Św. Klara z Asyżu. Oblubienica ubogiego Chrystusa. Rozdział piąty

Balbina di Martino
Posiadłość rodziny Offreducciów, Asyż (druga połowa stycznia 1206)

Czternastoletnia Balbina siedziała pochylona nad stołem w jednej z komnat dla kobiet w zamku Offreducciów. Usiadła tak, żeby jej zwaliste ciało nie rzucało cienia na pergamin, na którym pisała Klara. List był przeznaczony dla Benwenuty i Filipy z Perugii. Balbina miała się zastanowić, o czym jeszcze napisać do koleżanek, podobnie jak siostry Klary, Katarzyna i Beatrycze, które siedziały na poduchach na podłodze pokrytej trzciną.

Brr! W komnacie panował nieznośny chłód mimo szczelnie zamkniętych okiennic w wąskich oknach. Żar, bijący z kominków w głównej komnacie i kuchni, tutaj był ledwie wyczuwalny. Balbina dokładniej otuliła się futrzanym płaszczem i naciągnęła kaptur na uszy.

– Napisałaś im, że Amata już się rozgląda i chwyta cię za palec? – zapytała Balbina.

– Napiszę.

Amata, siostra Balbiny o okrągłych, wielkich oczach i maleńkich paluszkach, urodziła się w zamku rodzinnym w Correggiano, ale po porodzie matka przywiozła ją tutaj, żeby ochrzcić i pobłogosławić w katedrze Świętego Rufina. Cała rodzina zatrzymała się u Offreducciów, by świętować i się cieszyć.

Co to za hałas? Balbina odwróciła się do drzwi. W tej chwili do komnaty wpadła Ginewra. Jej zwarta, kwadratowa twarz była czerwona z podniecenia i wysiłku, poły płaszcza powiewały bezładnie.

– Chodźcie! Teraz! Za chwilę to przegapicie! – wysapała.

– Co przegapimy? – zdziwiła się Balbina.

– Franciszek Bernardone stoi przed sądem u biskupa Gwidona. Za kradzież. Chodźcie!

– Skąd to wiesz? – chciała wiedzieć Balbina.

– Mój starszy brat, Paolo, rozmawiał z innymi rycerzami. Oni mu powiedzieli. On i Emilia już są w pałacu biskupim. Chodźcie już. – Ginewra wybiegła z komnaty. Dziewczęta pospieszyły za nią, pędząc przez korytarz i hałasując na schodach.

– Ioanni! – Ginewra zawołała do strażnika. – Powiedz baronowej Ortolanie, że idziemy do biskupa.

Dziewczęta popędziły przez plac i w dół, stromymi, krętymi uliczkami, do dworku biskupa, Vescovado, a ich drogie płaszcze powiewały na wietrze.

W styczniowym mrozie plac przed pałacem biskupim był spowity mgiełką wywołaną oddechami zgromadzonego tłumu. Ludzie tłoczyli się nawet na balkonach. Zdawało się, że stawili się tu wszyscy mieszkańcy Asyżu.

– Nic nie widzę – biadoliła siedmioletnia Beatrycze.

– Przepraszam – powiedziała Ginewra. Przepychając się łokciami przez ciżbę, utorowała przejście dla dziewczynek na lewą stronę, tuż przy schodach do domu biskupa. Zaczął sypać śnieg. Dziewczynki naciągnęły kaptury płaszczy na czepki.

– Jest Franciszek – powiedziała nagle Ginewra, wskazując w prawo.

W niewielkim okręgu między ludźmi stała cała rodzina Bernardone. Uśmiechnięty Franciszek. Zagniewany Piotr. Zmartwiona Pika. Pewny siebie Angelo.

– Nie wydaje wam się, że Franciszek wygląda na szczęśliwego? – prychnął mężczyzna stojący za dziewczynkami.

– Chyba na kogoś niespełna rozumu – odpowiedział mu jakiś wysoki, piskliwy głos. – Ten zielony kaftan i tunika to żebracze łachy.

– Widziałem go już w gorszym stroju, kiedy włóczył się, półprzytomny, po ulicach.

– Ludzie gadają, że się modli – dobiegły z tyłu szybkie, zdecydowane słowa.

– Widziałam, jak dzieciaki rzucały w niego kamieniami, a on im się kłaniał, jakby były jakimiś książętami.

– Poszedł na pielgrzymkę do Rzymu.

– Opiekował się trędowatymi w San Lazzaro d’Arce. Trzeba być szaleńcem, żeby to robić.

– Podobno Piotr próbował siłą wbić mu rozum do głowy. Nie podziałało.

– Piotr nawet uwięził go we własnym domu. Bez skutku.

– Pika go wypuściła.

– Cicho. – Nad głowami poniósł się syk, kiedy ludzie zaczęli uciszać się nawzajem, bo biskup Gwidon ukazał się w drzwiach. Nosił niebieski aksamitny płaszcz, a na głowie miał ogromną mitrę. Dostojnie podszedł do tronu na szczycie schodów i usadowił na nim swoje wielkie cielsko. Otaczała go świta księży z biskupiego kościoła Santa Maria Maggiore, a także akolici, asesor, wikary, notariusz i rycerze.

Płatki śniegu powoli opadały na ziemię. Balbina naciągnęła kaptur jeszcze głębiej na głowę, żeby ochronić twarz przed śniegiem.

Rozbrzmiały dzwony.

– Ćśś…

Cisza.

– O co chodzi, Piotrze? – Potężny głos biskupa przetoczył się nad placem. Z ust duchownego buchnęła para.

– Ojcze biskupie, mój syn jest złodziejem. – Bogato odziany Piotr złapał Franciszka za gęste, ciemne włosy i pociągnął go ku schodom. – Zabrał bele sukna z mojego sklepu i ukradł konia, sprzedał wszystko w Foligno, a pieniądze dał księdzu z kościoła Świętego Damiana.

– Czy to prawda, Franciszku? – zapytał biskup, a oczy w gładkiej, nalanej twarzy zaokrągliły mu się jak dukaty.

– Tak, ekscelencjo.

Piotr szarpnął syna.

– Franciszku, czy ten ksiądz nadal ma pieniądze od ciebie?

– Nie, ojcze biskupie – jęknął Franciszek. – Nie chciał ich wziąć. Są tutaj. – Wijąc się pod karzącą ręką Piotra, Franciszek poklepał sakiewkę przytroczoną do paska.

– To dobrze. – Biskup rozparł się na tronie. – Czego więc chcesz, Piotrze?

– Chcę dostać z powrotem swoje pieniądze. – Piotr potrząsnął Franciszkiem i uniósł potężną dłoń, jakby chciał uderzyć syna, potem zmitygował się i go puścił. Franciszek potarł obolałą głowę.

– Franciszku, dlaczego chciałeś ukraść coś, co należało do twojego ojca, sprzedać to bez jego pozwolenia i rozdać pieniądze, które według prawa należą do niego?

– Ojcze biskupie – powiedział Franciszek, prostując się. – Ukrzyżowany Chrystus przemówił do mnie u Świętego Damiana. Powiedział: „Franciszku, idź i odbuduj mój kościół, bo popada w ruinę”. – Franciszek mówił coraz radośniej. – Pieniądze miały posłużyć odbudowie tego kościoła.

– Kim u licha był święty Damian? – zastanawiał się chrypliwie ktoś stojący za Balbiną.

– Razem ze swoim bratem, świętym Kosmą, byli słynnymi lekarzami. Nie wiesz?

– Gdzie jest ten kościół Świętego Damiana? – zaskrzeczał głos.

– W lesie przy Via Cupo di San Petrignano. W Balia di Genga. Trzeba wyjść przez Bramę św. Jerzego.

– To ta droga za starymi rzymskimi grobowcami. U stóp stromego wzgórza San Feliciano.

– Macie na myśli ten stary kościółek? On chyba oszalał. Dlaczego Bogu miałoby zależeć, żeby ktoś odbudował tę ruinę?

– Czy więc to Bóg namówił cię do kradzieży? – zagrzmiał nad placem głos biskupa.

– Nie, ekscelencjo. – W łagodnym głosie Franciszka słychać było skruchę.

– Franciszku – mówił dalej biskup. – Zgodnie z prawem można na prośbę rodziców wygnać nieposłusznego syna z Asyżu. Nikt nie może go nakarmić ani pomóc mu w żaden inny sposób. Na polecenie dwóch członków twojej rodziny możemy cię też uwięzić, dopóki rodzina nie postanowi cię zwolnić z aresztu.

Franciszek wzruszył ramionami.

– Ojcze biskupie, te prawa mnie nie dotyczą. Z łaski Bożej zostałem sługą Najwyższego, prowadząc żywot świeckiego brata u ojca Piotra, księdza w kościele Świętego Damiana.

– Masz zamiar pouczać mnie w sprawach, w których jestem autorytetem?

– Nie, ojcze biskupie. Chciałem tylko powiedzieć…

– Franciszku – przerwał mu biskup. – Stanąłeś przede mną właśnie dlatego, że zostałeś świeckim bratem. Gdybyś w innych okolicznościach przywłaszczył sobie tego konia i pieniądze, byłbyś sądzony według prawa karnego.

– Wiem, ojcze biskupie.

– Czy rozumiesz też, jak ciężkim wykroczeniem w przypadku sługi Bożego jest to, co uczyniłeś z dobrami należącymi do innej osoby?

– Nie pomyślałem o tym, ojcze biskupie.

– Zastanów się więc teraz, Franciszku. Bardzo rozgniewałeś swojego ojca. Oddaj mu jego pieniądze. Bóg ześle inne środki na odbudowę kościoła.

Franciszek natychmiast wyciągnął sakiewkę zza paska.

– Ojcze biskupie, chętnie oddam ojcu całe jego złoto. – Podał pieniądze Piotrowi, który zachłannie wyszarpnął sakiewkę. – Prawdę mówiąc, będę szczęśliwy, mogąc oddać mu wszystko, co do niego należy. – Powiedziawszy to, Franciszek wbiegł po schodach, minął biskupa i znikł w pałacu. Zostały za nim tylko ślady stóp na pokrytych śniegiem stopniach. Jeden z akolitów rzucił się w pościg.

– Poczekaj! – biskup wezwał akolitę. – Pozwól mu iść.

Minęło parę chwil, po czym Franciszek znów pojawił się na schodach, trzymając przed sobą ubranie i buty. Jeśli nie liczyć włosiennicy bez rękawów, był całkiem nagi, nędzny niczym ostatni z żebraków.

Tłum zafalował.

Biskup skoczył na równe nogi.

– Co robisz, Franciszku?

– Oddaję ojcu ubranie, które mi sprawił! – zawołał ten czysto, radośnie. – Do tej pory nazywałem Piotra Bernardone moim ojcem, ale od teraz mówię: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie…”. – Jego głos rozpłynął się w powietrzu, kiedy uniósł głowę do nieba, a śnieg bielił mu włosy.

Biskup Gwidon pospiesznie zszedł ze schodów, wprawnym ruchem rozpiął złote klamry płaszcza i delikatnie okrył nim ramiona Franciszka. Zasłoniwszy wychudzone ciało młodzieńca, łagodnie poprowadził go z powrotem w górę schodów. Potem odwrócił się do tłumu i zawołał drżącym głosem:

– Proces zakończony! Franciszek publicznie ogłosił swą wolę oddania się Bogu i odrzucenia wszystkiego, co mogła mu dać rodzina. Piotrze, weź co twoje i wracaj do domu.

Wzniósł dłoń i milcząc uczynił znak krzyża nad placem. Tłum przeżegnał się. Biskup objął Franciszka i wprowadził go do pałacu. Księża, akolici, rycerze, notariusz, asesor i wikary ruszyli za nimi. Zamknęli drzwi. Śnieg nadal prószył.

Oniemiały tłum rozstąpił się, żeby przepuścić Piotra. Za Piotrem szedł sztywno Angelo i przygarbiona, zapłakana Pika. Dopiero po chwili czar niedowierzania prysł. Tu i ówdzie słychać było szepty, śmiechy i kpiny. Wszyscy znów zaczęli rozmawiać.

Dziewczęta przestępowały z nogi na nogę, żeby się rozgrzać. Nagle drzwi pałacu ponownie się otworzyły i stanął w nich elegancko ubrany biskup Gwidon, tym razem bez mitry. Obok niego szedł Franciszek. Był bosy, miał na sobie tylko długą, nędzną chłopską tunikę. Na pewno dostał ją od biskupa – jego pola leżały tuż za murami miasta.

Franciszek padł na kolana. Biskup uczynił nad nim znak krzyża, potem położył dłonie na jego głowie. Po chwili pomógł mu wstać, objął i pocałował w obydwa policzki. Franciszek pokłonił się, rześko zbiegł ze schodów, pozdrowił dziewczynki i krzyknął:

– Pace e bene!

Tanecznym krokiem, ze śpiewem na ustach przemknął przez roześmiany, drwiący tłum. Kłaniał się wszystkim po drodze, kierował się ku Piazza del Santa Maria Maggiore – tak jak wtedy, gdy prowadził aktorów z Tripudianti.

W końcu znikł mieszkańcom z oczu.

– Wracajmy do domu – powiedziała Beatrycze. – Zimno mi.

Ludzie rozeszli się, więc dziewczynki bez trudu torowały sobie drogę do domu. Były już na drugim końcu placu Santa Maria Maggiore, kiedy Balbina nagle się zatrzymała.

– Gdzie jest Klara?

– Stała jeszcze na Vescovado, kiedy poszłyśmy – odparła Ginewra.

– Co tam robiła?

– Sprawdzała, dokąd poszedł Franciszek Bernardone. Nie martw się o nią. Wie, jak wrócić.

Balbina dziwnie się czuła, wracając do domu bez Klary, ale była głodna, a zbliżała się pora kolacji. Dziewczynki rozmawiały o Franciszku. Zastanawiały się, jak teraz będzie żył i czy to, co zrobił, było objawem szaleństwa czy świętości.

Na schodach do posiadłości Offreducciów Balbina zawahała się, wchodząc za koleżankami. Była piekielnie głodna, a z domu dobiegały smakowite zapachy – pieczonej papryki, czosnku i sosu. Kusiła ją wizja kolacji w ciepłej, przytulnej jadalni, ale co się stało z Klarą?

Już miała wrócić i jej szukać, gdy nagle ujrzała, że ta wchodzi szybko, szczelnie owinięta płaszczem, na dziedziniec od strony Via San Rufino. Miała spuszczoną głowę, jakby nad czymś głęboko myślała. Klara minęła dom Offreducciów, otworzyła drzwi katedry Świętego Rufina i znikła w środku.

Jakże Klara mogła iść modlić się teraz, kiedy miały usiąść do kolacji?

Pod wpływem impulsu Balbina zbiegła po schodach i ruszyła w stronę katedry.

W kościele, przed wnęką w ścianie, gdzie stało srebrne tabernakulum z Ciałem Jezusa Chrystusa, klęczała Klara w swojej musztardowej sukni. Głowę pochyliła prawie do ziemi.

Brr, jak tu zimno. Dlaczego Klara zdjęła płaszcz?

Wtem czyjaś dłoń wychynęła z cienia i złapała Balbinę za ramię. Ta odwróciła się szybko i ujrzała przed sobą ponurą twarz żebraka. Nie miała przy sobie pieniędzy, więc go zignorowała. Nagle zachłysnęła się ze zdziwienia, bo zdała sobie sprawę, że nędzarz miał na sobie płaszcz Klary.

Przez myśl przemknęły jej słowa Chrystusa: „Byłem nagi, a przyodziałeś mnie”.

Była świadkiem aktu łaski. Nie powinna tego przerywać. Cicho otworzyła drzwi katedry i wycofała się na zaśnieżony dziedziniec.

Madeline Pecora Nugent

Powyższy tekst jest fragmentem książki Madeline Pecory Nugent Św. Klara z Asyżu. Oblubienica ubogiego Chrystusa.