Św. Piotr Julian Eymard. Jutro będzie za późno. Rozdział czwarty

Następny etap podróży

 Zgromadzenie marystów: 1839–1855

We wtorek 20 sierpnia 1839 roku Piotr Julian rozpoczął nowicjat pod kierownictwem Piotra Colina, starszego brata założyciela zgromadzenia, a osiem dni później odbył wraz z czterdziestoma pozostałymi członkami nowego Towarzystwa Maryi doroczne rekolekcje. Kazania głosił założyciel zgromadzenia, Jan Klaudiusz Colin. W liście do swego przyjaciela, również kapłana, Piotr Julian tak wyraził swoje odczucia: „Jestem tu dwa miesiące, a wydaje mi się, jakby minęły dwa dni. Od razu po przybyciu poczułem wielką radość. Wreszcie znalazłem się tu, gdzie powinienem”. Przed końcem listopada Piotr Julian, ciągle nowicjusz, został wysłany do szkoły marystów w Belley jako opiekun duchowy uczniów. W lutym następnego roku złożył wreszcie śluby zakonne, nadal pozostając odpowiedzialnym za kształtowanie duchowości wychowanków szkoły w Belley.

Jego nagły wyjazd z Monteynard nie pozostał bez wpływu na stosunki z rodziną. Obie siostry, co zupełnie zrozumiałe, poczuły się zranione i ciągle nie potrafiły zrozumieć jego zachowania. Piotr Julian niemal od razu podjął próbę naprawienia krzywdy, jaką im wyrządził. Najpierw zwrócił się listownie do swego przyjaciela, ojca Bruna, z prośbą, by ten spędził trochę czasu z Marianną i Nanette i spróbował je pocieszyć. Szóstego września, dwa tygodnie po wstąpieniu do nowicjatu, napisał także do sióstr, zapewniając je o swojej miłości i wspominając, że jego ofiara, polegająca na opuszczeniu bliskich i parafian z Monteynard, była niczym w porównaniu z ich cierpieniem. Obie kobiety pozostały jednak niewzruszone i przez całe miesiące nie odpowiadały nawet na listy brata. W sierpniu następnego roku Piotr Julian nadal bezskutecznie błagał je, aby mu odpisały, tłumacząc się jednocześnie, że nie odwiedzi ich w najbliższym czasie, ponieważ nie chce otwierać na nowo tej bolesnej sprawy. Z czasem rany zaczęły się w końcu goić, ale blizny nie mogły tak łatwo i szybko zniknąć.

W tym czasie Piotr Julian sumiennie wypełniał obowiązki związane ze swym nowym powołaniem, poświęcając się życiu w modlitwie. W jego duchowych zapiskach znajdujemy na przykład taką uwagę: „Dzięki Bogu zrozumiałem, że nie modlę się wystarczająco w mym sercu, zbyt wiele się zastanawiam, a przecież najbezpieczniejsza droga to pozwolić prowadzić się niczym dziecko i czynić dobro, które jest tak znane, obecne i naglące. Nic więcej nie trzeba”. To właśnie w modlitwie znalazł pocieszenie, którego szukał u swych sióstr: „Dziś rano… podczas dziękczynienia po Mszy świętej Pan obdarzył mnie wielką łaską. Stanowczo, lecz z miłością, upomniał mnie tymi słowami: «Lękasz się pójść za Mną, powierzyć Mej opiece swoją przyszłość?»”. Dzięki temu znalazł w sobie siłę, by wytrwać.

Niestety, jego zdrowie znowu się pogorszyło, tak jak działo się to już wcześniej. Tym razem Piotr Julian zapadł na poważną chorobę płuc. Ojciec Colin pospieszył do łóżka niedomagającego przyjaciela, przekonując go, że nie może teraz umrzeć, bowiem jego też by to zabiło, ale żadnego z nich Pan nie zawezwał rychło do siebie. Piotr Julian powrócił do zdrowia, a ojciec Colin w końcu i tak go przeżył.

 Prowincjał

Dla odprężenia Piotr Julian zaczął znowu grywać na skrzypcach, chętnie zasiadał też do pianina i zabawiał pozostałych członków wspólnoty wojskowymi melodiami. W listopadzie 1844 roku został awansowany na stanowisko prowincjała generalnego, musiał więc opuścić szkołę i przenieść się do głównej siedziby zgromadzenia zwanej Puylata, również znajdującej się w Lyonie. Nowe zajęcie nie pozostawiało mu wiele czasu na muzyczne rozrywki, do których przywykł w szkole, bez szemrania przyjął jednak na siebie ogrom pracy, narzekając jedynie, że dni są za krótkie: „Jako prowincjał zarządzam naszymi wspólnotami we Francji i poza jej granicami, tak więc dla mnie słońce zawsze zachodzi zbyt wcześnie”.

Już w nowym charakterze udał się pewnego razu na północ do Hawru, aby przewodniczyć pożegnaniu trzynastu członków zgromadzenia, udających się na misje na wyspach Pacyfiku. Wtedy to właśnie wyraził swoje wielkie pragnienie pójścia w ich ślady: „Jakże byłbym szczęśliwy, wyjeżdżając na zamorskie misje, chociaż zapewne niewiele bym tam osiągnął. Ale przynajmniej mógłbym złożyć Bogu całkowitą ofiarę z siebie – mojego kraju, krewnych, przyjaciół, znajomych, ojczystego języka – z wszystkiego, czego się do tej pory nauczyłem, zmuszony rozpoczynać swą drogę od nowa… Cóż to musi być za wspaniała chwila, kiedy jedną stopą stoi się jeszcze na lądzie, a drugą wstępuje na łódź, aby pozostawić dawne życie za sobą, poświęcić wszystko i oddać się całkowicie Bogu. To śmierć, która napełniłaby mnie niezmierzoną radością”.

Jego przyjaciel, także należący do marystów ojciec Mayet, wspominał, jak pełen apostolskiego zapału dla misji był Piotr Julian, jednak Bóg nigdy nie pozwolił mu podążyć za tym marzeniem. Z powodu słabego zdrowia święty Eymard z pewnością nie zdołałby przetrzymać trudów życia na misji, skoro ledwie był w stanie przetrwać francuskie zimy. Tak naprawdę zbyt często nadwyrężał swoje wątłe siły i w tym względzie wcale nie musiał rozważać pobytu na zamorskich misjach jako wymagającego poświęceń i pełnego znoju. Spędziwszy dwa lata na stanowisku prowincjała, został mianowany przez ojca Colina wizytatorem generalnym. Nowa funkcja wiązała się z licznymi, wymagającymi ogromnych nakładów pracy obowiązkami.

W trakcie kilku następnych lat Piotr Julian wiele podróżował do rozmaitych wspólnot marystów w całej Francji, a jako niezwykle ceniony kaznodzieja wielkopostny był również ciągle zapraszany do kościołów w swoim regionie. Najwyraźniej praca administracyjna ani trochę nie osłabiła jego apostolskiego zapału. Piotr Julian był znany nie tylko ze swoich porywających kazań, ale także ze sposobu, w jaki wypełniał swe obowiązki duszpasterskie wobec wiernych.

Pewnego razu, kiedy udał się z wizytą do szpitala, natknął się na starca ciągle przechwalającego się, że znał samego Napoleona, w którego armii służył jako dobosz. Mężczyzna znacznie chętniej opowiadał o swoich przygodach z czasów służby w wojsku niż o grzechach. Piotr Julian nawiązał z nim rozmowę i wkrótce musiał wysłuchać długiej listy wyczynów starego wiarusa. Wspominki rozmówcy przywołały mu na myśl jego własne „osiągnięcia” w grze na bębnie z czasów szkoły w Belley, kiedy to nie raz wędrował korytarzami, uderzając w werbel, aby zabawić chłopców i przegonić z ich serc samotność.

– Ja też jestem doboszem – pochwalił się staruszkowi.

– Kto by pomyślał – mruknął na to stary żołnierz – ksiądz-dobosz.

– Ile znasz marszy? – zapytał jeszcze Piotr Julian.

– Czternaście.

– No cóż, pokonałeś mnie. Ja znam tylko dziesięć – przyznał się ksiądz Eymard.

Potem obaj mężczyźni przeszli do historii dotyczących cesarza. Piotr Julian opowiedział staruszkowi, jak to widział kiedyś przemarsz wojsk Napoleona powracającego z wygnania przez La Mure, po czym taktownie skierował rozmowę na temat jego uwięzienia na wyspie świętej Heleny, delikatnie napomykając przy tym o nawróceniu się cesarza. Z łzami spływającymi po pobrużdżonych policzkach stary wiarus natychmiast wyspowiadał się i nawrócił, zupełnie jak jego ukochany wódz.

W wyniku rewolucji 1848 roku całą Francję ogarnęły przemoc i zamieszki. Te polityczne i społeczne niepokoje były szczególnie dotkliwie odczuwane w Lyonie, gdzie przemysł jedwabniczy bardzo ucierpiał z powodu wysokiego bezrobocia i zamykania kolejnych zakładów. Starając się zaradzić tej trudnej sytuacji, niektóre wspólnoty religijne zaczęły zakładać własne warsztaty, gdzie biedni robotnicy mogli zarobić swoją dniówkę. Stali pracownicy zakładów jedwabniczych uznali jednak te działania za próbę zniszczenia ich miejsc pracy poprzez zapewnienie taniej siły roboczej. Rozpoczęły się zamieszki na ulicach i demolowanie warsztatów, jakie powstały w wielu zakonach. W wyniku tych rozruchów w całym mieście zapanował gospodarczy chaos.

Religijne zgromadzenia ze swoimi wielkimi domami i rozległymi posiadłościami stały się kolejnym powodem frustracji robotników. Niebezpieczeństwo grożące osobom duchownym stało się jeszcze większe po dekrecie wydanym w marcu tego roku przez Rząd Tymczasowy, delegalizującym wszystkie wspólnoty religijne. W rezultacie tych działań nowego rządu zwierzchnicy zakonów zawiesili działalność nowicjatów, a członków pozamykanych zgromadzeń odesłali do domów albo do miejscowych parafii, aby tam oczekiwali końca zamieszek.

W domu generalnym marystów kilku księży postanowiło jednak pozostać na miejscu. Był pomiędzy nimi także Piotr Julian. Pewnego dnia wędrując ulicami miasta, natknął się na grupę uczestników zamieszek, którzy zawołali na jego widok: „To jeden z tych księży! Wrzućmy go do rzeki”. Tłum oszalał z podekscytowania, licząc na choć odrobinę satysfakcji dzięki temu bezczelnemu gestowi pogardy wobec przedstawiciela grupy, która w ich mniemaniu zdradziła robotników. Mężczyźni chwycili Piotra Juliana, jednak zanim dali się ponieść gwałtownym emocjom, ktoś krzyknął: „To ojciec Eymard!”, a zaraz potem w tłumie rozległy się jeszcze inne głosy: „Nie, nie, jego nie! Ojciec Eymard jest przyjacielem robotników”. Zebrani zawahali się na krótką chwilę, po czym zamilkli. Piotr Julian widział dziesiątki oczu wpatrujące się w niego uważnie i coraz więcej potakujących powoli głów, kiedy kolejne osoby zaczynały go rozpoznawać.

Tłum zawrócił znad rzeki i rozpoczął wspinaczkę z ojcem Eymardem w stronę domu generalnego zgromadzenia, a szyderstwa zamieniły się teraz w radosne okrzyki. Wyśpiewujący „rewolucyjne” pieśni, robotnicy odprowadzili księdza aż do siedziby marystów i zostawili go na schodach, zapewniając bezpieczeństwo jego samego i innych mieszkańców budynku poprzez zawieszenie nad drzwiami trójkolorowej flagi.

Kilka dni później, otrząsnąwszy się nieco z szoku, Piotr Julian odważnie wyruszył znowu na ulice miasta, tym razem po to, aby odszukać w warsztatach ludzi z tamtego tłumu i podziękować im za ochronę. W liście do siostry tak opisywał to wydarzenie: „Doszły mnie słuchy, że niepokoicie się wydarzeniami w Lyonie i moim położeniem, ale możecie być spokojne – zawsze byłem bezpieczny; nigdy nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo. Wyznaczono nam nawet strażnika, który stanął przed wejściem do naszego domu, a my sami wychodzimy na ulice w sutannach bez najmniejszego problemu”.

Kondycja fizyczna ojca Eymarda nadal pozostawiała jednak wiele do życzenia, a ogrom pracy często wpływał niekorzystnie na jego zdrowie. W jednym z listów do sióstr napisał: „Czas ciągle płynie dla mnie zbyt szybko i każdego wieczora zastanawiam się, jak udaje mi się cokolwiek zdziałać. Znowu zaczęły mi dokuczać migreny, choć ostatnio był z nimi spokój, a same wiecie najlepiej, że nie ma żadnego lekarstwa na tę dolegliwość”. Wszystko wskazuje na to, że podczas niepokojów rewolucji 1848 roku ojciec Eymard odniósł obrażenia ucha, najprawdopodobniej spowodowane hukiem wystrzału z armaty. Z biegiem lat kłopoty ze słuchem zaczęły się nasilać, aż do całkowitej głuchoty w tym uchu.

Na początku 1849 roku Piotr Julian Eymard udał się po raz pierwszy do Paryża. Do stolicy sprowadziły go sprawy związane z tamtejszym domem marystów, wykorzystał jednak tę okazję również po to, by obejrzeć królewski pałac w Wersalu, który po egzekucji Ludwika XVI został otwarty dla zwiedzających. Jak wielu duchownych w trakcie trwania rewolucji, a nawet po jej zakończeniu, Piotr Julian pozostał zwolennikiem monarchii, gdyż bardzo leżał mu na sercu los biedaków i szokujące warunki życia robotników. Nic więc dziwnego, że ukląkł do modlitwy w miejscu, gdzie ścięto króla, a później opowiadał, jak bardzo był zasmucony tego dnia, modląc się za „świątobliwego Ludwika XVI”. To właśnie podczas tej wizyty Piotr Julian spotkał po raz pierwszy Raymonda de Cuers, który miał później dzielić z nim trudy związane z formowaniem zgromadzenia Najświętszego Sakramentu. De Cuers przebywał w Paryżu razem z niedawno nawróconym pianistą, Hermanem Cohenem. Obaj należeli do Towarzystwa Nocnej Adoracji, propagującego wieczorną modlitwę przed Najświętszym Sakramentem. Ojciec Eymard był pod wielkim wrażeniem żarliwości tych praktyk, których stał się świadkiem w Paryżu.

W następnym roku wystarał się o wszystkie niezbędne pozwolenia z archidiecezji w Lyonie dla grupki świeckich członków Kościoła, pragnących założyć taką organizację nocnej adoracji w tym mieście, a z kolei rok później zaangażował się w zaproszenie do Lyonu Trzeciego Zakonu Sióstr Zadośćuczynienia matki Dubouché. 29 stycznia 1851 roku Mszą świętą odprawioną w kaplicy tego nowo założonego zgromadzenia, poświęconego adoracji Najświętszego Sakramentu, ojciec Eymard zainaugurował jego przybycie do swego miasta.

 Fourvière

Kilka dni wcześniej, 21 stycznia, ojciec Eymard doświadczył niezwykle silnego przeżycia religijnego w bazylice Matki Boskiej z Fourvière w Lyonie. Od tej pory zaczął czynić wysiłki w celu realizacji pomysłu, który zaprzątał jego myśli już od pewnego czasu – założenia męskiego zgromadzenia adoracji Najświętszego Sakramentu, podobnego temu, które ustanowiła dla kobiet matka Dubouché.

Główne zarysy swojego pomysłu, do dawna już zajmującego poczesne miejsce w jego modlitwach, Piotr Julian nakreślił w liście do ojca Colina, datowanym 3 lutego 1851 roku: „Po głębokim namyśle i długich żarliwych modlitwach, zasięgnąwszy też porady, zdecydowałem się otworzyć przed Tobą, ojcze, moje serce i opowiedzieć Ci o pewnej idei, której od dawna już się opieram, choć prześladuje mnie ona nieustannie, dręcząc wyrzutami sumienia, że nie chcę słuchać głosu Pana. Chodzi o to: pewnego dnia w Fourvière (21 stycznia), uderzyła mnie myśl o…”.

Tutaj w liście następuje opis głębokiej troski księdza Eymarda o rosnące potrzeby ludu Bożego i tego, jak skuteczną odpowiedzią na nie może się okazać Najświętszy Sakrament. Jego wzrastająca atencja dla Eucharystii, połączona z apostolską wrażliwością, sprawiła, że coraz mocniej podkreślał konieczność założenia takiego właśnie męskiego zgromadzenia poświęconego adoracji Najświętszego Sakramentu w odpowiedzi na następujące warunki religijne, które jego zdaniem potrzebowały rozwiązania: 1) duchowe osamotnienie księży diecezjalnych; 2) brak duchowego przewodnictwa dla laikatu; 3) brak uwielbienia dla Najświętszego Sakramentu, jak również nieprawości popełniane przeciwko niemu.

Pomysł utworzenia takiej eucharystycznej grupy był w znacznej mierze podyktowany apostolską troską, bowiem ojciec Eymard uważał Eucharystię za najlepszy sposób zaspokojenia duchowych potrzeb zarówno księży, jak i laikatu. Równie mocno upierał się przy zdaniu, że Najświętszy Sakrament zasługuje na większą cześć, a jednocześnie może stać się nieocenionym źródłem duchowego rozwoju wiernych.

Ks. Norman B. Pelletier SSS

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Normana B. Pelletiera SSS Św. Piotr Julian Eymard. Jutro będzie za późno.