Św. Piotr Julian Eymard. Jutro będzie za późno. Rozdział drugi

 Pielgrzymka

Nieszczęśliwy i zniechęcony myślą o tym, że jego marzenie o podążeniu za kapłańskim powołaniem legnie w gruzach z powodu ostatniej decyzji ojca, Piotr Julian zdobył jakoś pozwolenie rodziców i udał się z pielgrzymką do oddalonego o około pięćdziesiąt kilometrów od rodzinnego miasteczka sanktuarium Notre Dame du Laus (Matki Boskiej Jeziora). Wyruszył na południe z biegiem rzeki Drac przez miasteczko Corps, po czym porzucił wskazującą mu niezawodnie drogę nitkę wody i skręcił na południowy wschód. Wreszcie ujrzał świątynię, znajdującą się jakieś dziesięć kilometrów za miastem Gap. Kiedy w końcu dotarł do sanktuarium, natychmiast pobiegł do kościoła, aby otworzyć przed Matką Boską swe serce.

Świątynia w Notre Dame du Laus stała się często odwiedzanym sanktuarium maryjnym po tym, jak w połowie siedemnastego wieku młodej wieśniaczce ukazała się tutaj Najświętsza Maryja Panna. Wkrótce potem opiekę nad sanktuarium objęło Zgromadzenie Misjonarzy Oblatów Najświętszej i Niepokalanej Panny Maryi. Tego konkretnego dnia pewien misjonarz ze zgromadzenia, ojciec Touche, był właśnie w świątyni, kiedy nasz zaledwie trzynastoletni pielgrzym przystąpił do ołtarza Matki Bożej i opowiedział Jej całą historię, tak bardzo trapiącą jego młode serce. Wysłuchawszy opowieści, ten doświadczony misjonarz i niezwykle szanowany kaznodzieja natychmiast przywołał chłopca do siebie.

Nadal niepewny, czy do decyzji ojca, by nie zezwolić mu na podążanie za kapłańskim powołaniem, nie przyczyniło się jego własne zachowanie, Piotr Julian uprosił ojca Touche, aby wysłuchał jego spowiedzi, a potem opowiedział mu szczerze całą historię. Niełatwo było wzbudzić podziw ojca Touche, jednak w tym chłopcu dało się dostrzec coś naprawdę wyjątkowego. Niezależnie od tego, co tak poruszyło misjonarza – szczerość, niewinność, czy też prawdziwa pobożność chłopca – nabrał on niezłomnej pewności, że ten młody pielgrzym nie powinien poddawać się w swoich dążeniach.

– Ale mój ojciec nigdy nie da mi swego pozwolenia – zamartwiał się Piotr Julian.

– Nie ma żadnych „ale”, musisz rozpocząć naukę łaciny. Poza tym uważam, że powinieneś przystępować do Komunii świętej w każdą niedzielę.

W ten sposób rozpoczęła się przyjaźń mająca trwać całe życie. Ale był to również początek innej zażyłości – tej, która tak naprawdę zakiełkowała już wcześniej w La Mure, ale teraz zakorzeniła się na dobre w sercu Piotra Juliana. To do Najświętszej Panny zwrócił się zagubiony w swym cierpieniu, a Maryja wysłuchała jego żarliwej prośby. Ta szczególna atencja rosła i pogłębiała się przez lata, a Matka Boska odegrała nie tylko znaczącą rolę w wyznaczeniu drogi jego powołania, ale także w całym późniejszym życiu.

Piotr Julian wrócił do domu szczęśliwy i bardziej niż kiedykolwiek przekonany, że powinien podążać za swoim marzeniem zostania pewnego dnia księdzem, choć nadal nie do końca rozumiał przyczynę odmowy ojca. Nie można było oczywiście oczekiwać od trzynastoletniego chłopca, że doceni troskę rodzica, który wszystkie nadzieje na dobrobyt rodziny wiązał ze swoim jedynym synem. Tak więc jeśli chodzi o samego Piotra Juliana największa przeszkoda w realizacji jego pragnienia, nieustępliwa odmowa ojca, nie zniknęła. Na razie chłopiec postępował jednak jak na posłusznego syna przystało, sumiennie wypełniając wszystkie swoje obowiązki. Dzięki temu ojciec nie będzie miał powodów do narzekania i nie powinien raczej podejrzewać, co zamierza jego syn. Podczas codziennych wędrówek po mieście Piotr Julian spotykał chłopców, którzy studiowali łacinę w niewielkiej miejscowej szkole. Od jednego z nich dowiedział się, co będzie mu potrzebne, aby rozpocząć naukę tego języka i zachęcony przez matkę kupił używaną gramatykę łacińską.

Przez ponad dwa lata w tajemnicy uczył się łaciny. Podczas letnich wakacji wykorzystywał obecność przyjeżdżających do parafii kleryków, aby prosić o przejrzenie jego prac i sprawdzenie ćwiczeń. Poza tym był jednak zdany wyłącznie na siebie. Tylko matka i pomocnik ojca wiedzieli o jego poczynaniach. Kiedy ojciec wychodził ze sklepu, Piotr Julian natychmiast wyciągał swoją łacińską gramatykę i rozwiązywał kilka ćwiczeń albo uczył się na pamięć koniugacji i deklinacji. Wynajęty pracownik nigdy nie zdradził jego tajemnicy ojcu.

Pogodzenie codziennych obowiązków z nauką łaciny okazało się niezwykle trudne, a od trzynastoletniego chłopca wymagało wielkiej determinacji, ogromnej siły charakteru i trwałej motywacji. Bez żadnego bezpośredniego i widocznego wsparcia Piotr Julian pozostał wierny swemu postanowieniu, dopóki nie uznał w końcu, że nadeszła odpowiednia pora na poważną rozmowę z ojcem i wyznanie, czym zajmował się przez ostatnie dwa lata. Pewnego dnia zadał więc to najważniejsze dla niego pytanie. „Uniwersytet? To zbyt kosztowne!”, krzyknął ojciec, a Piotr Julian od razu wiedział, że nie ma sensu się spierać, zwłaszcza jeśli chodzi o wydawanie ciężko zarobionych pieniędzy. Nie mogło być nawet mowy o rozpoczynaniu dyskusji na ten temat. Nie dostanie pieniędzy na naukę.

Pomimo kolejnej odmowy, młodzieniec pozostał niezachwiany w swoim postanowieniu. Nie zamierzał zrezygnować bez walki po dwóch latach intensywnej, okupionej tak wielkim wysiłkiem nauki łaciny. Tym bardziej nie postało mu w głowie, by w ogóle zrezygnować z kapłańskiego powołania i obrać inną drogę.

Wszak był nieodrodnym synem swego ojca. Siła charakteru, którą okazał pan Eymard, zdobywając pozycję szanowanego przedsiębiorcy, pomimo iż po przybyciu do La Mure, nie miał właściwie nic, ujawniła się także w jego synu. Piotr Julian okazał się równie zdeterminowany i zaradny jak ojciec. Miał już prawie szesnaście lat i szybko stawał się niezależnym młodym mężczyzną, a wybuch ojca potraktował wręcz jako wyzwanie.

 Szkoła

Piotr Julian postanowił wypytać swoich przyjaciół, którzy obracali się w kręgach bliskich burmistrzowi La Mure, jak mógłby zdobyć jedno z trzech stypendiów przyznawanych biednym mieszkańcom miasta. Następnie zgłosił swoją kandydaturę i rzeczywiście otrzymał pomoc finansową. Ale jego pojawienie się w szkole dzięki stypendium przeznaczonemu dla ubogich nie było mile widziane przez dyrektora tej placówki. „Mają własny sklep i nie potrzebują wsparcia innych” – taka była jego reakcja na wieść o tym, że to właśnie Piotr Julian otrzymał stypendium. Pomimo pewnych braków w wykształceniu, chłopak uczył się bardzo pilnie i szybko zdołał nadrobić zaległości, prześcigając nawet niektórych kolegów.

Dyrektor nie ułatwiał mu jednak życia. Tak naprawdę denerwowała go sama myśl o tym, że młody Eymard uczęszcza do jego szkoły dzięki stypendium przeznaczonemu dla uczniów z biednych rodzin, toteż nie zaniedbywał żadnej sposobności, by wypomnieć chłopcu, że nie płaci za swoją naukę sam, ale znalazł się w tej placówce na cudzy koszt. Wspomnienie tego doświadczenia miało nigdy nie opuścić Piotra Juliana. Wiele lat później, wracając myślą do lat szkolnych, święty Eymard powiedział: „Wiele mnie to kosztowało. Byłem traktowany z pogardą i często upokarzany. Dyrektor zadbał o to, bym zapłacił za naukę na tyle różnych sposobów. Nie mogłem brać udziału w zajęciach rekreacyjnych z innymi uczniami, bowiem dyrektor kazał mi zamiatać klasę i swój gabinet, palić w kominku i wykonywać dziesiątki innych prac. W ten sposób każdego dnia przypominał mi, że jestem jednym z trzech «biednych» studentów”.

Nie tylko Piotr Julian bardzo cierpiał z tego powodu. Jego ojciec nie mógł znieść już dłużej upokarzającej myśli, że jest uważany za biedaka. W niewielkim miasteczku, jakim było La Mure, szybko rozeszła się wieść o synu szanowanego właściciela sklepu, pobierającym nauki na koszt państwa. W końcu ruszył więc pan Eymard do szkoły, żeby podzielić się swoimi odczuciami z dyrektorem, ale ten zawołał tylko w odpowiedzi: „Skoro tak pana to dręczy, proszę po prostu zabrać syna ze szkoły!”. I znowu znalazł się Piotr Julian przy prasie olejarskiej w sklepie ojca, sumiennie wykonując swoją pracę i roznosząc zakupiony olej do klientów, jak robił to wcześniej.

Pewnego dnia do miasteczka zawitał w odwiedziny u krewnych ksiądz, poszukujący właśnie jakiegoś młodzieńca, który pełniłby posługi w jego domu i miejscu pracy. Piotr Julian natychmiast zgłosił się do niego. Po krótkiej rozmowie ksiądz zdołał przekonać pana Eymarda, by zgodził się na wyjazd syna pod jego opieką do Grenoble, gdzie chłopak miałby pracować w zamian za wikt i opierunek oraz lekcje łaciny. Musiała w tym być wielka zasługa autorytetu kapłana, że ojciec w końcu na to przystał, chociaż wolałby przecież, aby syn pozostał w domu i u jego boku uczył się olejarskiego fachu, który miał kiedyś przejąć.

 Rozczarowania i straty

Wkrótce okazało się, że sytuacja w Grenoble nie przedstawia się tak, jak obiecywano Piotrowi Julianowi, a już z pewnością nie tak, jak oczekiwał. „Szpital”, w którym jego chlebodawca był kapelanem, okazał się zakładem dla obłąkanych. Piotr Julian rzetelnie wykonywał rozmaite drobne prace, ale ponieważ funkcja kapelana stanowiła tylko pewną część wykonywanych przez księdza obowiązków, nie miał zbyt wiele, a często po prostu wcale, czasu na lekcje łaciny, których tak wyglądał Piotr Julian i młodzieniec znowu był zdany wyłącznie na własną pomysłowość.

Zakończywszy wszystkie prace w szpitalu, siedemnastoletni już chłopak zabierał się za naukę łaciny przy pomocy wypożyczonych z biblioteki książek. Ten codzienny rytuał zajmował jego uwagę przez pewien czas, w końcu jednak ogarnęło go zniechęcenie. Pozbawiony towarzystwa kogoś, z kim mógłby dzielić swe zainteresowania albo chociaż poprawiać wspólnie ćwiczenia z łaciny, czuł się coraz bardziej samotny. Otoczenie, w którym się znalazł, też nie podnosiło na duchu. Piotr Julian nie był szczęśliwy, ale sam fakt, że może kontynuować naukę łaciny i w ten sposób przygotowywać się do stanu kapłańskiego, pozwalał mu wytrwać. Młodzieniec z determinacją zamierzał podążać za swym marzeniem, tak mocne powziął przekonanie, że Bóg wzywa go właśnie do tej służby. Dlatego był gotów wyrzec się wielu drobnych udogodnień i towarzystwa przyjaciół, byle tylko móc kroczyć raz obraną drogą, drogą, którą kilka lat temu ojciec Touche pochwalił i poparł w sanktuarium Notre Dame du Laus. Wspomnienie tego wydarzenia podtrzymywało go w chwilach zwątpienia, często powracał też do niego w modlitwie.

Pewnego dnia Piotr Julian szedł właśnie dziedzińcem szpitala, kiedy dyrektor tej placówki, nieświadomy faktu, że chłopiec o niczym jeszcze nie wie, rzucił nieopatrznie: „Cóż więc, młody człowieku, podobno zmarła twoja matka!”. Zaszokowany Piotr Julian nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał, bowiem nikt nie poinformował go jeszcze o śmierci matki, a fakt, że dowiedział się o tym w tak przypadkowy sposób, zmroził jego serce i wprawił w ogromne oszołomienie. Dopiero po dotarciu do kaplicy był w stanie zapłakać nad swoją stratą, aż cały jego ból rozpłynął się w łzach. Potem zwrócił się do Maryi z żarliwą prośbą, aby od tej pory stała się jego matką.

Jeszcze tego samego dnia wyruszył w drogę do domu, jednak kiedy tam dotarł, było już po pogrzebie, nie miał więc możliwości pożegnać się ze swoją matką. Zapłakany ojciec przywitał go ze smutkiem człowieka, który przeżył śmierć zbyt wielu bliskich. Piotr Julian zrozumiał, że teraz ojcu będzie jeszcze trudniej niż kiedykolwiek pozwolić na jego odejście z domu. Po raz kolejny zajął więc miejsce w olejarni, ale chociaż obaj opłakiwali tę samą stratę, nigdy nie dzielili się swym bólem. Każdy z nich cierpiał w samotności. Jeśli zaś chodzi o Piotra Juliana i jego powołanie do stanu kapłańskiego, wszystkie sprawy utknęły w martwym punkcie. Jednak w głębi serca młodzieniec wiedział, że jego dążenia do osiągnięcia tego celu zostały jedynie odłożone w czasie, a nie całkowicie zaniechane.

Tymczasem życie w domostwie Eymardów, gdzie mieszkali teraz razem Piotr Julian, jego ojciec, Marianna i Nanette, toczyło się spokojnie utartym torem. Z biegiem czasu pan Eymard przyzwyczaił się do tego, że ma syna u boku, ale jeśli sądził, że Piotr Julian zamierza wstąpić w jego ślady, z pewnością musiał być niemile zaskoczony, kiedy pewnego wieczora odwiedził go ksiądz ze zgromadzenia oblatów, który głosił kazania podczas wielkopostnych rekolekcji w miejscowym kościele parafialnym i poprosił o zgodę na wstąpienie Piotra Juliana do nowicjatu. Pan Eymard stoczył swoją ostatnią, największą bitwę o to, by zatrzymać syna przy sobie, przez cały ten czas musiał mieć jednak świadomość, że walka trwa już zbyt długo, a na jej powodzenie nie ma żadnych szans. Piotr Julian skończył osiemnaście lat i dobrze wiedział, czego pragnie. Zresztą zawsze tak było. Ojciec nie zamierzał więc już dłużej opierać się tak oczywistemu powołaniu, którym sam Bóg obdarzył syna. Było ono zbyt uporczywe i co więcej, wymagało zbyt wielu poświęceń, by mogło stanowić po prostu kaprys pełnego ideałów młodzieńca. Do tej pory nie zdołał uporać się z bólem po stracie żony, a teraz Bóg żąda od niego jeszcze, aby oddał Mu swego syna. Niech więc tak się stanie.

Po krótkiej wizycie w sanktuarium Notre Dame du Laus Piotr Julian powrócił do domu rodzinnego, by pożegnać się z ojcem i siostrami, a 7 czerwca 1829 roku przywdział habit Oblatów Maryi w domu nowicjatu zgromadzenia w Marsylii. Był to bardzo szczęśliwy okres dla Piotra Juliana, który wierzył, że w końcu udało mu się wstąpić na drogę do stanu kapłaństwa. Bóg miał jednak wobec niego inne plany.

Pięć miesięcy po wstąpieniu do nowicjatu Piotr Julian zachorował. Najpierw skarżył się na bóle głowy, do których dołączyły później ostre boleści. Miejscowy lekarz, nie był w stanie postawić trafnej diagnozy, dwukrotnie puścił tylko pacjentowi krew, po czym oznajmił, że choroba jest nieuleczalna. Przełożeni zgromadzenia odesłali więc Piotra Juliana do domu, aby tam dokonał żywota. Szczelnie opatulonego wsadzono w środku zimy do dyliżansu, którym miał przebyć drogę liczącą ponad dwieście pięćdziesiąt kilometrów. Opłatę za przejazd miała uiść rodzina, już po przyjeździe na miejsce.

Zupełnie wyczerpany Piotr Julian dotarł do La Mure w bardzo złym stanie. Choroba przykuła go do łóżka na wiele miesięcy, ku ogromnej rozpaczy ojca, jednak dzięki troskliwej opiece Marianny i Nanette chory zaczął z wolna odzyskiwać siły. Podczas rekonwalescencji Piotr Julian nauczył się grać na skrzypcach i jeszcze wiele lat później w chwilach wielkiego stresu zwykł odprężać się przy tej właśnie rozrywce. Gdy tylko jego zdrowie odrobinę się poprawiło, życie w domostwie Eymardów zaczęło powoli wracać do normy. Piotr Julian mógł już wstawać z łóżka, poruszać się po domu, a nawet zadbać o swoje podstawowe potrzeby. Najprawdopodobniej to właśnie w tym okresie matkowania zawieszonemu pomiędzy życiem a śmiercią bratu i pielęgnowania go, nadopiekuńczość Marianny i Nanette, od której Piotr Julian starał się potem uwolnić przez całe życie, przybrała w końcu ostateczny kształt.

Tymczasem choroba dopadła pewnego dnia również głowę rodziny. Stan ojca szybko się pogarszał, a cała rodzina mogła jedynie patrzeć bezradnie, jak ten niegdyś silny i zdrowy mężczyzna słabnie. Życie uciekało z niego dzień po dniu, aż w końcu 3 marca 1831 roku zasnął snem wiecznym na rękach swego syna, w wieku zaledwie sześćdziesięciu pięciu lat. Niecałe dwa lata po śmierci matki Piotr Julian, Marianna i Nanette opłakiwali teraz odejście ojca.

Ks. Norman B. Pelletier SSS

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Normana B. Pelletiera SSS Św. Piotr Julian Eymard. Jutro będzie za późno.