Szepty i cienie. Rozdział czwarty

Ciotka Józefa wyjechała na tydzień. Matka jak zwykle zaraz z rana udała się do sklepu. Byłem w domu sam. Gdy zbliżyłem się do drzwi pokoju ciotki, serce waliło mi jak oszalałe. Nacisnąłem klamkę. Stawiała opór. Drzwi były zamknięte na klucz. Moja ręka zawisła w powietrzu, a w głowie zrodziła się myśl, że oto zamierzam, naruszając czyjąś prywatność, popełnić podłość, zło. Coś, co sprawi, że już nigdy nie będę taki, jaki byłem – niewinny… Wewnętrzna walka trwała dobrą chwilę. Kolejna myśl przeleciała mi przez głowę, że skoro pokusa silniejsza jest od mej woli, powinienem zwrócić się o pomoc do Boga… Wzdrygnąłem się na tę myśl. Słowo „Bóg” gwałtownie, w popłochu, wyrzuciłem z umysłu. Zacisnąłem mocno powieki, bardzo mocno, aż skryta pod nimi ciemność eksplodowała w końcu tysiącami kolorowych skier… Nie, nie, nie żaden Bóg… Nie poznawałem sam siebie. Jeszcze nigdy w życiu nie doświadczyłem takich emocji. Ale też jeszcze nigdy nie broniłem się przed… Bogiem… Zawsze był mi ucieczką, dziś ja uciekałem przed Nim… W popłochu odrzuciłem Go od siebie, odsunąłem, odgarnąłem, zamykając umysł i serce… Bo ciekawość wręcz mnie pożerała… Mocowałem się sam ze sobą. Serce waliło jeszcze i jeszcze mocniej nieomal rozrywając pierś. Ciekawość prawie mnie udusiła. Wzdłuż kręgosłupa przebiegały zimne dreszcze, sączyła się strużka lodowatego potu… Choć jednocześnie głowa paliła ogniem… Powoli uspokoiłem oddech… Uległem… Nerwowo, trzęsącymi się rękami wetknąłem w zamek wytrych. Żelazo zazgrzytało o żelazo. Zamek głośno szczęknął. Skobel odskoczył. Znów nacisnąłem klamkę. Drzwi się otworzyły z cichym skrzypieniem. Tajemnice tej izby stanęły przede mną otworem.

Powoli, na poły z lękiem, na poły z nabożeństwem, zbliżyłem się do kufra. Zabezpieczały go okazały ozdobny zamek i solidna kłódka. Ręce mi już nie drżały. Sprawnie i szybko pokręciłem wytrychem – jedno, drugie szczęknięcie. Ostrożnie uniosłem wieko. Zajrzałem do środka, starając się zapamiętać położenie wszystkich przedmiotów, które się w nim znajdują. Z emocji przymknąłem oczy, a gdy znów je otworzyłem, zdecydowanie sięgnąłem ręką ku książkom. Wziąłem pierwszą z nich. Była bardzo stara, oprawna w deski obciągnięte pożółkłą ze starości, niegdyś chyba białą, wytłaczaną w roślinne ornamenty, skórą. Zerknąłem na stronę tytułową i przeczytałem: Ioannes Wierus, Pseudomonarchia Daemonum, sięgnąłem niżej, wziąłem kolejny tom: Lemegeton sive Clavicula Salomonis Regis… Sięgnąłem jeszcze głębiej i wydobyłem dwa dość okazałe tomy. Wreszcie coś po polsku… Jasnowidząca z Prevorst, spostrzeżenia w względzie wewnętrznego życia człowieka, tudzież przenikania świata duchów do naszego świata.

Siadłem przy niewielkim stoliku stojącym nieopodal okna, delikatnie przewracając karty i zagłębiłem się w lekturę… Przed oczami przesuwały się tytuły rozdziałów: Widzenie za pomocą laseczki magnetycznej, Widzenie duchów opiekuńczych, Sny, przepowiednie, Spostrzeganie widziadeł, Wychodzenie z samej siebie, Widzenie samej siebie, Sen magnetyczny, Niektóre objawienia dotyczące widzenia duchów…

Pogrążony w lekturze nie zauważyłem upływającego czasu. Dosłownie pochłaniałem tekst, zapoznając się ze sprawami, o których dotychczas nie miałem pojęcia. Jednocześnie miałem świadomość, że to, co robię, jest złe, i że nie powinienem czytać tego, co czytałem… Ale przeczytałem… Gdy już udało mi się wziąć w ręce te zakazane księgi – muszę je poznać do końca! Po prostu zaspokoiłem ciekawość. Czy jest coś złego w ciekawości? Czy jest coś złego w pogłębianiu wiedzy? Tak, chciałem wiedzieć! Wszystko! Po prostu wiedzieć! Coś szeptało mi w głowie: „Po co? Na co ci taka wiedza? Wiedza próżna i bezużyteczna?”. Odtrąciłem tę myśl. Nie ma wiedzy próżnej i bezużytecznej! Każda wiedza może być przydatna. Byłem podniecony, bardzo podniecony. Czytając tę księgę odczuwałem podniecenie takiego rodzaju, jakiego nigdy jeszcze nie doświadczyłem. I jednocześnie odczuwałem rozkosz. Rozkosz większą niż ze smakowania ulubionych potraw, rozkosz większą niż z zasłuchania się w dźwięki organów, rozkosz porównywalną chyba tylko z pierwszym nieśmiałym pocałunkiem, muśnięciem warg dziewczyny, którego kiedyś raz już doświadczyłem…

Zapomniałem o całym świecie. Nawet nie odczuwałem głodu czy pragnienia. Zaczynało zmierzchać. Ocknąłem się w końcu z tego stanu, w jakim znalazłem się w momencie, gdym przeczytał pierwsze zdania z ukrytej księgi.

Sprzed domu dobiegł głos matki. W pośpiechu odłożyłem książki na miejsce, zamknąłem kufer, zamknąłem drzwi ciotczynego pokoju. Dłonie spociły mi się ze zdenerwowania, a głowa płonęła. Matka weszła do chłodnej sionki. Nie śmiałem jej spojrzeć w oczy. Ale ona nie przygląda mi się zbyt dokładnie. Spytała tylko:

– Jadłeś coś? Bardzoś głodny?

Głośno przełknąłem ślinę:

– Nie, nie bardzo, ale chętnie coś zjem.

– No to zaraz coś przygotuję.

Postawiła przede mną talerz. Nawet nie wiedziałem, co na nim było. Szybko przełknąłem duże kęsy chleba, który nerwowo szarpałem zębami. Popiłem chłodnym kompotem.

– Mamusiu, chciałbym jeszcze wyjść.

– Dobrze, a dokąd?

– Sam nie wiem, powałęsać się.

– Dobrze, nie wracaj zbyt późno. Dziś chcę się wcześniej położyć, więc nie będę na ciebie czekała.

– Postaram się, ale… wieczory długie, ciepłe. Nie martw się, jakby mnie długo nie było. Możesz spokojnie iść spać. Przecież nie jestem już dzieckiem.

Matka pokiwała głową, jakby nie bardzo słuchała, co do niej mówię. Zamyślona jakaś, poszła do swojego pokoju, a ja starannie zamknąłem drzwi i wyszedłem w mrok…

***

Wciąż byłem jakby wpółprzytomny. Nogi same niosły mnie przed siebie. Minąłem ciemną bryłę Katedry. Dróżką pomiędzy Zamkiem a Spichlerzem zbiegłem ku nadwiślańskim błoniom. Żaby rechotały, upojnie pachniały oroszone zioła. Naraz chmura zasnuła księżyc, zrobiło się ciemno, choć oko wykol, ale ja szedłem pewnie. Znałem tu każdą trawkę, każdy kamyk, pewnie stawiałem stopy na ścieżce wijącej się przez Rybitwy.

Skądś od Wisły smużyła się mgła. Jakaś dziwna mgła. Pełna szeptów i westchnień. Lepka, pachnąca cierpko i gorzkawo…

Nagle zapachy zmieniły się niczym obrazy w kalejdoskopie – powoli przypełzł zapach asafetydy, gnijącego mięsa i siarki, mułu, pleśniejących wodorostów, końskiego potu i starego moczu. Jakieś niewidzialne palce dotykały moich policzków, ramion, dłoni, jakieś wpółzduszone kobiece szepty zaczęły wabić mnie ku sobie. Pełne pożądania, nasycone erotyzmem. Jęki i westchnienia. Poczułem woń macierzanki, werbeny i miodny zapach przytulii. Chciałem zawrócić, ale zewsząd otoczyły mnie zwiewne cienie. Popchnęły i powiodły ku jakiemuś, im tylko znanemu celowi… Nie bałem się. Mój umysł zdrętwiał, serce zdrętwiało i wystygła dusza. Już nie myślałem o tym, by zawrócić. Posłusznie powędrowałem tam, dokąd mnie wiodły szepty i cienie… Chcąc tego… Dlaczego? Sam nie wiem…

Księżyc wypełzł spoza gęstego obłoku. Tajemnicze sylwetki rozpłynęły się kędyś śród nadrzecznych trzcin i tataraków.

Raptem oprzytomniałem, odzyskałem jasność umysłu, zatrzymałem się i ze zdumieniem spostrzegłem, że stoję przed drzwiami starej, wpółzapadłej w ziemię, strzechą krytej chałupy. Koślawe, zbite z surowych desek i pobielone wapnem drzwi otworzyły się ze skrzypieniem dawno nieoliwionych zawiasów. Samotnie tu żyjąca stara panna, Majcyna, wpatrywała się we mnie załzawionymi oczkami. Staliśmy milczący naprzeciw siebie.

– Jesteś. Wreszcie jesteś. Przyszedł twój czas…

Nie wiedziałem, o czym mówi ta starucha. Kiwnęła na mnie zakrzywionym palcem:

– Wejdź.

Ustąpiła mi miejsca i wpuściła do ciemnej, zatęchłej sionki.

– Chodź dalej.

Wszedłem. Niewielka, niska izba, belkowana powała. Wielkie łóżko zasłane równo, choć przecież już była noc. Na środku stał stary nadgryziony przez czas i korniki sosnowy stół, na nim w tanim blaszanym lichtarzyku na wpół wypalona łojówka. Ława i dwa zydle obok.

Naraz ogarnął mnie paniczny lęk. Co ja tu robię, skąd się tu wziąłem, dlaczego? Majcyno patrzyła mi w oczy.

– To jo cie odbirałam, jakżeś się rodził.

– Wiem, matka mi mówiła…

Nie chciałem być niegrzeczny, więc bąknąłem pod nosem:

– Wybaczcie mi, nie wiem, skąd się tutaj wziąłem o tak niestosownej porze. Wybaczcie…

Ostrożnie, tyłem, skierowałem się ku drzwiom. Lęk stalową obręczą ścisnął mi piersi.

– Wybaczcie, nie chciałem niepokoić…

Majcyno uśmiechnęła się leciutko.

– Doczekałam się, doczekałam… Idź, idź… jeszcze tu wrócisz… Prędzy, niż ci się zdaje – mruknęła pod nosem.

Podeszła jeszcze do mnie, drążącą ręką odgarnęła mi włosy z czoła. Skreśliła na nim jakiś znak.

W tej samej chwili poczułem jakąś niewidzialną rękę na ramieniu. Odwróciłem się w panice, z całej siły popchnąłem koślawe drzwi i pędem wybiegłem na zewnątrz.

Biegłem bez ustanku, aż gdy już piersiom zabrakło tchu, zatrzymałem się nieopodal Latarni Chocimskiej i dysząc ciężko, odpocząłem. Byłem oszołomiony, przerażony, ale i zdumiony. Zdumiony tym wszystkim, co wydarzyło się dzisiejszego dnia i dzisiejszej nocy. Niczego już nie rozumiałem…

***

Następne dni upłynęły mi spokojnie. Zbyt byłem bowiem przestraszony tym, czego doświadczyłem, aby kontynuować, com onegdaj zaczął. Kufer i księgi zostawiłem w spokoju. Ba! Mało tego! Skruszony pokajałem się przed Bogiem, wyznając na spowiedzi świętej, czegom się był dopuścił. Ksiądz wszakże zbagatelizował cały problem, ponieważ najbardziej nawet skrupulatny jurysta nie mógł się w fakcie spenetrowania ciotczynego kufra doszukać znamion grzechu śmiertelnego. Dlatego też zbył mnie jakąś lekką nauką moralną i jeszcze lżejszą pokutą, przez com – chociaż w duszy oczyszczony, w sumieniu jednak nie uspokojony – gryzł się wspomnieniem tego, co mi się przytrafiło. A może raczej tego, czegom się dopuścił i skutków, jakie to za sobą pociągnęło – nocnych majaków i odwiedzin chałupy Majcyny. Bom tak to widział i rozumiał.

W końcu wszakże czas zaczął wszystko zacierać i przestałem zaprzątać sobie owym głowę, śmiejąc się nawet sam z siebie, iż – niczym baba – przeraziłem się własnej wyobraźni. Tak, teraz nawet zacząłem myśleć o tym wszystkim z pewną zuchwałością, jakby samego siebie prowokując do ponownego popełnienia jakowegoś podobnego czynu.

Może w końcu ostatecznie zapomniałbym o tamtych sprawach – zobaczyłem bowiem, co zawiera tajemniczy kufer, zajrzałem do ksiąg, a wertując jedną z nich rozpaliłem swoją wyobraźnię – wówczas nieco ponad miarę może – ale teraz nie odczuwałem już takiej ciekawości i pożądania, by ją nadal zaspokajać, jak wtedy, nim otworzyłem kufer… gdyby nie pewne zdarzenie…

cdn.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Szepty i cienie.