Święta Teresa z Lisieux – Doktor Małej Drogi. Rozdział dziesiąty

Powrót do źródeł misyjnej gorliwości

Wydaje się paradoksem, że św. Teresa, patronująca działalności misyjnej wspólnie ze św. Franciszkiem Ksawerym, nie opuściła klasztoru w Lisieux od chwili, gdy do niego wstąpiła, aż do dnia śmierci – 30 września 1897 roku. Dwudziestoczteroletnia karmelitanka, ukryta w zapomnianym zakątku Francji, towarzyszy wielkiemu jezuicie, apostołowi Indii, jako patronka misji. Jakże wielki jest między nimi kontrast w oczach ludzi oczekujących wyraźnie widocznych, konkretnych i wymiernych osiągnięć! A jednak, nie szukając rozgłosu ani zaszczytów, doczekała się uznania jako największa święta dwudziestego stulecia; trudno wręcz znaleźć katolicki kościół, w którym brakowałoby jej posągu (w każdym razie była to prawda trzydzieści lat temu).

Cała ta sława przyszła nie dlatego, że Teresa do niej dążyła; wręcz przeciwnie. Paradoks polega również i na tym, że pragnęła zostać zapomniana – niedostrzegalna jak ziarnko piasku. Była przy tym kobietą zdolną do wielkich namiętności, do wspaniałej miłości. Wiedziała, że jej pragnienia zostaną spełnione. Zgodnie z rozumowaniem Teresy, Bóg nie obdarzyłby jej nimi, gdyby nie miał zamiaru ich zaspokoić.

W jednym z najbardziej poetyckich, a przy tym najważniejszych fragmentów autobiografii, Teresa opisuje niepohamowane pragnienie, by kochać Jezusa tak, jak nie kochano Go nigdy przedtem. Aby Go zadowolić i zdobyć zbawienie dla licznych dusz, chciała zostać wojowniczką, kapłanem, apostołem, Doktorem Kościoła i męczennikiem. Nie byłaby w stanie ograniczyć swego powołania do jednej tylko placówki misyjnej; chciała „podróżować po całym świecie, głosząc Ewangelię i zatykając Jego krzyż w ziemi pogan, nie przez kilka zaledwie lat, ale od początku stworzenia aż do chwili, gdy czas się wypełni”.

Chciała się stać „apostołem apostołów”, brać udział w apostolskiej pracy misjonarzy poprzez swoje modlitwy i ofiary. Dzielenie z nimi wysiłków, sukcesów i porażek jedynie w doczesnym życiu nie wystarczyło, by ją zadowolić, obiecała więc wspierać ich z nieba. Na krótko przed śmiercią napisała do dwóch księży misjonarzy, których pracę polecono jej wspierać: „W niebie nie pozostanę bezczynna; moim pragnieniem jest pracować dalej dla Kościoła i zbawienia ludzkich dusz. Proszę o to Dobrego Pana i jestem pewna, że spełni moje życzenie”. Sądząc po tysiącach misjonarzy, którzy zwrócili się do niej o pomoc i zebrali bogaty plon dusz, Bóg rzeczywiście je spełnił.

Jej misyjny zapał i rola „najwyższej misjonarki” zasługują dziś na większe podkreślenie niż kiedykolwiek. Obecnie kwestionuje się przykazanie, jakie dał nam Pan tuż przed Wniebowstąpieniem – „Idźcie i nauczajcie wszystkie narody” (Mk 16, 15). Koncepcja „anonimowego chrześcijanina” autorstwa Karla Rahnera, odrzucająca samą ideę ciężkiej pracy mającej na celu nawrócenie pogan, rozprzestrzeniła się nawet na kościelne towarzystwa i zakony misyjne. W rezultacie, poświęcanie czasu i zapału zbawieniu dusz w odległych placówkach misyjnych nie jest uznawane za tak niezwykle ważne, jak dotychczas. Zgodnie z interpretacją „anonimowego chrześcijanina”, poganie „zostali już obdarzeni łaską, lecz nie «pełną chrześcijańską świadomością». Wiara ani zbawienie nie zależą od pomocy Kościoła; zbawcze działanie Boga wyprzedza Kościół; człowiek jest już zbawiony” (zob. Christ to the World, s. 246, 1968). Dlaczego zatem troszczyć się o zbawienie niechrześcijan, jak czyni Kościół od początku swojego istnienia? Po co kłopotać się próbami ich nawracania? Św. Maksymilian Kolbe, który obiecał modlić się o kanonizację św. Teresy, jeżeli ona zechce pomóc w jego wielkim misyjnym dziele na Wschodzie, daje odpowiedź na ten niebezpiecznie błędny pogląd: „Strata choćby jednej duszy jest wielką katastrofą”.

Święta dostrzegała z pewnością różnicę między dziełem Chrystusa, który ustanowił Kościół jako część swojego zbawczego planu, a działaniem samego Kościoła, w którym wielką rolę dla zbawienia dusz odgrywa praca misyjna. To właśnie rozróżnienie zostaje tragicznie zagubione w nowomodnym sformułowaniu „anonimowy chrześcijanin”.

Czas na kilka poruszających faktów. W latach 1921–1965, następujących wkrótce po jej kanonizacji, utworzono ponad czterdzieści zgromadzeń misyjnych, którym przyświecało tak bliskie Teresie pragnienie zbawiania dusz – szczególnie zaś dusz, którym nie zaniesiono dotychczas Ewangelii. Od tego czasu, w wyniku spadku misyjnego zapału, powstało mniej niż osiem takich organizacji.

Na szczęście, misjonarze z ubiegłego stulecia spisali się dobrze, zasiewając ziarno Ewangelii. Kraje niegdyś misyjne dysponują dziś seminariami i same wysyłają misjonarzy do innych. Jest to prawdą szczególnie w odniesieniu do Afryki. Dziewiętnaste stulecie, w którym zamyka się krótkie życie Teresy, było świadkiem wielkiej ekspansji tego rodzaju działalności. Każdy spośród większych katolickich krajów dysponował towarzystwami misyjnymi, które wychowywały tysiące zgłaszających się zakonników i księży. Gdy Celina chciała pokazać Teresie czasopismo poświęcone misjom, ta nie zgodziła się go przeczytać – pokusa, by zmienić zdanie mogła okazać się zbyt wielka. Teresa podjęła już wówczas decyzję o wstąpieniu do karmelitanek. Po długich modlitwach o rozeznanie zrozumiała, że w zakonie kontemplacyjnym może osiągnąć więcej dla zbawiania dusz i rozprzestrzeniania Ewangelii, przyczyniając się do licznych łask skrytym, pełnym modlitwy i poświęceń życiem, niż gdyby miała posłuchać głosu serca. Jakże wielką miała rację!

Od samego początku życia Teresy, aż do jej ostatnich dni, obserwujemy wzrost świadomości i rozwój tradycyjnego misyjnego ducha. Na zewnątrz, jej wczesne dzieciństwo i życie rodzinne mogło wydawać się typowe dla dobrze sytuowanej wyższej klasy średniej w ówczesnej Francji. Burżuazja zachowała bowiem pewien katolicki zmysł, będący być może bardziej właściwością kultury niż duchowości. W rodzinie Martinów było jednak inaczej: oboje rodzice Teresy rozważali myśl o powołaniu do stanu duchownego. Częste, nawet codzienne uczestnictwo w Mszy Świętej, lektura Pisma i żywotów świętych; przede wszystkim zaś przykład wyjątkowej pobożności ojca i sióstr (matka zmarła śmiercią świętej, gdy Teresa miała zaledwie cztery lata), nauczyła ją, że miłość jest tożsama z poświęceniem. Jako małe dziecko uczyła się od sióstr składania w ofierze niewielkich wyrzeczeń, aby zadowolić Boga i wyprosić łaskę nawrócenia dla grzeszników. Najmniejsze, pozornie nic nie znaczące wydarzenia mogły zjednać dusze dla Chrystusa. Gdy Teresa miała trzynaście lat, odkryto przed nią Bożą Miłość Miłosierną:

„Pewnej niedzieli, zamykając modlitewnik przy końcu Mszy, zobaczyłam fragment przedstawiającego Ukrzyżowanie obrazka, który wysunął się spomiędzy kartek, ukazując jedną z Boskich Dłoni, przebitą i krwawiącą. Przeszło mnie nieopisane drżenie, którego nie doświadczyłam nigdy przedtem; moje serce było rozdarte widokiem Najświętszej Krwi spadającej na ziemię; brakowało kogoś, kto mógłby ją schwytać i przechowywać jak skarb. Natychmiast postanowiłam pozostać na zawsze u stóp Krzyża, aby przyjmować Boską rosę zbawienia i rozdzielać ją dalej, pomiędzy dusze… Pochłaniało mnie nienasycone pragnienie dusz, chciałam za wszelką cenę uwolnić je od wiecznych płomieni piekła”.

Ten głód zbawienia miał się niebawem spotkać z łaską wyjątkowego nawrócenia. Wielokrotny morderca, Pranzini, został skazany na śmierć i, według relacji gazet, nie zdradzał śladu skruchy. Teresa ofiarowała za tego nieszczęśnika modlitwy i wyrzeczenia. Odważyła się powiedzieć: „Mój Boże, jestem pewna, że wybaczysz temu nieszczęśliwemu Pranziniemu, i będę o tym przekonana, nawet jeśli nie wyzna swych grzechów ani nie okaże żalu – taka jest moja wiara w Twoje bezgraniczne miłosierdzie”. Jednak z dziecięcą szczerością i kobiecą subtelnością dodała, że skoro to jej pierwszy grzesznik, chciałaby jednej oznaki skruchy, jako świadectwa, że jej modlitwa została wysłuchana. Wchodząc na szafot, kierowany łaską zabójca zwrócił się do stojącego w pobliżu księdza, chwycił krucyfiks i trzykrotnie ucałował święte rany Naszego Pana. Po tak wyraźnym znaku w odpowiedzi na modlitwy i poświęcenie, zapał Teresy dla zbawienia dusz stał się bezgraniczny.

Gdy miała zaledwie czternaście lat napisała w liście: „Radosna jest myśl, że każdy pogodnie zniesiony ból sprawia, że rośnie nasza wieczna miłość do Boga. Byłabym szczęśliwa, gdybym w dzień swojej śmierci mogła ofiarować Jezusowi choćby jedną duszę. Byłaby to jedna dusza mniej w piekle i jedna więcej, by błogosławić Boga przez całą wieczność”. Po wstąpieniu do klasztoru, jej pełny miłości stosunek do cierpienia stał się bardzo ważny. „Cierpienie otworzyło przede mną szeroko ramiona, a ja z upodobaniem przyjęłam je do swego serca… Nasz Pan pozwolił mi zrozumieć, że to poprzez Krzyż otrzymam od niego dusze; im więcej krzyży napotykałam, tym silniej przyciągało mnie cierpienie…”

W klasztorze były zakonnice, które zdobywały się na większe wyrzeczenia niż św. Teresa. Z powodu młodego wieku i słabego zdrowia nie mogła angażować się w to, co niezwykłe; włożyła więc całą swoją miłość w małe, nieistotne wydarzenia. Nawet potknięcia dawały jej okazję, by pokornie zaakceptować własną małość, i o tyle bardziej ufać nieskończonej Bożej litości i miłości.

Pod koniec życia pisała o swym wielkim pragnieniu włączenia innych dusz w misję ewangelizacyjną. Przepowiedziała nawet na krótko przed śmiercią, że Bóg poprowadzi cały „legion ofiarnych dusz”, aby podążały jej śladem jako ofiary Bożego Miłosierdzia. Zapowiedź ta spełniła się w znacznym stopniu poprzez jej autobiografię, Dzieje duszy. Misyjny zapał Teresy, obejmujący świeckich w równym stopniu co zakonników i księży, wyprzedził w czasie dekret Soboru Watykańskiego II o roli laikatu w Kościele.

Każdy jest powołany do bycia misjonarzem, a Kościół jest ze swej natury Kościołem misyjnym. Jak gdyby chcąc to podkreślić, Nasza Pani pojawiała się w roku 1917 w portugalskiej Fatimie, wzywając dzieci: „Módlcie się i ponoście ofiary za grzeszników, bo wiele dusz idzie do piekła, gdyż nie ma nikogo, kto by się za nie poświęcał i modlił”. Katolicy, podążający z bohaterską ofiarnością małą drogą świętej Teresy, idący przez codzienność z wiarą i w duchu zadośćuczynienia odrzuconej miłości Boga, wypełniają więc prośbę Naszej Pani o udział w zbawieniu dusz.

Teresa dawała przykład zarówno słowem, jak i czynem. Ukryte ofiary, którymi starała się zadowolić Jezusa, można najlepiej podsumować jej własnymi słowami: „Nie pozwolę, by umknęła mi najmniejsza ofiara, ani spojrzenie, ani słowo, ani czyn. Wykorzystam najdrobniejsze z działań i zrobię to dla Miłości”. Nieustanna, codzienna wierność surowemu, zamkniętemu życiu w zakonie to męczeństwo. Wszystko to robiła, by zadowolić swego Oblubieńca „Jezus… Chciałabym Go kochać, jak nie kochano Go nigdy przedtem”.

Wołanie umierającego Zbawcy „Pragnę!” odbijało się nieustannym echem w jej sercu. Dążenie do zaspokojenia Jego pragnienia dusz, zdobycia ich miłości dzięki przepełnionemu ofiarnością naśladowaniu życia Mistrza, była dla niej zawsze najważniejsze. Duchem stała nieustannie u stóp Krzyża, pragnąc „dopełnić braki udręk Chrystusa” (Kol 1, 24). Gdy św. Teresa powiedziała, że pozostanie u stóp Krzyża, by przyjmować i rozdzielać między dusze Boską rosę zbawienia, nie były to czcze słowa – wierzyła w każde z nich.

Pewnego razu infirmerka położyła w jej nogach butelkę z gorącą wodą, i natarła jej klatkę piersiową jodyną. Teresa płonęła gorączką i o wiele bardziej wolałaby dostać szklankę wody. Jej słowa brzmiały: „Mój Jezu, Twoje dziecko jest spragnione! Cieszy się jednak, że dałeś mu tę okazję, by lepiej Cię naśladowało i przyczyniło w ten sposób do zbawienia dusz”. Jej fizyczne cierpienie powiększała jeszcze ciemna „noc duszy” i pokusa zwątpienia. Powiedziała swym siostrom, by nie dziwiły się, jeżeli umrze w całkowitym osamotnieniu – czy Pan Nasz nie krzyczał na krzyżu: „Boże mój, Boże, czemuś Mnie opuścił?” (Mk 15, 34). Pod koniec życia, powiedziała jednej z nich, że nie wyobrażała sobie dotąd takiego cierpienia, dodając jednak, że znosi je ze względu na wielkie pragnienie zbawienia dusz. 30 września 1897 roku zmarła w miłosnej ekstazie, ze wzrokiem utkwionym w krucyfiks i słowami „Mój Boże, kocham Cię” na ustach. Przepowiedziała: „Myślę o całym dobru, jakie zdziałam po śmierci… Będę pomagała księżom, misjonarzom, całemu Kościołowi”. Obietnicę czynienia z nieba dobra na ziemi spełniła w niezliczonych łaskach przypisywanych jej interwencji. Czytając opis św. Pawła o różnych powołaniach w Kościele – Mistycznym Ciele Chrystusa, zrozumiała, że najistotniejsze jest „serce”, które zawiera w sobie wszystkie inne powołania (misjonarza, nauczyciela, męczennika, itd.): „O Jezu, moja miłości, nareszcie znalazłam moje powołanie: moim powołaniem jest miłość!”. Misjonarze straciliby niewątpliwie swój zapał, gdyby nie podtrzymywała ich łaska. Łaska ta, której pierwotnym źródłem jest ukrzyżowany Chrystus, działa w życiu każdego z nich dzięki modlitwie i ofiarom.

I rzeczywiście, wielu misjonarzy odkryło, że pod wpływem modlitwy do św. Teresy o pomoc w zdobywaniu dusz dla Chrystusa, ich wysiłki stawały się nagle bardziej owocne. Powołanie i misyjny zapał Świętej podsumowują najlepiej słowa, które można znaleźć na ścianie łuku wyznaczającego wejście do bocznej nawy poświęconej jej bazyliki w Lisieux: „Tu na dole mamy do zrobienia tylko jedno: kochać Jezusa i zbawiać dusze”.

Br. Francis Mary Kalvelage FI

Powyższy tekst jest fragmentem książki pod redakcją br. Francisa Mary Kalvelage’a FI Święta Teresa z Lisieux – Doktor Małej Drogi.