Św. Piotr Julian Eymard. Jutro będzie za późno. Rozdział pierwszy

Wiecznie w drodze

Komendant miejscowej policji krzyknął do zebranych świadków, żeby zachowywali się spokojnie i nie sprawiali problemów. Protestujący uspokoili się na chwilę, ale ich głosy szybko zbiły się, na podobieństwo fali wzrastającej w siłę tuż przed uderzeniem o brzeg, w jeden krzyk: „Nie zabierajcie naszego świętego!”.

Mieszczanie i wierni ze znajdującego się na pogórzu francuskich Alp miasteczka La Mure protestowali głośno przeciwko zabraniu z cmentarza przy parafialnym kościele ciała ojca Eymarda i właściwie tylko dzięki obecności policjanta, który otrzymał od burmistrza polecenie utrzymania porządku publicznego za wszelką cenę, demonstracja ta nie przerodziła się w coś znacznie gwałtowniejszego. Sam prefekt zapowiedział wyraźnie, że w razie konieczności nakaże interweniować uzbrojonym strażnikom, aby zapobiec rozruchom wśród ludności podczas urzędowego przeniesienia szczątków założyciela Zgromadzenia Najświętszego Sakramentu.

Na czele protestujących przeciwko ekshumacji stanął sekretarz burmistrza, ulegając namowom adoptowanej siostry Piotra Juliana, jego jedynej żyjącej „krewnej”, która opuściła La Mure, aby nie uczestniczyć w tak bolesnym wydarzeniu.

Po śmierci siostry ojca Eymarda, Marianny, jego uczniowie zwrócili się do władz z prośbą o zgodę na przeniesienie doczesnych szczątków założyciela ich zgromadzenia do Paryża, gdzie w nowej kaplicy domu generalnego kongregacji wybudowano już kryptę w celu ich złożenia.

Gdy tylko mieszkańcy La Mure zostali o tym powiadomieni, natychmiast zareagowali wielkim oburzeniem, protestując głośno przeciwko takiej decyzji. Wszyscy krzyczeli niemal jednym głosem, potępiając „kradzież” „ich świętego”. Ojciec Eymard urodził się i wychował w La Mure, a później przez całe życie często tu powracał, aby odwiedzić swoje siostry i wziąć udział w Mszy świętej celebrowanej w kościele, w którym kiedyś otrzymał sakrament chrztu. Miejscowi ludzie dobrze go znali, wielu brało udział w złożeniu jego ciała do grobu, znajdującego się w pobliżu głównej bramy przykościelnego cmentarza. Teraz kopali tam robotnicy, aby wydobyć ciężką ołowianą skrzynię, chroniącą dębową trumnę ze szczątkami.

Zgromadzeni nie zamierzali oddać „swojego” świętego bez walki, niezależnie od obietnicy burmistrza, że przenosiny ciała odbędą się tak pokojowo, jak to tylko możliwe. Głośne protesty kobiet, dzieci i prostych robotników rozległy się o czwartej po południu, gdy tylko pierwsza łopata dotknęła ziemi, i trwały niczym zawodzenia greckiego chóru aż do momentu wywiezienia trumny pod eskortą z miasteczka trzy godziny później. Wydarzenie to miało miejsce 27 czerwca 1877 roku, niecałe dziesięć lat po śmierci ojca Eymarda.

Piotr Julian przybył wówczas do La Mure z Paryża przez Vichy nieświadomy tego, jak poważna toczy go choroba. Jego kapłańskie i zakonne powołanie było wynikiem długiej duchowej wędrówki. W swoim apostolskim zapale udał się kilkakrotnie w podróż do Rzymu, aby uzyskać papieską aprobatę dla swojego nowo założonego zgromadzenia, dyliżansami i pociągami krążył po całej Francji, zakładając Wieczerniki – ośrodki szczególnej czci dla Eucharystii – i nieustannie podróżował, by nauczać miłości Boga, objawiającej się w Najświętszym Sakramencie. Nawet śmierć nie była go w stanie zatrzymać w jednym miejscu. Jednak najważniejsza była duchowa podróż tego francuskiego księdza, która stała się tematem przewodnim niniejszej książki. To świadectwo czci dla człowieka, który pozostawił nam wielką spuściznę duchowych wartości, mających swe źródło w jego niewzruszonej wierności woli Boga. Głos Pana wzywał go nieustannie, nawet w zadowoleniu z żarliwego wypełniania kapłańskiej posługi, a później w bezpiecznym schronieniu zakonnego życia pośród marystów.

Oburzenie prostych wieśniaków z La Mure jest najlepszym świadectwem uczucia, jakim darzyli Piotra Juliana Eymarda i świętości, którą w nim dostrzegali. Ta sama miłość dla założyciela Zgromadzenia Najświętszego Sakramentu skłoniła jego członków do podjęcia starań o odzyskanie doczesnych szczątków ich duchowego ojca.

Pierwsza wizja podróży

 Dorastanie w La Mure

Piotr Julian Eymard przyszedł na świat w 1811 roku we francuskiej wiosce la Mure. Był jedynym żyjącym dzieckiem z drugiego małżeństwa ojca z Marią Magdaleną Pelorce. Jego przyrodnia siostra, Marianna, która jako jedyna z rodzeństwa z pierwszego związku ojca dożyła wieku dorosłego, mieszkała razem z nimi. Po jakimś czasie do rodziny dołączyła adoptowana córka, Nanette.

Ojciec Piotra Juliana był pracowitym i pobożnym człowiekiem. Nie tylko wywiązywał się sumiennie z wszelkich kościelnych obowiązków, ale wstąpił także w szeregi stowarzyszenia eucharystycznego, zorientowanego na rygorystyczną pokutę. Rzeczywiście życie religijne we Francji w tamtym okresie nadal oddychało dusznym powietrzem jansenizmu, ruchu przedstawiającego religię w niezwykle surowy i ściśle pokutny sposób poprzez kładzenie szczególnego nacisku na rolę grzechu i cierpienia, bólu i ofiary w chrześcijańskim życiu.

Ta wizja religii pociągała wielu dobrych, ale prostych ludzi. Wiara ojca Piotra Juliana wyrosła właśnie na tego typu duchowości. Był to człowiek, który niezwykle mocno przeżył śmierć pierwszej żony i sześciorga dzieci z tego małżeństwa, oraz utratę trójki dzieci z drugiego związku jeszcze przed narodzinami Juliana, a wszystkie te bolesne wydarzenia pozostawiły głęboki ślad na jego psychice.

Nigdy nie mógł pochwalić się bogactwem, jednak dzięki własnej pomysłowości i ciężkiej pracy wiązał jakoś koniec z końcem. Po rozpoczęciu nowego życia z Marią Magdaleną Pelorce w La Mure, początkowo zapewniał byt rodzinie ostrząc noże, nożyce i inne narzędzia. Wkrótce zarobił dość pieniędzy, by wynająć warsztat pracy w budynku przy ulicy Du Breuil. Jakiś czas później kupił również sąsiedni budynek, gdzie założył niewielką, ale opłacalną wytłaczarnię oleju i radził sobie na tyle dobrze, że mógł nawet zatrudnić pomocnika. Olej produkowano, wyciskając orzechy włoskie pod ogromnym kamieniem obracanym przez osła. Praca ta zapewniała godziwy zarobek, wystarczający na utrzymanie rodziny: żony, córki, adoptowanej dziewczynki i syna, z którym wiązano szczególne nadzieje na przyszłość całej rodziny.

Dorastanie w La Mure było dla młodego Piotra Juliana naprawdę ekscytujące. Dzięki swojemu położeniu i ożywionemu handlowi miasteczko stanowiło wówczas, podobnie zresztą jak w chwili obecnej, najważniejszy ośrodek tego rejonu. W czasach, kiedy święty Eymard biegał jako mały chłopiec po ulicach tej niewielkiej, ale tętniącej życiem osady przytulonej u podnóża Alp, liczyła sobie około tysiąca pięciuset mieszkańców.

Należąca do Eymardów tłoczarnia była niewielka, miała jednak licznych klientów, a pomagając ojcu w sklepie i dostarczając sprawunki, młody Piotr Julian rozwinął w sobie wiele przydatnych umiejętności społecznych. Rodzina mieszkała na piętrze nad warsztatem mieszczącym się w budynku przy głównej ulicy miasteczka, toteż niewiele spraw dziejących się w La Mure umykało uwadze wszędobylskiego chłopca. Na ulicy Du Breuil, stanowiącej główny trakt łączący niewielkie miasteczko Gap na południu ze znacznie większym Grenoble na północy, zawsze coś się działo.

 Przemarsz Napoleona przez miasto

Pewnego marcowego dnia 1815 roku całe La Mure ogarnęło wielkie podniecenie. Sam Napoleon przejeżdżał ulicą Du Breuil, prowadząc swoich wiernych grenadierów na Paryż zaraz po ucieczce z Elby. Czteroletni wówczas Piotr Julian stał na chodniku, machając ręką do wielkiego generała mijającego akurat jego dom. Niezwykle wrażliwy chłopiec nigdy nie zapomniał kolorowych pióropuszy, które niektórzy z oficerów nosili tego dnia. Później nie raz bawił się ze swoimi kolegami w wojsko i poprosił nawet siostrę o zrobienie ozdoby przypominającej pióro do jego czapki.

Ujrzawszy pewnego dnia prawdziwe pióro w pobliskim sklepie, mały Piotr Julian nie potrafi ł oprzeć się pokusie. Natychmiast chwycił upragnioną ozdobę i pobiegł do domu, aby przystroić nią swoją czapkę. Będzie najwspanialej wyglądającym żołnierzykiem w całym La Mure, a już z pewnością najlepiej ubranym pośród swoich kolegów, co miało dla niego ogromne znaczenie. Towarzysze zabaw często mu dokuczali, śmiejąc się, że czuć go olejem. Teraz będzie mógł im pokazać z dumą swoją nową zdobycz, prawdziwe pióro. Na pewno przestaną się w końcu z niego wyśmiewać. Szczęście nie trwało jednak długo, a radość zamieniła się w strach, gdy tylko chłopiec dotarł do domu. Nie zdążył nawet przyczepić ozdoby do swojej czapki i przekonać się, jak wspaniale będzie wyglądała, natychmiast bowiem ogarnęły go wyrzuty sumienia, co sił w nogach pobiegł więc z powrotem do sklepu, aby oddać skradziony przedmiot. Ogarnął go żal i złość na samego siebie za to, że postąpił tak pochopnie. Ta impulsywność cechowała go do pewnego stopnia aż po kres jego dni.

Tak jak wielu chłopców w jego wieku Piotr Julian służył do Mszy świętej w miejscowym kościele. W La Mure istniał wówczas zwyczaj, według którego ministrant chodził z dzwonkiem głównymi ulicami miasteczka, głośnym dzwonieniem przypominając parafianom, że pora udać się na Mszę świętą. Wszyscy ministranci rywalizowali ze sobą o możliwość wypełniania tego obowiązku. Była to nie tylko świetna zabawa, ale także ogromny przywilej – w końcu ogłaszało się całemu miastu, że za chwilę wydarzy się coś naprawdę wyjątkowego. Piotr Julian był śmiałym, nie pozbawionym sprytu chłopcem, doszedł do wniosku, że gdyby zawsze zjawiał się pierwszy w kościele, mógłby przechytrzyć pozostałych chłopców i codziennie dzwonić na Mszę. Ale dlaczego miałby się spieszyć i zrywać wcześnie rano, skoro znacznie prościej było wziąć dzwonek do domu poprzedniego wieczora? Na taki właśnie pomysł wpadł Piotr Julian, od czasu do czasu zabierał więc dzwonek ze sobą, w ten sposób pokonując konkurencję bez zbędnego wysiłku.

Podobnie jak jego rodzice i siostry Piotr Julian odznaczał się niezwykłą pobożnością i z zapałem uczestniczył w życiu swego Kościoła. Matka i siostry często zabierały go jako maleńkie jeszcze dziecko na Mszę świętą, a kiedy chłopiec trochę podrósł, często sam wstępował do świątyni, aby pokłonić się przed Najświętszym Sakramentem i odmówić modlitwę do Matki Bożej. Wiele razy przerywał też swoje codzienne zajęcia i dostarczanie klientom ojca oleju, poświęcając krótką chwilkę na religijne praktyki. W kościele miał nawet specjalne miejsce za chrzcielnicą, w którym zostawiał swój dzban, aby zapach oleju nie przeszkadzał osobom mogącym się akurat znajdować w świątyni, skąd szybko mógł go zabrać wychodząc.

 Ziarno powołania

Czasami mały Piotr Julian bawił się w odgrywanie roli księdza. Kiedy do sklepu przychodziły dziewczęta z sąsiedztwa, pozwalał im posmakować wytłoków z orzechów pod warunkiem, że zgodzą się odgrywać jego parafianki i odmówią z nim wspólną modlitwę. Potem przywdziewał wystrzępiony kawałek płótna, który służył mu jako komża, i zawieszał na szyi krzyż. Wszyscy zauważyli jednak, że zawsze gdy udało mu się znaleźć słuchaczy, chętniej wygłaszał kazania niż się modlił. Już wtedy rozwijał w sobie umiejętność, którą miał później wykorzystywać z tak wielką skutecznością. Te pierwsze oznaki dobrze się zapowiadającego powołania kapłańskiego nie umknęły uwadze również domowników.

Surowe jansenistyczne podejście do sakramentów uniemożliwiało dzieciom przyjmowanie Komunii świętej. Aby więc przygotować się do tak ważnego wydarzenia, pewnego zimowego ranka Piotr Julian wraz z przyjacielem opuścili rodzinną wioskę i nie zważając na padający śnieg, udali się do kościoła w sąsiednim miasteczku, gdzie nikomu nie znani mogliby wziąć udział w Mszy świętej, a być może przystąpić nawet do spowiedzi. Rzeczywiście udało im się dotrzeć do kościoła na czas, a podczas Mszy wywarli na księdzu tak wielkie wrażenie swoim rozmodleniem, że zgodził się wysłuchać ich spowiedzi. Proboszcz z La Mure nigdy nie przystałby na taką prośbę, bowiem uważał chłopców za zbyt młodych i nieprzygotowanych wystarczająco do tego sakramentu. Taki był właśnie wpływ jansenistycznego myślenia. Nawet najbardziej pobożni parafianie niezwykle rzadko przyjmowali Komunię świętą, nie miało więc sensu przygotowywanie się do tego sakramentu, skoro i tak nie można było do niego przystąpić. W każdym razie dwaj chłopcy przechytrzyli swojego kapłana i wbrew miejscowemu zwyczajowi wyspowiadali się po raz pierwszy w życiu. Wiele lat później, sam będąc już pobożnym księdzem i utalentowanym kaznodzieją, Piotr Julian niejednokrotnie powtarzał: „Przyjmujecie Komunię po to, aby stać się świętymi, a nie dlatego, że już nimi jesteście”.

W końcu nadszedł jednak czas, aby dwunastoletni już Piotr Julian poszedł do Pierwszej Komunii świętej. Wydarzenie to miało miejsce w piątą niedzielę Wielkiego Postu, 16 marca 1823 roku. Chłopiec często widział, jak dorośli domownicy umartwiają się w okresie poprzedzającym Wielkanoc i powstrzymują od jedzenia przed przystąpieniem do Komunii świętej, postanowił więc przygotować się równie dobrze do tego ważnego dnia. Pewnego razu, kiedy ziemię pokrywał jeszcze śnieg, Piotr Julian wspiął się boso na szczyt niewielkiego wzgórza za domem, aby odmówić modlitwę w miejscu zwanym dzisiaj Kalwarią z powodu trzech krzyży, umieszczonych na tym górującym nad całym miasteczkiem pagórku.

Jego kolejne ascetyczne przedsięwzięcie okazało się mniej udane. Piotr Julian postanowił obejść się bez jedzenia na podobieństwo wielkopostnych umartwień najbardziej żarliwych parafian. Zaplanował sobie, że będzie oddawał swoje śniadanie ubogim, a sam zachowa post, jednak pewnego ranka siostra przyłapała go, kiedy miał właśnie dokonać potajemnie tego aktu miłosierdzia. Nie trzeba chyba dodawać, że praktyce tej położono natychmiast kres. W końcu nadszedł wielki dzień i Piotr Julian przystąpił do Pierwszej Komunii. Była to chwila, której miał nigdy nie zapomnieć. Przygotowywał się przecież do niej tak długo i z takim przejęciem. Trzydzieści lat później tak wspominał tamtą chwilę: „Jakże wspaniałymi łaskami obdarzył mnie Pan tego dnia!”.

Piotr Julian uczęszczał również do miejscowej szkoły. Nie był może wyjątkowo błyskotliwy, ale dzięki inteligencji i ciężkiej pracy radził sobie z nauką całkiem nieźle. Jednak gdy skończył trzynaście lat, ojciec zdecydował się zabrać go ze szkoły, uznał bowiem, że do tej pory chłopiec zdobył już większe umiejętności w zakresie rachunków i pisania, niż będzie mu kiedykolwiek potrzeba do prowadzenia i utrzymania niewielkiej rodzinnej firmy. Zdruzgotany Piotr Julian nie potrafił zrozumieć tej decyzji. Matka ani nawet proboszcz miejscowej parafii nie odważyli się interweniować w jego sprawie, pan Eymard pozostawał bowiem niewzruszony. Piotr Julian już wcześniej zwierzył się rodzinie, że pragnie zostać księdzem. Wówczas ojciec w ogóle nie chciał rozmawiać na ten temat, jednak teraz, po przystąpieniu do Pierwszej Komunii, chłopiec miał nadzieję, że doceni on wreszcie prawdziwość kapłańskiego powołania swego syna. Dlatego był zdumiony i zdezorientowany odmową i decyzją o zabraniu go ze szkoły. Bez końca zastanawiał się, czy stało się tak, bo zrobił coś złego, a może ojciec spodziewał się po nim większych osiągnięć w nauce? Czyż nie wykonywał swoich domowych obowiązków sumiennie?

Ks. Norman B. Pelletier SSS

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Normana B. Pelletiera SSS Św. Piotr Julian Eymard. Jutro będzie za późno.