Szepty i cienie. Rozdział drugi

Mijały tygodnie i wreszcie nadeszła wiosna. Słońce coraz wyżej wspinało się na niebieską powałę, coraz mocniej przygrzewało. Zaczęły się roztopy. Połacie brudnego śniegu kurczyły się z dnia na dzień. Dziesiątki wartkich strumyczków spływało z pól rozpołożonych na łagodnych stokach lessowych wzgórz, zbiegając ku dnom parowów, a stamtąd, połączywszy się w jedną strugę, gnały, by zasilić liczne w tej okolicy strumienie i rzeczki i wreszcie zakończyć swój bieg w szarym nurcie Wisły. Spod śniegu wychynęły białe główki stokrotek, zakwitły leszczyny i zażółciły się pierwsze podbiały. Chociaż jednak świat poweselał, to ludzkie serca przepełniał smutek. Przez podsandomierskie wsie i osady przemieszczały się a to oddziały powstańcze, a to regularne wojsko rosyjskie. Po zagajnikach i leśnych wykrotach poniewierały się trupy Polaków pobitych w potyczkach, obdarte z przyodziewku, pozbawione butów przez czyhających na łupy okolicznych chłopów.

Pani Elizie coraz trudniej się żyło. Co i raz nachodzili ją a to powstańcy, a to sołdaci, i żadnym nie mogła odmówić prowiantu dla ludzi i koni. Czego wcześniej nie strawił ogień, to teraz pożarły kontrybucje. Poza tym zbliżał się termin rozwiązania, a ona czuła się gorzej i gorzej, miała popuchnięte nogi, była jakoś dziwnie słaba, od czasu do czasu odczuwała tępy ból w nadbrzuszu, a przestraszyła się nie na żarty, kiedy zobaczyła drobne plamki krwi na bieliźnie. Bała się, że poroni. A z dala od miasta, z dala od lekarzy mogło się to fatalnie skończyć i dla dziecka, i dla niej. Coraz poważniej zaczęła zatem rozważać propozycję ciotki Józefy, by porzuciwszy majątek, przenieść się do Sandomierza.

Dodatkowo męczyła ją także niepewność, co z córką, która jakiś czas temu wyszła za mąż za dość zamożnego ziemianina spod Miechowa w Krakowskiem, a od której nie miała żadnych wieści od chwili wybuchu powstania. Czy są bezpieczni? Była pewna, że zięć przyłączył się do jakiegoś oddziału, a Marcysia, jej Marcysia, została sama… Sama w taki czas…

Nie miała też wiadomości od Ludwika. Co prawda pożycie nie układało się im od dawna, niemniej lata spędzone pod jednym dachem, wspólne dzieci, to cementowało. I było też zwykłe, ludzkie przyzwyczajenie. Choć początkowo była wściekła na męża, teraz przyłapała się na tym, że nawet nieco za nim tęskni. Nie wiedziała nawet, czy udało mu się przedostać do Galicji, czy nie utknął gdzieś na terenie Królestwa, a może wpadł w ręce Rosjan?…

Tego wieczora udawała się na spoczynek z podjętym postanowieniem, że wyjedzie stąd skoro świt. Niczego tu już bowiem nie upilnuje, a ryzykować życiem dziecka dłużej nie miała zamiaru.

Gdy słonko wstało, kazała dobrze wymościć słomą chłopską furkę, załadowała na nią co najpotrzebniejsze – trochę ubrań i jakieś wiktuały na drogę. Kiedy furmanka ciągnięta przez niezgrabnego deresza ruszyła z turkotem i wyjechała na gościniec, obejrzała się ze smutkiem na zgliszcza, czerniejące na tle sadu, w którym dorodne śliwy pyszniły się pianą białego, wonnego kwiecia. Powietrze przesycone było tym zapachem – słodkawym z leciuchną nutą goryczy. Naraz zobaczyła, jak za furką biegnie żółta kundliczka Rudzia i biały kotek w szare łatki o imieniu Włóczek – jej pupile. Na ten widok ogarnął ją jeszcze większy smutek, krtań się jej ścisnęła i łzy zaczęły napływać do gardła. Woźnica także się obejrzał, a widząc zwierzaki, kilkakroć zaciął konia batem, zmuszając go do szybszego biegu. Ale nic to nie dało – pies i kot uparcie podążały za wozem.

– A niech tam! Przecież mnie ciotka nie wyrzuci! Wojciechu, zatrzymajcie się.

– Prrry!

Fura stanęła, woźnica zeskoczył na ziemię, przywabił psa i kota i pojedynczo podał je pani Elizie.

– Skoro koniecznie chcecie być ze mną, to niech tam! Dalej pojedziemy razem. Ciotka was polubi. Ciotka zła nie jest, choć czasami szorstka.

Chociaż od dworu Szłopanowskich do Sandomierza było tylko nieco ponad siedem wiorst, podróż zajęła dzień cały. Elizę bowiem chwyciły bóle i jazda wyboistą drogą, po której z trudem toczyły się okute żelaznymi obręczami drewniane koła furki, stała się nie do zniesienia. Furman tedy to kawałek jechał, to się zatrzymywał, a czas płynął. W końcu, gdy na horyzoncie pojawiły się już zarysy wież sandomierskich kościołów, poczęło zmierzchać.

– Pani dziedziczko, musimy pośpieszyć, bo noc nas zastanie w polach, a po ciemku, po omacku do miasta nie trafię. Zaś nocować na dworze o tej porze roku i w pani stanie, oj, to nawet myśleć nie chcę.

Eliza zacisnęła zęby i odparła:

– Masz rację. Popędź konia i pospieszaj. Jakoś muszę wytrzymać.

Furman bez słowa strzelił z bata i furka nabrała rozpędu.

Całkiem już pociemniało, gdy bardzo długim, choć dość płytkim wąwozem doturlali się od Krukowa, do pierwszych chat Przedmieścia Zawichojskiego, do jego części Chałupkami zwanej. Była dziewiąta wieczorem, bo od katedry ich uszu dobiegł dźwięk dzwonów, które swą melodyjną spiżową modlitwę od ponad czterystu już lat słały do Boga za rycerzy poległych pod Warną. W tej samej chwili pani Elizie odeszły wody.

Woźnica, na dobre przestraszony, popędził do pierwszej z brzegu słomą krytej chałupy i ostro załomotał w okienną ramę.

– Ludzie! Pomocy! Kobita rodzi!

Ostrożnie, ze skrzypieniem, uchyliły się koślawe, zamykane na skobel, pobielone wieloma warstwami złuszczającego się wapna drzwi:

– Co się dzieje? – zapytała młoda kobieta, która z ciekawością zlustrowała Macieja wzrokiem.

– Pani dziedziczka rodzi, wody jej odeszły! Wpuśćcie nas i pomóżcie, bo co ja sam pocznę?

– Józek! Józek! A chodź no tu!

Kudłaty chłop stanął za jej plecami, a razem z nim pięcioro czy sześcioro dzieci w różnym wieku, które wybudzone z pierwszego snu pięściami przecierały oczy.

– Pomóż człowiekowi, przenieście panią do chałupy, ja przygotuję łóżko, a ty Mania – zwróciła się do najstarszej córki – biegnij po staro Majcyno (1), żeby odebrała poród.

Tak naprawdę ta babka-akuszerka, a także zielarka i znachorka-zamawiaczka nie ciesząca się najlepszą sławą nazywała się inaczej, a mianowicie Agnieszka Jaskólska, ale jej prawdziwego imienia i nazwiska chyba nikt już nie pamiętał i wszyscy zwali ją Majcyną, a to dlatego, że młódką będąc miała iść za mąż, za Walentego Majkę z Kobiernik, ten jednak zostawił ją przed ołtarzem i z kościoła uciekł. Wyśmiewali się potem z niej ludzie, złośliwie poczęli nazywać Majcyną i tak już zostało.

Czym prędzej tedy przyniesiono Elizę i ułożono ją na okazałym małżeńskim łożu.

Na Chałupkach zrobił się ruch, ludzie powychodzili z domów zaintrygowani tym, co się działo. Każdy chciał jakoś pomóc. Ale kudłaty chłop stał niczym cerber we drzwiach i odganiał nadto wścibskich. Wpuścił tylko dwie czy trzy baby, bo nie wiadomo było, czy Majcyno nie będzie potrzebować jakiejś pomocy.

Skinął też palcem na jednego ze swoich synów, liczącego z wyglądu ze dwanaście lat:

– Władziu, a leć ty czym prędzy na Podole i uwiadom panio Korzenicko, że iji siostrzenica u nos rodzi.

– Dobrze! – chłopak zawinął się na pięcie i zniknął w ciemnościach.

***

– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego…

Otyła akuszerka przeżegnała się zamaszyście. Zebrane w izbie baby również się przeżegnały i chórem odpowiedziały jej:

– Amen.

Na starym, nadjedzonym zębem czasu dębowym łóżku, na sienniku wypchanym świeżą żytnią słomą, leżała położnica – pani Eliza Szłopanowska. Twarz miała spiętą, włosy zlepione potem, od czasu do czasu na przemian to szybko oddychała, to pojękiwała. Widać było, że cierpi. Chociaż nie była pierwiastką, kolejny poród nie zanosił się na lekki…

Położnica ciężko dyszała, jęczała coraz głośniej, aż w końcu jej jęki przemieniły się w wibrujący bólem krzyk. Minęła doba, odkąd odeszły wody, a rozwiązanie nie nadchodziło… Akuszerka z lękiem patrzyła na rodzącą, spodziewając się najgorszego. Lecz kiedy już w końcu nabrała pewności, że położnica wkrótce umrze, nagle jakby się coś odmieniło i w przeciągu niespełna pół godziny na świat przyszedł duży, zdrowy chłopiec.

Eliza, choć nieludzko zmęczona przedłużającym się cierpieniem, była niezwykle szczęśliwa. To był jej szósty poród, ale poza córką, którą lata temu urodziła żywą, wszystkie następne dzieci – sami chłopcy – rodziły się martwe. Dopiero dziś, dopiero tego syneczka mogła wziąć w ramiona, ucieszyć się jego płaczem, jego oddechem, biciem jego serduszka.

Dniało. Był niedzielny kwietniowy poranek, zegar na ratuszowej wieży wydzwonił kwadrans. Położnica popatrzyła na synka i wyszeptała z trudem:

– Synku, syneczku, mój mały Stasiu… Ofiaruję cię Matce Najświętszej…

Akuszerka wzięła dziecko na ręce i ostrożnie poniosła do spowitego mrokiem kąta izby, gdzie stał drewniany cebrzyk pełen ciepłej, parującej wody. Ostrożnie zanurzyła w niej noworodka i lnianą szmatką zmywała z niego krew. Dziecko było spokojne, nie płakało, widać było, że ta pierwsza w życiu kąpiel sprawia mu przyjemność. Akuszerka ostrożnie obejrzała się za siebie, zerkając na matkę i towarzyszące jej baby, czy patrzą na nią i na dziecko, ale nie patrzyły zajęte pielęgnacją położnicy. Wtedy dyskretnie sięgnęła za pazuchę i wysupłała z zawieszonego na szyi, na czerwonym sznurku woreczka drobną kość kota. Ująwszy ją w dwa palce, nakreśliła nią jakieś znaki na czole i piersiach dziecka. I w tym samym momencie noworodek zaniósł się przeraźliwym krzykiem. Czerwona, pomarszczona twarzyczka aż posiniała od wysiłku. Matka i asystujące jej kobiety odwróciły się wystraszone. Akuszerka czym prędzej osuszyła dziecko lnianym ręcznikiem, sprawnie zawinęła w pieluchę i podała matce. Ta ułożyła synka na piersi i położyła mu dłoń na główce.

– No już, już dobrze, cicho, cicho, mój malutki…

Dziecko, czy to pod wpływem pieszczoty matczynej dłoni, czy też słysząc bicie jej serca, uspokoiło się dość szybko.

***

Mgła się smużyła po łąkach, a powietrze nasiąknięte wilgocią sprawiało, że ciężko było oddychać. W ponure listopadowe popołudnie 1864 roku pan Ludwik Szłopanowski dotarł wreszcie do swojego majątku. Powstanie dobiegło końca, on w nic się zamieszał, dlatego bez lęku wracał do domu. Zmęczony był nieludzko, on i jego koń. Marzył więc tylko o jednym: żeby się umyć, przebrać w świeże ubranie, najeść do syta i położyć w miękkiej pościeli.

Ale oto naraz, gdy wyjechał spoza zakrętu i spojrzał w kierunku dworu, zamiast domu i zabudowań gospodarczych ujrzał poszarzałe zgliszcza na tle nagich o tej porze roku konarów drzew starego sadu. Wydał głuchy jęk i chwycił się za głowę:

– O Jezu!

Rozejrzał się dokoła, wypatrując ludzi, aby zapytać, kiedy i co się tu stało. Ale nie dostrzegł nikogo. Pusto było i cicho. Ścisnął zatem konia kolanami i pocwałował w kierunku karczmy stojącej na skraju pobliskiej wsi.

Pchnął masywne drzwi zbite z grubych sosnowych desek pociągniętych ciemnozieloną farbą. W twarz buchnął mu zapach stęchlizny, gotowanej kiszonej kapusty, skwaśniałego cienkiego piwa i taniej gorzałki. Schyliwszy głowę, żeby nie uderzyć nią o futrynę, wszedł do środka. Karczma pełna była chłopów. Siedzieli podpici, z czerwonymi opuchniętymi twarzami i maślanymi oczami, zawzięcie o czymś rozprawiając. Za szynkwasem uwijał się karczmarz Szmul, a pomagała mu żona Sura. Na widok Ludwika na chwilę zastygł w bezruchu, nie mogąc ukryć zdumienia. Szybko się jednak opanował i kłaniając się pas, powiedział:

– Witam, witam jaśnie pana! Widzę, że jaśnie pan zdrożony, to ja proszę siadać, ja zaraz coś podam. Może jajecznicę? I świeży chlebek, dziś pieczony, ciepły jeszcze. Aj! Aj! A może jaśnie pan życzy kotlet? To ja dam kotlet! Oj jaki smaczny! Sura, podaj panu dziedzicowi kotlet. I wódki w szkle! Oj tak, na rozgrzewkę.

Ludwik usiadł przy szynkwasie. Machinalnie wypił gorzałkę i zagryzł kotletem. Wyciągnął kieliszek:

– Jeszcze.

Karczmarz nalał. A potem konfidencjonalnie przybliżył swoją twarz do twarzy Ludwika tak blisko, że ten poczuł odór zepsutych zębów:

– Panie dziedzicu, to pan się nie bał tu przyjechać? Aj, waj! – cmoknął kilka razy z podziwem. – Co za odwaga!

Ludwik popatrzył na niego zdumiony:

– A niby dlaczego miałbym się bać?

– To jaśnie pan nic nie wie? Pan poszedł do powstania. Moskale dwór spalili. Pani wyjechała do Sandomierza. Moskale skonfiskowali majątek. To już nie pańskie, teraz jest nowy dziedzic. Niejaki Nikita Ilicz Karamzin. Na wiosnę zamiaruje dwór odbudować i chlewy, i stajnie, i stodoły, i wszystko! Oj! A jaśnie pana żandarmy szukają.

– Matko Boska! Przecie ja nie byłem w powstaniu! W Galicji siedziałem. Cały czas w Galicji, czekając, aż się tu wszystko uspokoi. To jakieś nieporozumienie! Ja wszystko wytłumaczę. Do urzędów pójdę, tak być nie może! Byłem lojalny, cały czas byłem lojalny, nie buntowałem się przeciw władzom, przeciw carowi!

Szmul uniósł dłonie w górę:

– Sza! Sza! Jaśnie panie! Ja nic nie wiem, ja nic nie wiem! Ja jedno wiem, że żandarmy jaśnie pana szukają! I ja jeszcze wiem, że o ten tam Jasiek, co wpodle pieca siedzi, choć podpity, to jakoś tak dziwnie na pana dziedzica patrzy, łakomie, jakby już za pana ruble liczył. Oj, coś jemu chyba chodzi po głowie, oj coś niedobrego! Ja stary Żyd jestem, swoje w życiu widziałem. Pan pójdziesz do urzędów, ale czy się pan zdążysz wytłumaczyć, jaśnie panie? Na Sybirze ciężko będzie znaleźć chętnego, by pana wysłuchał. Zrobi pan dziedzic, jak będzie uważał, ale ja bym radził do zmierzchu gdzieś przeczekać, może u mnie w piwnicy, ja tymczasem konia zaopatrzę, nakarmię, a jak się ściemniać pocznie, pojedzie pan dziedzic ku granicy, ku Wiśle. W Winiarkach jest chłop jeden, co umie bezpiecznie przez Wisłę przeprowadzić. Za parę groszy. Parę groszy dla niego, parę groszy dla mnie – za fatygę. Oj! Nie zedrzemy z pana dziedzica.

Ludwik zrozpaczony wpatrywał się w mówiącego, nie bardzo wiedząc, co ma począć. Im dłużej się jednak zastanawiał, tym mocniej ugruntowywał się w przekonaniu, iż karczmarz ma rację.

– Dobrze zatem, posłucham was Szmulu.

Żyd skinął ręką na Ludwika, a ten posłusznie podążył za nim. Weszli na zaplecze, a potem po stromych schodkach opuścili się do nisko sklepionej piwnicy. Przysiedli obaj – jeden na koślawym zydelku, drugi na kamieniu, który wcześniej przyciskał kapustę w beczce. Ludwik zapytał:

– A macie jakieś wieści o mojej żonie? Zdrowa? Szczęśliwie urodziła?

– Oj tak, zdrowa, w Sandomierzu mieszka. I syna ma pan dziedzic, mówią, że Stasia. Oj, pewnie ładny jak malowanie, jeśli po panu dziedzicu wziął urodę.

Ludwik uśmiechnął się smutno. Jak bardzo by chciał zobaczyć żonę i synka… Uściskać, przytulić…

– Oj! Niech pan dziedzic nawet o tym nie myśli! – zawołał Szmul, jakby zgadując, co mu chodzi po głowie. – Może kiedyś, za czas jakiś, zobaczy pan swoją rodzinę, ale teraz trzeba uciekać. Za granicę. Wkrótce zmierzch. Jak się tylko ściemni, ruszymy ku Wiśle.

***

Ludwik po raz ostatni popatrzył na konia. Żal mu się było rozstawać ze zwierzęciem, ale wiedział, że jeśli go nie zostawi, nie uda mu się niepostrzeżenie przedostać na austriacki brzeg.

Szmul przeliczył pieniądze i podał je Ludwikowi:

– Dobrze będzie, panie dziedzicu? Swoje „za fatygę” już odliczyłem.

Szłopanowski bez liczenia wsunął pieniądze do kieszeni.

– Będzie dobrze?… Musi być dobrze. Bo nie może być inaczej… Bywajcie, Szmulu.

Rosły parobek stał z boku wyraźnie zdenerwowany.

– Pośpieszta sie, panie. Ni ma casu. Im szybci teroz póńdziemy, tym szybci bedziemy w Galicji.

– Tak, racja. Chodźmy.

Przewodnik szedł pierwszy, po omacku, jak kot. Widać nie raz i nie dwa wędrował w nocy tą drogą. Czas jakiś przedzierali się przez niezbyt gęste zarośla łoziny, aż w końcu doszli nad brzeg rozlewającej się szeroko Wisły. Przewodnik wyciągnął z krzaków przyrzuconą szuwarami i wisem (2) niewielką łódkę i zepchnął ją na wodę.

– Wsiadojcie, panie dziedzicu.

Szłopanowski nie ociągając się wskoczył do środka. Nim jednak parobek do niego dołączył, spoza łoziny wychynął niewielki, kilka osób liczący oddziałek sołdatów. Na widok przygotowujących się do przeprawy zatrzymali się, jednocześnie ściągając karabiny z pleców. Dowódca zawołał:

– Stoj! Stoj! Wy kto? Tuda nie lzja!

Ludwik się zawahał, ale przewodnik silnie pchnął łódkę w kierunku głównego nurtu, jednocześnie wskakując do niej. Chwycił wiosło, leżące na dnie i jął nim szybko zagarniać wodę. Przez moment zdawało się, że za chwilę całkiem skryje ich noc i będą bezpieczni. Wszakże jeden z sołdatów nie czekając rozkazu wycelował w uciekających i dwakroć, raz po raz, dał ognia. Dwa ciała z pluskiem zwaliły się do wody, a łódeczka pozbawiona balastu chyżo pomknęła z nurtem w dół rzeki…

cdn.

Andrzej Sarwa

(1) Majcyno, od nazwiska Majka – mańkut, osoba leworęczna.

(2) Wis – sandomierska nazwa tataraku (Acorus calamus L.).

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Szepty i cienie.