajdę coś niezwykłego, tym bardziej, że przywiódł mnie tutaj majak lubieżny, na wspomnienie którego wciąż jeszcze krew szybciej krążyła mi w żyłach i za którym – gdyby mi się ponownie objawił – gotów byłem znów pobiec, na nic nie bacząc, aż… ku zatraceniu. A tymczasem? Tymczasem trafiłem na zwyczajny, nie różniący się od innych grobowiec, pełen trucheł cuchnących, zatęchły i wilgotny.

Raz jeszcze rozejrzałem się bacznie dokoła i naraz spostrzegłem coś, co zupełnie nie pasowało do tego miejsca. Coś, co bez wątpienia znalazło się tu przez przypadek… Oto na środku krypty, na żółtawej glinianej podłodze ujrzałem dość okazały sztylet starodawnej włoskiej czy hiszpańskiej roboty, z ozdobną srebrną rękojeścią. Leżał on w pobliżu wygrzebanego w ziemi zagłębienia, które, sądząc po kształcie, musiało kiedyś kryć w sobie jakiś prostokątny przedmiot. Logika podpowiadała, że zapewne jakowąś szkatułkę czy skrzyneczkę. „A więc ktoś tu czegoś cennego szukał i… najwyraźniej znalazł…” – pomyślałem. Machinalnie podniosłem sztylet z ziemi i schowałem go do torby ze świecami.

Później zaś skierowałem się ku bardzo niskiemu otworowi, bez wątpienia prowadzącemu do wyjścia z podziemi. Zagłębiłem się weń i szedłem teraz niewysokim, wąskim korytarzykiem, oświetlając sobie drogę uniesioną wysoko świecą. Na koniec zbliżyłem się do schodków, nad którymi widać było drewnianą klapę, maskującą otwór, prowadzący do pomieszczenia, znajdującego się powyżej. Naparłem na nią plecami i stękając z wysiłku, powoli zdołałem ją wypchnąć. Chociaż była ciężka, jakoś dałem sobie z nią radę. Odsunąłem klapę na bok i wyszedłem na zewnątrz, z ciekawością rozglądając się dokoła, by zobaczyć, gdzie też jestem… Znajdowałem się w kościele św. Jakuba…

Na szczęście kościół był pusty. Ponieważ wciąż było jeszcze widno, wyglądało na to, że niedawno skończyły się nieszpory, bo choć w świątyni nie dojrzałem już nikogo, to na ołtarzu ciągle jeszcze paliły się świece. Poczułem ogromną ulgę. Przygoda skończyła się dobrze, choć przecież mogło stać się inaczej – mogłem żywy nie opuścić podziemnego miasta. Teraz miałem jednak inny problem. Co będzie, jak się wytłumaczę, jeśli ktoś mnie przydybie, stojącego nad odsuniętą klapą. Toteż czym prędzej umieściłem ją na swoim miejscu i skierowałem się ku drzwiom. Były otwarte na całą szerokość. Deszcz ustał, chociaż wcześniej wyglądało na to, że popada ze trzy dni. Przysiadłem na kamiennym murku u stóp rozłożystej wiekowej lipy, aby ochłonąć i pozbierać myśli.

Siedziałem tam długo, po prostu uspokajając nerwy i odpoczywając. Kiedym już wreszcie całkiem ochłonął i doszedł do siebie, sięgnąłem do torby i wydobyłem z niej sztylet. Ostrze było mocno pordzewiałe, ale srebrna rękojeść tylko poczerniała i brudna, a poza tym znajdowała się w nienaruszonym stanie. Podniosłem sztylet do oczu, przyjrzałem się okładzinie rękojeści i naraz między delikatnym rysunkiem geometrycznych wzorów spostrzegłem tarczę herbową. Pośliniłem palec i oczyściłem ją na tyle, że mogłem rozpoznać sam herb. Był to herb rodu Semberków…

cdn.

Andrzej Sarwa

(1) Sklep – w staropolszczyźnie piwnica.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Szepty i cienie.