Św. Ojciec Pio. Rozdział siódmy. Stygmaty, cz. 1

Wieczorny spokój spłynął już na klasztor kiedy ojciec Pio kończył słuchać spowiedzi studentów. Był 5 sierpnia 1918 roku, dzień, który miał zapamiętać na zawsze jako początek swej prywatnej męki.

Przeraził się, gdy nagle, bez ostrzeżenia, pojawił się przed nim dziwaczny stwór dzierżący w ręku długie i wąskie ostrze. Nie mógł się ani poruszyć, ani oderwać wzroku od czubka groźnego narzędzia, z którego spływały błyszczące języki ognia rozjaśniając ciemności. Krzyknął, kiedy stalowe ostrze wbiło się w jego duszę. Odzyskawszy głos szybko nakazał studentom odejść. Przez całą tę noc, następny dzień i kolejną noc jego ciało stawało się coraz słabsze. Miał wrażenie, że rozrywa je na części żelazo i ogień.

Ponad miesiąc później, piątkowego poranka 20 września zaraz po Mszy świętej, jego strach i męka osiągnęły szczyt wymykający się ludzkiemu pojmowaniu. Koszmar rozpoczął się w chwili zupełnego spokoju i ciszy. Ojciec Pio poczuł się senny, zupełnie jakby zapadł w głęboki sen powodujący odrętwienie członków. Dziwne porażenie objęło każde włókno jego ciała i niemal je znieczuliło.

Wtedy, w tym słodkim śnie, przybył do niego tajemniczy gość, ale tym razem z jego rąk, nóg i boku spływały krople krwi, zbierając się na podłodze w kałuże. Ten widok wstrząsnął ojcem Pio, a jego serce zaczęło bić w niekontrolowanych spazmach, prawie wybuchając we wnętrzu więzienia, w jakie zamieniło się jego nieruchome ciało. Litościwie wizja zaczęła blaknąć równie nagle, jak się pojawiła. Ojciec Pio bezsilnie osunął się na podłogę.

Otworzył pełne łez oczy. Czucie wracało powoli do jego członków. Trzęsły mu się ręce, a kiedy poruszył nogami poczuł jak tępy dotąd ból zmienia się w ostry, przenikając raz po raz dłonie, stopy i bok. Ręce ociekały mu krwią. Spojrzał w dół i stwierdził, że habit po jednej stronie jest mokry. Przesunął wzrokiem niżej, tam gdzie skraj długiej sukni odsłaniał jego stopy – one również unurzane były we krwi. Ciało zaczęło mu drżeć z przerażenia. Próbował przemówić, ale słowa utkwiły mu w gardle. Więc starał się tylko odzyskać oddech.

Koszmar trwał dalej. Coś nakazało mu wstać i iść do celi nim inni zakonnicy wrócą do klasztoru i zobaczą go w takim stanie. Zebrał się w sobie, drżąc z bólu przy każdym ruchu. Jakoś zdołał przebrnąć przez długi korytarz do celi. Tu padł na łóżko i skulił się na nim w cierpieniu i trwodze.

– Pomóż mi – błagał cicho. – Proszę, Boże, pomóż mi zrozumieć.

Oddychał teraz nieco łatwiej, ale dręczył go wielki ból. Delikatnie przyłożył rękę do boku i poczuł, że plama krwi na habicie się powiększa. Czyżby krwawiło coś w jego wnętrzu? Podniósł się i przerażonym wzrokiem badał ciemną plamę na habicie. Zastanawiał się, czy umrze z powodu krwotoku wewnętrznego.

– Proszę – modlił się. – Zabierz ode mnie mój strach.

Minuty wlokły się niemiłosiernie. Powoli zebrał się w sobie i obejrzał rany. Nie było żadnych wątpliwości – istniały naprawdę. A więc nie śnił tego koszmaru. W jego świadomość powoli zapadła prawda. Otrzymał stygmaty – prawdziwe, fizyczne rany, które kształtem i rozmieszczeniem odpowiadały pięciu ranom Chrystusa.

Jego umysł starał się pogodzić z realnością tego, co się wydarzyło. Doznał ulgi kiedy zrozumiał, że rany nie są śmiertelne. Zaczął płakać i dziękować Bogu.

Przez cały tydzień starał się nikomu nie pokazywać, a dłonie ukrył w rękawiczkach. Ale w sobotę, podczas sprzątania cel, jeden z braci zauważył pokrwawione prześcieradła. Pobiegł natychmiast do ojca Paolino i z przerażeniem opowiedział o swym znalezisku.

– Co to znaczy? – zapytał przełożony ojca Pio.

Ojciec Pio zawahał się na moment, wiedział jednak, że nie zdoła ukryć swych ran. Te na dłoniach i stopach były zbyt widoczne i nie chciały się zagoić. Dlatego bez słowa zdjął rękawiczki i wyciągnął ręce przed siebie pokazując przełożonemu rozdarte, krwawiące ciało.

Ojciec Paolino odruchowo szarpnął się wstecz na ten widok. Zabrakło mu słów i tylko patrzył na niego w milczeniu.

– Niech się ojciec uspokoi – poprosił ojciec Pio. – To nie sprawka diabła. W zeszły piątek po Mszy świętej zjawiła się przede mną dziwna postać, a na moich dłoniach, stopach i w boku pojawiły się rany – wyjaśnił.

Ojciec Paolino pokręcił głową z niedowierzaniem. Następnie zbadał rany, polecił by je natychmiast opatrzono i doniósł o niezwykłym zdarzeniu prowincjałowi w Foggii oraz generalnemu zwierzchnikowi zakonu w Rzymie.

W całej swej historii Kościół zanotował zaledwie dwieście dziewięćdziesiąt osób obdarzonych przez Boga stygmatami, a najsławniejszym stygmatykiem wszystkich czasów był święty Franciszek z Asyżu, założyciel zakonu franciszkanów. Święty Franciszek, który nie był księdzem, tylko diakonem, otrzymał stygmaty dwa lata przed śmiercią, 17 września 1224 roku na Górze Alvernia w Apeninach. Wieść o pierwszym księdzu-stygmatyku zadziałała jak magnes, ściągając do klasztoru wielkie tłumy, w tym i poszukiwaczy sensacji.

Ponieważ Grazio i Giuseppa nie potrafili czytać, ich krewny napisał do don Salvatore Panullo, proboszcza Pietrelciny z prośbą, by przekazał im tę wiadomość. Krewny przebywał wówczas w szkole z internatem w Foggii.

Giuseppa siedziała w kuchni sama kiedy dowiedziała się, że don Salvatore ma dla niej list. Serce zabiło jej niespokojnie w piersi. Epidemia grypy zabrała właśnie Felicję i to w wieku zaledwie dwudziestu pięciu lat. Czy coś strasznego stało się komuś z rodziny? Jej myśli skierowały się ku pozostałym dzieciom. Pellegrina została szwaczką, wyszła za mąż i mieszkała w Pietrelcinie. Grazia była zakonnicą. Nazywała się obecnie siostra Pia i przebywała w Rzymie. Michał pracował w Ameryce, a Franciszek, czyli ojciec Pio został wysłany do klasztoru w San Giovanni Rotondo. Rozpłakała się, kiedy don Salvatore powiedział jej co się stało.

– Nie wolno ci płakać – napomniał ją. – To dla jego uświęcenia.

Powstrzymała łzy, ale jeszcze długo rozważała tę nowinę.

– Nie powinniśmy nazywać go więcej Franciszkiem – powiedziała do Grazio. – To jest teraz ojciec Pio.

Michał pracował we Flushing w Nowym Jorku kiedy usłyszał nowinę.

– O Boże – wykrzyknął. – Cóż za niesprawiedliwość, że Franciszek, taki dobry człowiek, tyle musi wycierpieć!

Wrócił do Włoch zaraz następnym statkiem, ale gdy się dowiedział, że chodzi o stygmaty, zapłakał z radości.

Wszyscy udali się pospiesznie z wizytą do ojca Pio i spędzili z nim wiele długich godzin. Zwykle ojciec Pio cieszył się z ich wizyt, choć często, szczególnie zaraz po otrzymaniu stygmatów, zastanawiał się kto tu kogo pociesza.

Wieści o nadzwyczajnym zjawisku rozeszły się szeroko pomimo wysiłków ojca prowincjała, aby poczekać z oficjalnym oświadczeniem aż lekarze zbadają i zaleczą rany ojca Pio i złożą raport Świętemu Oficjum.

Stygmaty nie stosowały się do powszechnie obowiązujących praw fizjologii. Cztery rany na dłoniach i stopach krwawiły bezustannie choć powoli jasnoczerwoną krwią tętniczą. Piąta rana, na piersi w pobliżu serca sączyła się – na zmianę – krwią tętniczą lub przypominającą wodę cieczą.

Choć ojciec prowincjał starał się zapanować nad sytuacją, zjawiska nie sposób było utrzymać w tajemnicy.

– To wola Boża – wyjaśniał wieśniakom don Salvatore.

– Ja tam nie wierzę – mruknął pewien sceptyczny wieśniak. – Takie rzeczy się nie zdarzają.

Don Salvatore pogroził mu palcem.

– A więc nie wierzysz, że święty Franciszek z Asyżu otrzymał stygmaty?

– Oczywiście, że wierzę – odparł uparty wieśniak. – Ale to zupełnie co innego.

– Dlaczego?

– Bo święty Franciszek żył dawno temu, kiedy takie dziwne rzeczy były na porządku dziennym. A teraz już nie są.

Oburzony don Salvatore uniósł w górę ręce.

– Świetnie. Zatem nakazuję ci jechać do San Giovanni Rotondo i przekonać się osobiście.

Wieśniak pojechał, podobnie jak połowa mieszkańców Pietrelciny. Choć ojciec Pio próbował ukryć swe rany, ludzie szeptali podczas Mszy świętej o jego krwawiących dłoniach. Wieść rozeszła się najpierw po San Giovanni Rotondo, położonym niedaleko od klasztoru, a potem dotarła do pobliskiej Foggii. Tu nowina nabrała rozpędu i rozprzestrzeniła się szybko po całych Włoszech, a potem po wszystkich zakątkach świata. Niektórzy księża potępiali w kazaniach i prasie ojca Pio i jego stygmaty. Inni bronili go i atakowali dziennikarzy. San Giovanni Rotondo szybko stało się mekką religijnego zapału, nadziei, łatwowierności, sceptycyzmu i pobożności. W ten sposób narodziła się legenda ojca Pio.

***

– Niech ojciec spojrzy, co do ojca przyszło – zwrócił się do ojca Pio jeden z braci. – Prezent ze Szwajcarii.

Ojciec Pio popatrzył na małe brązowe pudełko.

– Prezent dla mnie? – zdziwił się. Otworzył pudełko i z uśmiechem wyjął parę miękkich butów uszytych z materiału. – To bardzo miłe.

– Tak, to prawda – przytaknął zakonnik. – Może teraz stopy nie będą ojcu sprawiać tyle bólu.

Ojciec Pio był zadowolony. Poszedł do swego pokoju i znalazł skarpety. Ostrożnie wciągnął je na opuchnięte nogi, starając się nie urazić otwartych ran. Następnie wsunął je w materiałowe buty. Stopy i kostki miał teraz ciągle spuchnięte, szczególnie prawą. Wstał, żeby wypróbować pantofle. Okazało się, że zdejmują z ran część ciężaru ciała i w jakiś sposób łagodzą ból, choć nadal nie mógł poruszać się inaczej jak szurając i powłócząc nogami, a jego chód był powolny i niepewny.

Znalazł małe ręczne lusterko i przejrzał się w nim. „Mam trzydzieści jeden lat, a już teraz jestem kalekim starcem” – pomyślał. Przesunął dłonią po brodzie i czole odgarniając gęste, ciemne włosy. Oczy miał nadal błyszczące i przenikliwe. Nic nie wskazywało na to, że jest naznaczony cierpieniem, póki nie spróbował chodzić, albo póki nie stał zbyt długo. Długi, brązowy habit krył ranę w boku, a brązowe rękawiczki bez palców – otwarte, krwawiące rany na dłoniach. Ostatnio przybrał nieco na wadze. Ważył teraz siedemdziesiąt pięć kilogramów, ale nadal był smukły. Miał tylko sto siedemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, lecz luźny habit sprawiał, że wydawał się wyższy i cięższy.

Przez długą chwilę patrzył na swoje odbicie. W jego poważnej twarzy kryło się coś niepokojąco smutnego i tajemniczego. Nawet on sam to widział. Twarz w lustrze wydała mu się nagle niemal zupełnie obca.

– Już nigdy więcej nie poznasz co to wolność od bólu – powiedział temu poważnemu obliczu.

Odwrócił się i popatrzył na zamknięte drzwi.

„Ten, kto zaczyna kochać, musi być gotów na cierpienie” – napomniał się w myślach.

Na zewnątrz panowało wielkie poruszenie.

– Przybywają tu tysiące ludzi – zawołał brat, którego spotkał w korytarzu.

Ojciec Pio pokiwał głową.

– Wiem – zdawał się zmartwiony. – Sądzisz, że stracimy nad tym kontrolę?

Brat wzruszył ramionami.

– Niektórzy twierdzą, że to już się stało. Policja przyjeżdża tu teraz codziennie i obserwuje tłumy. Nie wiedział ojciec?

Zaskoczony ojciec Pio uniósł brwi i niechętnie ruszył dalej. Nie potrafił zrozumieć tego zamieszania. Powoli i z trudem przebrnął przez tłum zebrany w korytarzach, cały czas utrzymując na twarzy uśmiech. Zatrzymał się porozmawiać ze starą kobietą, zgiętą wpół przez wiek i chorobę. Kiedy pobłogosławił tłum, poczuł całkiem nowy rodzaj szczęścia.

Jesień minęła, a zimowe wiatry zawodziły wokół klasztoru Matki Boskiej Łaskawej. Jednak sytuacja wokół klasztoru nie ulegała zmianie.

– Te tłumy są niebezpieczne i powodują utrudnienia – mruczał do siebie pod nosem niski, łysiejący komisarz policji. Przywołał policjanta, który opierał się o drzwi. – Ty tam. Czas, żebyśmy położyli temu kres. Idź aresztować tego księdza.

Policjant był przerażony.

– Ma pan na myśli ojca Pio? – zapytał.

– Tak. Właśnie tego.

Nieszczęsny policjant ruszył do klasztoru. Zastał drogę zablokowaną wozami, samochodami, a nawet dziwacznymi pojazdami, które wyglądały jak cygańskie wozy. Koło wejścia do klasztoru barwny tłum tłoczył się wokół młodego, ciemnowłosego księdza w brązowym habicie. Policjant obserwował jak chwytają i całują jego ręce, a młody ksiądz błogosławi ich wszystkich.

– Czy to ojciec Pio? – zapytał.

– Tak – odparła stojąca przed nim kobieta. Obejrzała się przez ramię. – Czyż nie jest wspaniały? I pomyśleć, że sam Bóg nam go zesłał.

Policjant wrócił do miasteczka.

– On nie robi niczego złego – wyjaśnił komisarzowi.

Został natychmiast zwolniony, a do klasztoru posłano kogoś innego. Ale znów powtórzyła się ta sama sytuacja – policjant wrócił bez ojca Pio.

– Widać muszę zrobić to sam – powiedział z westchnieniem komisarz. Włożył do kieszeni parę kajdanek.

Ciężkie, ciemne chmury burzowe wisiały nisko na niebie, kiedy przybył do klasztoru. Wszyscy mnisi poszli właśnie na obiad prócz ojca Pio, który boleśnie kuśtykał w kierunku kobiety z dzieckiem. Rzuciła mu się do stóp unosząc w ramionach synka.

– Ojcze Pio pomóż memu dziecku – błagała. – Jest głuchy i nie mówi.

Zakonnik spojrzał na małe ciałko skulone w ramionach kobiety.

– Jak się nazywam? – zapytał.

Chłopiec obrócił ku niemu małą twarzyczkę.

– Ojciec Pio – odpowiedział cichutko.

Komisarz ze zdziwienia otworzył usta i w oszołomieniu obserwował jak nieprzytomna ze szczęścia kobieta ucieka tuląc do siebie dziecko.

– Po co pan przyszedł? – spytał ojciec Pio komisarza.

– Chcę się wyspowiadać – odparł komisarz potulnie.

– Dobrze. Proszę iść ze mną – powiedział ojciec Pio. Po czym, wskazując na płaszcz komisarza dodał sucho: – Tylko niech się pan nie pokaleczy o te kajdanki, które ma pan w kieszeni.

***

W 1919 roku wrzawa wokół ojca Pio i jego stygmatów wzrosła tak bardzo, że biedni braciszkowie z San Giovanni Rotondo przeżywali prawdziwy szok. Nie byli w tym jednak odosobnieni. Ojca Pio wspierali duchowni z Irlandii, Francji, Hiszpanii, Anglii i Polski, jak również duża grupa duchownych włoskich. Wierzyli oni, że otrzymał stygmaty od Boga.

Pierwszym z rzeszy lekarzy, psychiatrów, psychologów i neurologów, którzy badali stygmaty ojca Pio, był doktor Luigi Romanelli, przystojny, znany lekarz z Barletty. Swoje badania podzielił na pięć części.

Na wezwanie kapucynów odwiedził ojca Pio w czerwcu 1919 roku, a w swoim raporcie medycznym opisał dokładnie rany na rękach zakonnika. Jego zdaniem były to fizyczne uszkodzenia tkanki w okolicach trzeciej kości śródręcza, niemal okrągłe w kształcie, o czysto zarysowanych brzegach i średnicy nieco mniejszej niż dwa centymetry. Rany pokryte były czerwono-brązowymi strupami, nie widać było natomiast wyraźnego punktu krwotocznego, obrzęku czy zaczerwienienia otaczającej je tkanki.

„Rany na rękach nie mogą być powierzchowne, ponieważ kiedy podczas badania naciskałem je z obu stron palcami, czułem wyraźnie ubytek tkanki” – stwierdził lekarz. „A zatem jest to prawdziwe przebicie albo perforacja dłoni. Być może dlatego ojciec Pio nie może zacisnąć pięści”.

Doktor Romanelli powtórzył wielokrotnie ten barbarzyński eksperyment mimo, że miał świadomość jak wielki ból sprawia ojcu Pio. Ponownie zbadał rany rankiem następnego dnia i doszedł do tej samej konkluzji – że są wynikiem perforacji.

„Rany na stopach – stwierdzał dalej raport doktora Romanelli – mają dokładnie takie same cechy jak rany na rękach, ale są szersze. Stopy trudniej jest zbadać ze względu na ich grubość. Najlżejszy nacisk powoduje u ojca Pio grymas bólu. W oczach stają mu wtedy łzy, a jego fizyczne cierpienie jest bardzo prawdziwe”.

Czerwono-brązowe strupy tworzyła sącząca się z ran i zasychająca krew. Od czasu do czasu strupy odrywały się, a wówczas widać było dokładnie środek rany. Kontury stygmatów były tak czyste, że nawet badanie pod szkłem powiększającym nie ujawniało obrzęku czy zaczerwienienia. Strupy odrywały się najpierw od brzegu rany, potem od jej środka, aż wreszcie całkiem odpadały, a w ich miejscu tworzyły się nowe.

Doktor Romanelli zbadał również ranę na piersi ojca Pio. Stwierdził, że uszkodzenie tkanki ma siedem centymetrów długości, zwęża się ku obu końcom i nie jest specjalnie głębokie, ale krwawi i ma kształt odwróconego krzyża. Znajdowało się mniej więcej dwa i pół centymetra poniżej lewego papilla mammaria (sutka), z dala od serca, i wykazywało podobne cechy jak inne stygmaty, krwawiąc krwią tętniczą. Wygląd brzegów rany wskazywał, że nie jest powierzchowna. Na otaczającej ją tkance nie było zaognień, ale na każde dotknięcie pacjent reagował bólem.

Kiedy do klasztoru przybył z wizytą pewien kapucyn z Mediolanu, zakonnicy opisali mu, gdzie dokładnie znajduje się rana na boku ojca Pio: po lewej stronie, w okolicach serca.

– Rana Chrystusa znajdowała się po prawej stronie – zauważył kapucyn. – Grot włóczni został wbity od dołu, z prawej strony, przebił serce, ale nie wyszedł z lewej strony piersi.

Zakonnicy odszukali ojca Pio.

– Czy twoja rana znajduje się po przeciwnej stronie niż rana Zbawiciela? – spytał jeden z nich.

Ojciec Pio popatrzył w nich badawcze oczy.

– Gdyby była taka sama jak u Pana Naszego, nie przeżyłbym jej otrzymania – odparł cicho.

Doktor Romanelli był jednak zaskoczony. Zwykle rany goją się dobrze, jeśli je leczyć, natomiast jeśli nie zostaną oczyszczone i opatrzone zaogniają się. Rany ojca Pio okazały się wyjątkiem od tej reguły.

– Chcę, żeby ojciec opłukał ręce w zwykłej wodzie i założył zwykłe wełniane rękawiczki, bez przemywania środkiem odkażającym – polecił ojcu Pio.

Zakonnik bez słowa protestu, ale z wyraźnym znużeniem wykonał polecenie. Długie, często bolesne badania zaczynały być uciążliwe.

Kiedy stan ran nie zmienił się mimo nieodpowiedniego opatrunku, doktor Romanelli kazał ojcu Pio umyć ręce mydłem najgorszej jakości. Ale nawet takie postępowanie nie podrażniło, ani nie zainfekowało ran. Wtedy lekarz zastosował substancje, które powinny szybko doprowadzić do zapalenia, a na koniec badań spróbował je na wszelkie dostępne sposoby leczyć. Stygmaty pozostały jednak niezmienione pomimo wszystkich jego wysiłków.

Lekarz pokręcił bezradnie głową.

„Nie znajduję żadnych objawów klinicznych, które pozwoliłyby mi sklasyfikować te rany zgodnie z nauką medyczną” – zakończył swój długi, szczegółowy i uzupełniony zdjęciami raport dla Świętego Oficjum w Watykanie.

– Nie potrafię wyjaśnić tego zjawiska – poinformował przełożonego klasztoru Matki Boskiej Łaskawej, ojca Paolino. – Ani tych ran, ani roztaczanego przez niego zapachu.

– Czego? – zdziwił się ojciec Paolino.

– Zapachu. Czy to nie dziwne, że zakonnik używa perfum?

Zdumienie przełożonego nie miało granic. Zgodził się, że to raczej niespotykane zachowanie.

„Sytuacja się powtórzyła” – napisał jakiś czas później doktor Romanelli do przełożonego kapucynów. Poczuł ten sam słodki zapach, kiedy wrócił do domu, żeby się przygotować do następnej wizyty u ojca Pio. Był przekonany, że nie ma do czynienia z autosugestią, ponieważ nikt mu wcześniej nie powiedział na ten temat ani słowa. Zapach za każdym razem był identyczny.

Ojciec Paolino uznał, że należy zawczasu zbadać tę sprawę, nim dowie się o niej prasa. Dlatego zagadnął dwóch młodych kapucynów zmierzających do kaplicy.

– Czy któryś z was wie, czy ojciec Pio używa perfum? – spytał.

Dwaj młodzi bracia uśmiechnęli się szeroko.

– Perfum? – powtórzył jeden z nich. Próbował stłumić chichot.

Ojciec Paolino z dezaprobatą zmarszczył brwi.

– Nie sądzę, żebym powiedział coś śmiesznego.

– Oczywiście, ojcze – pospiesznie zgodził się młody kapucyn. – Czy mamy go o to zapytać w ojca imieniu?

Ojciec Paolino otarł pot gromadzący się na jego czole.

– Absolutnie nie – powiedział. Potem westchnął i ruszył pospiesznie w swoją stronę.

Ojciec Pio udawał, że nie widzi szepczących po kątach braci i starał się unikać ciekawych spojrzeń, jakie ścigały go gdy z trudem brnął korytarzem. Kiedy z kimś rozmawiał, starał się nie poruszać tego tematu.

– Potrzebujemy szpitala – zakomunikował pewnego dnia zakonnikom.

– Tak – odparł jeden z braci. – Tu się z ojcem zgadzam.

Ojciec Pio coraz częściej o tym myślał, aż wreszcie pomysł stał się jego obsesją. Próbował przekonać do niego wszystkich, choć tak naprawdę nikt nie był mu przeciwny.

– Odkąd przybyłem do San Giovanni Rotondo boleję nad nędznymi warunkami leczenia na Górze Gargano – powiedział. – Kiedy jakiś nieszczęśnik zrani się poważnie trzeba go na wozie transportować do Foggii, a to oznacza co najmniej sześć godzin podróży. W tym czasie ranny może umrzeć z upływu krwi.

To była prawda, a wszyscy znali ją doskonale. Higiena i sprawy związane ze zdrowiem rosnącej populacji zaniedbywano od bardzo dawna. Nazwą „szpital” określano parę niewielkich pokoi w miasteczku, gdzie stało kilka łóżek. Do wypadków wzywano miejscowego lekarza, ale zawsze musiał przynosić własne narzędzia chirurgiczne. Jeśli zachodziła potrzeba poważniejszej operacji pacjent musiał jechać do pobliskiej Foggii, San Severe lub Monte Sant’Angelo. Tam jednak operacje opóźniały się często z powodu braku środków komunikacji – czasami nie można było wezwać na czas odpowiedniej pomocy medycznej dla pacjenta.

– Zamierzam coś z tym zrobić – oznajmił pewnego dnia ojciec Pio w czasie obiadu.

Wszyscy podnieśli na niego pytający wzrok. Siedzieli w rzędach przy długich wąskich stołach ustawionych wzdłuż ścian refektarza.

Na chwilę zapadła cisza. Młody brat siedzący po drugiej stronie stołu, na przeciwko ojca Pio uśmiechnął się i spojrzał na jego rozpromienioną twarz.

– Czy mogę poprosić o chleb? – zapytał.

Dorothy M. Gaudiose

Powyższy tekst jest fragmentem książki Dorothy M. Gaudiose Św. Ojciec Pio. Współczesny prorok.