Św. Ojciec Pio. Rozdział pierwszy. Brat Pio, cz. 1

– Chodź Franciszku, nie chcesz się bawić?

Drobny wiejski chłopiec uśmiechnął się blado, ale potrząsnął odmownie głową na propozycję trzech starszych chłopców. Mieli po czternaście lat i opinię niesfornych awanturników.

– Dlaczego? – zapytał najwyższy z nich, podchodząc do Franciszka. Chłopiec uciekł wzrokiem pod jego groźnym spojrzeniem i poprosił, by go puścili.

– Niech sobie dziecina idzie – zakpił drugi z chłopców, wymierzając mu kuksańca.

Franciszek poczuł tępy ból. Ze łzami w oczach spojrzał na trzeciego chłopca, który tylko obserwował go z zaciekawieniem. Ich zachowanie wydało mu się zupełnie niepotrzebne i pozbawione sensu. Nagle zauważył lukę między swoimi dręczycielami i rzucił się do ucieczki, słysząc za plecami ich śmiech.

Dwaj starsi dręczyciele zaśmiewali się na widok zmykającego małego chłopca, ale trzeci gestem nakazał im przestać.

– Zostawcie go. Jesteście od niego dwa razy więksi.

Franciszek przestał biec i szedł teraz spokojnie ulicą, a po chwili skręcił w wąską ścieżkę prowadzącą do najbiedniejszej części miasteczka. Urodził się tutaj, w Pietrelcinie, w prowincji Benevento w południowych Włoszech, 25 maja 1887 roku, czyli osiem lat temu. Jego rodzice byli właścicielami dwupokojowego parterowego domku z kamienia pod numerem 27 przy Vico Storto Valla. Wyboista, wąska uliczka, której nazwę można by przetłumaczyć jako „ulica krzywej doliny”, biegnie z dala od głównej arterii komunikacyjnej miasteczka, tam, gdzie zmienia się ona w labirynt brukowanych przejść i małych poczerniałych ze starości kamiennych domków, o wąskich oknach, niewiele różniących się od otworów strzelniczych.

Cienie wydłużały się już na średniowiecznej Vico Storto Valla kiedy Franciszek dotarł do domu. Zaraz nazajutrz po swych narodzinach, które miały miejsce w małym ponurym pokoiku od podwórka, został ochrzczony w kościele parafialnym św. Maryi od Aniołów. Nadano mu imię Francesco, czyli Franciszek, na cześć świętego Franciszka z Asyżu, ale jego narodziny przeszły niezauważone. Był tylko kolejnym niemowlęciem jakie przyszło na świat w ubogim domu w biednym kraju, a dla swoich rodziców był po prostu jedną więcej buzią do wykarmienia.

Oprócz starszego brata Michała, Franciszek miał jeszcze trzy siostry: Felicję, Pellegrinę i Grazię. Dwoje innych dzieci, Francesco i Amalia, zmarło kilka miesięcy po przyjściu na świat.

– Franciszku! – zawołała matka, kiedy otwierał drzwi. – Gdzieś ty był?

– Spacerowałem – odparł Franciszek, uświadamiając sobie, że nie było go chyba w domu zbyt długo. Ale nie chciał powiedzieć matce, że zatrzymali go wioskowi zabijacy.

– Spacerowałeś? Przez trzy godziny? Sądzisz, że jesteśmy bogaci i stać nas na tracenie całego dnia na spacery?

– Nie – odparł Franciszek potulnie i przepraszająco. Czuł się nieszczęśliwy za każdym razem, kiedy widział zmartwienie na twarzy matki. Jej brwi zmarszczyły się nad przenikliwymi, brązowymi oczami, a wąskie, blade wargi pozbawione były uśmiechu. Ciemnobrązowe włosy ściągnęła gładko do tyłu, co podkreślało dodatkowo ostre rysy jej poważnej twarzy. Choć nadal była młoda, zawsze sprawiała wrażenie zmęczonej; jej życie nie należało do łatwych, a Franciszek nie chciał czynić go jeszcze trudniejszym.

– Widziałem wspaniałego ptaka – powiedział, mając nadzieję, że zwróci jej myśli ku czemuś pięknemu. – Miał złote skrzydła i unosił się jak duch na niebie, pod chmurami, bardzo blisko Boga.

Nie mogła powstrzymać uśmiechu na widok błyszczących oczu synka i jego ciemnoczerwonych ust przecinających w poprzek bladą, chudą twarzyczkę. Pokręciła głową. To był taki dobry i ładny chłopiec, ale jakże delikatny i odmienny od innych jej dzieci. Co z niego wyrośnie?

Matka Franciszka nazywała się Maria Giuseppa de Nunzio Forgione. Wyszła za mąż za Grazio Forgione, rolnika o ciemnej cerze i szorstkich dłoniach, głębokich brązowych oczach i ciemnokasztanowych włosach. Wraz z dziećmi uprawiali dwa akry ziemi niedaleko Pietrelciny. Męża czasami nazywano Zi’Razio – zi (wuj) i zia (ciotka) to częsty zwrot używany w stosunku do starszych osób w południowych i środkowych Włoszech.

Giuseppa przekazała Franciszkowi opiekę nad trzema młodszymi siostrami, a sama ruszyła na pole pomóc mężowi i najstarszemu synowi przynieść do domu kosze z warzywami.

– Musisz uważać na siostry – powiedziała poważnie do Franciszka. – I żadnych spacerów więcej.

Starał się ukryć ból, jaki pojawił się w jego ciemnych oczach.

– Oczywiście, mamo – odparł cicho. Nawet nie śmiałby pomyśleć o zaniedbaniu swych obowiązków.

Kiedy wyszła stanął przy otwartym oknie. Słońce zniżało się już na Pietrelciną, a Franciszek wyczuwał zmianę w wietrzyku, jaki wpadał do środka. Słyszał jak niedaleko, na placu przed starym kościółkiem pod wezwaniem św. Piusa V, bawią się dzieci. Ale nie czuł pokusy by się do nich przyłączyć. Wystarczyło mu, że może stać w oknie i obserwować jak wieczorne cienie wypełzają z kamiennych murków po drugiej stronie ulicy. Wśród kamieni rosło drzewo figowe, które pogłębiało tajemnicze cienie gromadzące się w uliczce.

Ciemność otuliła już wąską, źle oświetloną Vico Storto Valla, kiedy Franciszek usłyszał znajomy turkot kół niewielkiego drewnianego wózka ciągniętego przez najcenniejszą własność rodziny Forgione – małego brązowego osiołka. Jego brat, wysoki chudy chłopiec o ciemnych włosach i roześmianych brązowych oczach szedł na przedzie wraz z ojcem, poganiając zwierzę. Ich twarze pokryte były potem i kurzem. Idąca za nimi Giuseppa niosła ostrożnie na głowie kosz z warzywami. Jej długie włosy wymknęły się spod zapinki i okryły ciemnym płaszczem wąskie ramiona, wzniesione, by przytrzymać ciężar.

– Franciszku, pomóż matce – zawołał ze znużeniem Grazio. Wziął zappę (motykę) i gestem nakazał Michałowi rozładować ciężki wózek.

Warzywa zostaną umyte i jutro wczesnym rankiem zaniesione na targ. Od świtu do zachodu, codziennie prócz zimy, powtarzały się te same czynności, dzień po dniu, rok po roku, bez końca. Dzielili swą niewielką działkę ze starszą krewną, która pomagała im płacić podatki. Zawsze mieli pod dostatkiem jedzenia, ale mimo ciężkiej pracy w domu nigdy nie było więcej niż pięć lirów gotówki (wówczas była to równowartość jednego dolara).

Kiedy zakończono wieczorne obowiązki rodzina Forgione zebrała się w skromnej, ledwie umeblowanej kuchni by odmówić wieczorny Różaniec. Jak dla wszystkich wieśniaków, dla których religia była początkiem, końcem i raison d’etre (racją bytu). Grazie i Giuseppa wychowywali dzieci w solidny i surowy sposób, zawsze stawiając Boga na pierwszym miejscu.

Giuseppa obserwowała jak jej mały synek klęczy z czcią na gołej kamiennej posadzce koło prostego drewnianego stołu. Położyła spaloną słońcem i pokrytą odciskami dłoń na jego ciemnych włosach i odgarnęła mu z czoła krótką grzywkę. Grazio siedział opodal na metalowym łóżku, a jego ciemna sylwetka wybijała się na tle pobielonej ściany. Obserwował kątem oka jak żona gładzi synka po głowie. On również wiedział, że Franciszek nie jest taki jak reszta rodzeństwa, a w jego myślach znajdowały odbicie troski żony: co z niego wyrośnie?

***

Pewnego sierpniowego poranka Giuseppa odkryła, że jej synek śpi na podłodze.

– Franciszku, czas wstawać! – zawołała. Małe ciałko dziecka zwinięte było w kłębek, a głowa spoczywała na chudym, białym ramieniu. Pościel na łóżku wydawała się nietknięta.

– Dzień dobry mamo – powiedział Franciszek, otwierając ciemne oczy i siadając. Na dworze było już jasno.

– Dlaczego znów spałeś na podłodze?

– Modliłem się.

– Kiedy się modliłeś?

– Nie wiem. Było ciemno i wszyscy spali. A potem zasnąłem.

Giuseppa załamała ręce.

– Co ja mam z tobą zrobić? Nie rozumiesz, że podłoga jest twarda i zimna? Znowu się zaziębisz – wiedziała, że jest podatny na zaziębienia, a raz nawet silna gorączka jelitowa poważnie zaniepokoiła lekarza rodzinnego. Ale kiedy nikogo nie było w pobliżu Franciszek ściągnął ze spiżarni ostre papryczki, zjadł je i ku zdumieniu wszystkich nazajutrz wyzdrowiał.

– Nie martw się – powiedział teraz z wielką pewnością siebie. Uśmiechnął się do matki, mając nadzieję, że o wszystkim zapomni.

– Nie martw się – mamrotała pod nosem. – Jak mam się nie martwić skoro śmierć i choroba to tacy części goście? – Następnie zwróciła się do jego starszego brata, który z uśmiechem ubierał się w kącie pokoju. – Masz o tym nikomu nie mówić, bo starsi chłopcy znów się będą wyśmiewać z Franciszka – zapowiedziała ostrzegawczo.

Michał pokiwał głową. Zastanawiał się czemu u licha brat wstał w środku nocy by się modlić i jak ktoś może zasnąć na gołej podłodze.

Franciszek zdjął nocną koszulę i włożył czarne, uszyte w domu spodnie do kolan, takie same, jakie nosili jego ojciec i brat. Białą koszulę z krótkim rękawem, postrzępioną i wyszarzałą ze starości, odziedziczył po Michale. Był teraz dość duży by towarzyszyć rodzicom w pracy na polu, a jego zadanie polegało na przynoszeniu w upalne dni wody robotnikom. Ponieważ nazajutrz wypadało święto Najświętszej Maryi Panny od Wykupu Niewolników, patronki wioski, która nieco ponad sto lat temu uwolniła osadę od epidemii cholery, wszyscy zamierzali pracować dziś wyjątkowo ciężko i na czas zakończyć obowiązki.

– Idziesz na święto? – zapytał go w polu jeden z zakurzonych, zgrzanych robotników.

– Tak – odparł Franciszek uśmiechając się grzecznie. Nikt w tym liczącym pięć tysięcy mieszkańców miasteczku nie mógł sobie nawet wyobrazić opuszczenia święta. To był dobry czas dla zmęczonych wieśniaków – czas kiedy mogli zapomnieć o długich godzinach pracy pod palącym słońcem, tańczyć, śpiewać, i udawać, że nie mają żadnych trosk.

Ich życie było trudne i wypełnione ciężką pracą, a często nawet okrutne. Wilgoć i złe warunki bytowe sprowadzały na nich liczne choroby, a co roku miasteczku groziła powódź, niejednokrotnie zmuszając mieszkańców, by wraz z żywym inwentarzem szukali schronienia na placu przed kościołem, z dala od wąskich i niebezpiecznych uliczek. Nie mieli dokąd odejść, dlatego po opadnięciu wody wracali do swoich domów i zaczynali wszystko od nowa.

Franciszek zauważył, że przywołuje go spragniony rolnik.

– Już idę – zawołał. Nie przeszkadzała mu praca w polu. Choć łatwo się męczył, mógł tutaj wpatrywać się godzinami w pofałdowane, kamieniste pola w kolorze ochry i zieleni, na których rosła pszenica, kukurydza i ziemniaki, a także w odległe gaje oliwne i sady. Jego zdaniem była to piękna kraina. Był tu szczęśliwy i czuł się przez to bliżej Boga.

W dniu święta chłopcy i młodzi mężczyźni wraz z kobietami i młodymi dziewczętami formowali na wybrukowanych ulicach Pietrelciny taneczne koła. Franciszek czuł jak wiatr unosi mu włosy na głowie, kiedy podskakiwał wraz z innymi, w górę i w dół i w kółko. Śliczna dziewczynka o długich czarnych włosach, w sukience żółtej jak cytryna, obserwowała go wielkimi zamglonymi oczyma, a potem wślizgnęła się do koła tańczących i chwyciła mocno jego dłoń.

– Spójrzcie tylko na Franciszka! – przekomarzali się młodzi ludzie.

Franciszek zaczerwienił się mocno, ale opanował się na tyle szybko by odpowiedzieć:

– Widać jesteście tacy brzydcy, że nie chce zatańczyć z żadnym z was!

Wieśniacy roześmiali się wraz z nim. Bardzo go lubili, gdyż był zawsze grzeczny i uprzejmy. Wywierał na wszystkich dobroczynny wpływ w sprawach kobiet, szczególnie na rozhukanych i sprawiających kłopoty młodzieńców. Oni również wiedzieli, że nie jest taki jak inni. Obserwowali go czasami z domów albo pól, jak błądzi samotnie po łąkach, wspina się na pobliskie góry i przesiaduje tam godzinami zatopiony w myślach. Nie rozumieli go, ale byli pewni, że te samotne godziny nie są pozbawione jakiegoś znaczenia.

Giuseppa i Grazio obserwowali uważnie synka. Delikatnie wysunął się z kółka tańczących i trzymał z dala od swej małej adoratorki w żółtej sukience.

Grazio spojrzał na żonę i choć nie zamienili ani słowa, najwyraźniej doszedł z nią do jakiegoś porozumienia. Pamiętał, co powiedział jeden z sąsiadów, kiedy Franciszek zaganiał owce, pochłonięty całkowicie pięknem wokół siebie: „Spójrz tylko na waszego małego świętego”.

– On już tutaj nie należy – odezwał się jakiś głos za plecami Grazia. Był to don Salvatore Pannullo, tutejszy ksiądz oraz daleki krewny rodziny Forgione. Przywitał się skłonieniem głowy z Giuseppą i położył rękę na ramieniu Grazio. Był to wysoki, tęgi mężczyzna o ciemnych włosach, miłych brązowych oczach i przyjacielskich czerwonych jak jabłka rumieńcach na policzkach.

– Co ksiądz mówi? – zdziwił się Grazio.

Don Salvatore roześmiał się.

– Mówię, że waszego syna czeka lepszy los.

– Nic o tym nie wiem.

– Ale on wie – odparł don Salvatore wskazując na Franciszka, który właśnie znikał w oddali. – Wiecie, że kiedyś mi powiedział, że chce zostać franciszkaninem?

Giuseppa była zaskoczona.

– Kiedy to księdzu powiedział?

– Chyba jak miał pięć lat.

Grazio uśmiechnął się i pokiwał głową.

– Kiedyś zobaczył kapucyna i powiedział mi, że chciałby zostać takim brodatym mnichem.

Wszyscy zaczęli się śmiać.

***

– Ojcze, chciałbym zostać zakonnikiem – oznajmił pewnego dnia Franciszek.

– Dobrze – odparł Grazio, który przemyślał już sprawę. – Jeśli będzie ci dobrze szło w szkole pozwolę ci zostać mnichem, ale nie żebrzącym. Takich mnichów niektórzy witają z radością, ale często zatrzaskuje im się drzwi przed nosem, a nawet szczuje się ich psami.

Aż do wojny, kapucyni, którzy tak naprawdę nie są mnichami tylko zakonnikami czy braćmi, chodzili z workami na plecach żebrać o żywność. Stanowili jedną z samodzielnych gałęzi zakonu franciszkanów, założoną przez Matteo de Bascio w 1525 roku w celu przywrócenia dawnej reguły świętego Franciszka z Asyżu – z czasem stali się jednym z największych zgromadzeń na świecie. Kapucyni czasami nosili brody, a na ich strój składał się brązowy habit przewiązywany białym sznurem, sandały i szpiczasty kaptur (cappuccio) przyszyty do habitu – stąd i nazwa zakonu.

Uparte pragnienie Franciszka, by wstąpić w szeregi pokornych synów świętego Franciszka z Asyżu postawiło Grazio i Giuseppe przed poważnym problemem: jak mają wykształcić syna na duchownego skoro są tacy biedni? Wiedzieli, że aby dostać się do seminarium konieczne jest solidne wykształcenie, a to kosztowało dużo pieniędzy.

Grazio zaczął przebąkiwać rodzinie i przyjaciołom o porzuceniu Pietrelciny i znalezieniu pracy gdzie indziej. Chciał zarobić na naukę Franciszka.

– Mógłbym pojechać do Neapolu albo do Rzymu – powiedział Giuseppie, ale ostatecznie postanowił następnej wiosny udać się do Ameryki.

Był to dla rodziny Forgione zarówno radosny, jak i smutny dzień. Choć spełnić się miało marzenie Franciszka, wszyscy wiedzieli, że będą bardzo tęsknić za Grazio.

W dniu wyjazdu męża Giuseppa stała smutno wraz z piątką swych dzieci, już teraz odczuwając boleśnie samotność, która ich wszystkich czekała. Na ciemnych włosach miała białą chustę, a ciemny szal okrywał karczek jej prostej białej bawełnianej sukienki.

– Już czas – powiedziała spokojnie, zachęcając dzieci by pożegnały się z ojcem.

– Będę się za ciebie modlił – wyszeptał Franciszek a wówczas smutne, ciemne oczy Grazia wypełniły się łzami.

Co tydzień Grazio przesyłał Giuseppie dziewięć amerykańskich dolarów. Wraz z innymi mieszkańcami Pietrelciny znalazł pracę przy układaniu torów na stacji Jamaica w Queens w Nowym Jorku. Już wkrótce Giuseppa mogła oznajmić Franciszkowi.

– Rozpoczynasz naukę.

Franciszek był uradowany; niemal płakał ze szczęścia.

Ponieważ w południowych Włoszech szkół było niewiele, a wszystkie przepełnione, Giuseppa najęła prywatnego nauczyciela, don Domenico Tizzaniego, byłego księdza z Pietrelciny, który porzucił powołanie, żeby się ożenić. Wśród wieśniaków miał opinię dobrego nauczyciela, ale po pewnym czasie okazało się, że Franciszek w ogóle nie czyni żadnych postępów w nauce – miał w obecności nauczyciela zupełną pustkę w głowie. Co rano przed lekcjami biegł do kościoła na Mszę, a po skończeniu nauki zawsze zatrzymywał się w kościele nim wrócił do domu.

– Franciszek traci za dużo czasu biegając codziennie na Mszę świętą – bez ogródek oznajmił pewnego dnia don Domenico Giuseppie. – Sądzę, że lepiej mu będzie, jeśli wróci na pola i zostanie rolnikiem.

Giuseppa spojrzała na niego ze zdumieniem.

– Chyba nie mówi pan poważnie! Tak ciężko pracujemy, a mój mąż tyle poświęcił jadąc do Ameryki. Wiem, że Franciszek bardzo chce się uczyć. Proszę zachować cierpliwość – błagała. – Pomówię z nim.

Młody Franciszek zareagował ze złością na skargi don Domenica.

– Czy on twierdzi, że mój rozum szwankuje? A co z jego rozumem? Czy mu nie podpowiada, że żyje w grzechu we własnym domu?

Giuseppa westchnęła zastanawiając się co robić. W swej prostocie rozumiała, że Franciszek powinien pójść do innego nauczyciela, zwróciła się zatem do maestro Angelo Caccavo, ale ten wahał się przyjąć jej syna na ucznia, ponieważ był winien pieniądze don Domenico Tizzaniemu. W rozpaczy Giuseppa odwołała się do szwagra Caccavo, a ten zapowiedział, że jeśli maestro Angelo nie przyjmie Franciszka na ucznia, nie pozwoli już nigdy swojej żonie, siostrze Caccavo, przekroczyć progu swego domu. Wówczas Caccavo się poddał.

Wszystko poszło dobrze, a Franciszek otrzymał wreszcie podstawy nauki czytania i liczenia. Okazywał wielką gorliwość, uczył się chętnie i pilnie i już wkrótce zaczął zgłębiać włoską i łacińską gramatykę.

– Niedługo to pani syn będzie uczyć mnie, a nie ja jego – powiedział Caccavo Giuseppie, a ona poczuła się bardzo dumna z pochwały i pospieszyła do don Salvatore, prosić, by napisał w jej imieniu list do męża i doniósł mu o dobrej nowinie.

Kiedy Grazio przeczytał jej słowa stwierdził radośnie:

– Teraz wszystko będzie dobrze.

Dorothy M. Gaudiose

Powyższy tekst jest fragmentem książki Dorothy M. Gaudiose Św. Ojciec Pio. Współczesny prorok.